Dojechawszy do Spoleto nie dotarliśmy od razu do naszej kwatery. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy "naszej" ulicy, czyli Via Marconi, ale nieco bliżej centrum. Zrobiliśmy tak, ponieważ postanowiliśmy ochłodzić nasze organizmu od wewnątrz, czyli po prostu wybraliśmy się na lody. To, że lody włoskie (nie mylić z czymś, co przyjęło taką nazwę w Polsce) nie mają sobie równych, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, więc każdorazowe ich spożycie to rozkosz dla podniebienia i niebiańskie przeżycie. Od parkingu było niedaleko do gelaterii, więc już po chwili cieszyliśmy się swoimi porcjami.
Skoro już byliśmy w okolicy, postanowiliśmy zajrzeć do warzywniaka, który już kilka razy mijaliśmy, ale nigdy do niego nie zachodziliśmy. Po wejściu do sklepu zdziwił nas brak obecności kogokolwiek z obsługi. Żywej duszy! W międzyczasie Jola wybrała sobie nieco owoców. Widzimy, że w sąsiednim pomieszczeniu siedzi chłopak wyglądający na nastoletniego o urodzie bliskowschodniej, a może północnoafrykańskiej, pali sobie papierosa i ogląda telewizję. Na nasz widok nawet nie drgnął. Potem zaczął na nas zerkać od czasu do czasu, ale nadal się z miejsca nie ruszył. W końcu na moje głośne i wyraźne "possiamo pagare?" wstał i z zapalonym papierosem w ręku stanął przy wadze, na której ważył nasze zakupy i zaczął podliczać sumę do zapłacenia. W międzyczasie jeszcze wytłumaczyliśmy mu, z której skrzyni Jola wzięła brzoskwinie, bo najwyraźniej brzoskwinie z różnych skrzyń miały też różne ceny. Ani razu nie odłożywszy papierosa (popielniczka została na stole w pomieszczeniu z telewizorem), chłopak podsumował nasze zakupy i przyjął zapłatę w gotówce.
Po powrocie na kwaterę popołudnie zaczęliśmy od prysznica i krótkiego odpoczynku. Następnie zabrałem się do ugotowania najtańszego jak dotąd pranzo, jakie do tej pory jedliśmy. Jak może pamiętacie, w Gubbio zakupiliśmy paczkę makaronu w pakiecie ze słoiczkiem kremu truflowego. Zostało nam jeszcze całkiem sporo oliwy, mimo, że mnóstwo jej zużyliśmy na usmażenie kwiatów cukinii w głębokim tłuszczu, więc rozcieńczyłem nią zawartość słoiczka oraz wymieszałem z ugotowanymi strangozzi. Być może też pamiętacie, że za zestaw makaron+sos truflowy zapłaciliśmy 5 euro, więc jeśli nie liczyć tej dodanej oliwy, cały posiłek wyszedł nam za 1,25 euro na osobę, czyli nieco ponad 5 złotych.
Po południowym posiłku, który w Polsce chyba nadal nazywa się obiadem, choć z przerażeniem obserwuję jak poczciwy polski obiad jest wypierany przez angielski lunch, usiadłem do zeszytu, żeby uzupełnić notatki o Asyżu, Spello i Gubbio. Oczywiście te zapiski wspomagają moją pamięć, kiedy piszę posty na tym blogu!
Kiedy stwierdziliśmy, że już pora powoli wybrać się na długi spacer ulicą Marconiego i potem jeszcze kilkoma innymi do centrum Spoleto, było jeszcze widno. Jeszcze wieczorem dnia poprzedniego znalazłem w internecie miejsce, gdzie postanowiliśmy świętować naszą trzydziestą pierwszą rocznicę ślubu. Wybór padł na osterię o zgoła niewłoskiej nazwie "Old Pig", która jednak nie skusiła mnie zapowiedzią staroangielskich specjałów z wieprzowiny, ale specjałów jak najbardziej włoskich.
Kiedy doszliśmy do ulicy, która miała nas zaprowadzić prosto do naszego lokalu, minęliśmy kilka restauracji wypełnionych po brzegi. Rezerwacji w "Old Pig" nie robiłem, więc zacząłem odczuwać lekki stres, z powodu obawy o brak wolnych stolików. Kiedy jednak dotarliśmy na miejsce, mój stres nie stracił na natężeniu, ale kompletnie zmienił swoje podłoże. Otóż osteria o angielskiej nazwie była całkowicie pusta! Jola, która pierwsza podeszła do drzwi z planszą z godzinami otwarcia już zaczęła krzyczeć, że widzi napis "martedi chiuso". Wytłumaczyłem wszystkim, że przecież dzisiaj jest mercoledi, a na dowód tego, że nie ma się czego obawiać, pchnąłem drzwi wejściowe, które bez problemu ustąpiły.
Mój stres jednak nadal nie zelżał, bowiem pustki w restauracji mogą oznaczać tylko jedno -- nie cieszy się ona popularnością, a to z kolei znaczy tyle, że jedzenie tu serwowane nie jest najlepszej jakości. Mając porównanie z wypełnionymi po brzegi lokalami mijanymi po drodze, cisza panująca w "Old Pig" brzmiała złowrogo. Od dobrych kilkunastu minut miałem więc wyrzuty sumienia, bo to ja osobiście wybrałem lokal, w którym jednak nie będziemy się dobrze bawić, więc cała odpowiedzialność spada na mnie.
Chcieliśmy usiąść w pomieszczeniu, do którego wchodziło się po krótkich schodkach, ale młoda dziewczyna, która do nas podeszła, usadziła nas w pierwszej sali przy stoliku czteroosobowym, czyli ani trochę większym od takiego, który był nam potrzebny. Tymczasem w tej sali na podwyższeniu stał jeden długaśny stół, jakby czekający na imieniny u ulubionej cioci.
Tymczasem minęła 20.00 i jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, drzwi osterii jak się otworzyły, tak nie mogły się zamknąć! Do środka dosłownie zaczęły się wlewać tłumy gości, w tym cała wielopokoleniowa rodzina (babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, rodzice, dzieci i wnuki), która do ostatniego zajęła krzesła przy długaśnym stole w pomieszczeniu, o którym wspomniałem powyżej. Dopiero teraz dotarło do mnie, że jesteśmy w prawdziwej włoskiej knajpie, gdzie przychodzą się stołować miejscowe rodziny! Atmosfera zrobiła się gwarna i radosna. My zaś mogliśmy sobie pogratulować, że przyszliśmy odpowiednio wcześnie i w ogóle dostaliśmy wolny stolik.
Zamówiliśmy deskę wędlin i serów na razie na 2 osoby, żeby się zorientować, ile tego będzie, z planem, że w razie czego zamówimy kolejną porcję. Takie deski albo półmiski krojonych wędlin mogą we Włoszech być uznane za antipasto (przystawkę) jedzone przed makaronem (czyli pierwszym daniem), ale widnieją też w kartach jako pełnoprawne drugie dania! Poza tym wyglądają bardzo swojsko, bo właśnie jak półmiski z polskich imienin u cioci! Wędliny są tylko nieco inne, ale idea dokładnie taka sama. Tutaj jeszcze mieliśmy nadzieję na skosztowanie kilku włoskich serów. Zamówiliśmy też wodę i domowe wino po 10 euro za litr.
Po kilku minutach podeszła do nas inna młoda kelnerka i postawiła na stole chleb, oliwę i octy, oraz miskę sałatki. Lekko zaniepokojony, zacząłem grzebać w niej widelcem i choć pośród pomidorów i innych warzyw dostrzegłem tam jakiś ser, nie było w niej ani kawałka wędliny. Akurat przechodziła obok kelnerka, która nas sadzała przy stoliku, więc do niej zwróciłem się z uwagę, że otrzymaliśmy sałatkę, której nie zamawialiśmy. Dziewczyna natychmiast za pomyłkę przeprosiła i miskę z sałatką zabrała.
Po pewnym czasie na naszym stole pojawiła się nasza deska wędlin i serów w towarzystwie różnych dodatków: w małych kokilkach znalazł się dżem, pęcak za jakimiś dodatkami, coś co ja uznałem za puree z grochu, ale Jola rozpoznała w tym jednak ziemniaki, oraz dwie bruschetty. Tym razem mój stres nie tylko całkowicie ustąpił, ale wręcz zacząłem odczuwać radosną błogość, jaką daje dobre jedzenie i picie wina w towarzystwie ludzi, których się lubi!
Kiedy skończyliśmy z wędlinami i serami, zamiast zamawiać drugi raz to samo, postanowiliśmy jednak dać szansę tej sałatce, którą uprzednio odesłaliśmy. Składała się z ogórka, pomidora, jakiegoś rodzaju sałaty, marchewki, anchois i płatków sera. Włoskim zwyczajem każdy sobie te składniki doprawiał na własnym talerzu dolewając tyle oliwy i octu, oraz sypiąc tyle soli i pieprzu, ile sam sobie życzył. Biorąc pod uwagę, że tego typu sałatek bardzo nam podczas pobytu we Włoszech brakowało (niestety nie ma tam zwyczaju podawania side salad do dania mięsnego, o ile nie jest to zaplanowane contorno), ta w "Old Pig" bardzo nam smakowała!
Na deser nasze panie wzięły pannacottę z karmelem, a Jarek i ja zamówiliśmy cresciondę di Spoleto, czyli deser typowo lokalny, który jest rodzajem mocno czekoladowego puddingu z ciasteczek amaretto. Wszystko okazało się obłędnie smaczne!
Powiem bez cienia przesady, że wybór "Old Pig" na świętowanie naszej rocznicy ślubu okazał się strzałem w dziesiątkę!
Po posiłku, który dał nam tyle radości, ruszyliśmy na spacer po nocnym Spoleto. Ulica, którą szliśmy do "Old Pig" nadal sprawiała wrażenie ożywionej -- była jasno oświetlona, a przy stolikach restauracji siedzieli goście. Natomiast kiedy tylko odeszliśmy nieco w bok w kierunku katedry, znaleźliśmy się na pogrążonych we śnie ciemnych uliczkach prowincjonalnego miasteczka, niemal jak gdzieś u nas, w Polsce. Miało to jednak swój urok i czuliśmy, że ten wieczór, podobnie zresztą jak cały wyjazd, naprawdę nam się udał!
Zrelaksowani, leniwie podążyliśmy z powrotem w kierunku świateł i gwaru, żeby wkrótce dotrzeć do kościoła św. Grzegorza i ruszyć w drogę powrotną na kwaterę. Kiedy po przejściu przez most nad wyschniętym potokiem skręciliśmy w naszą strasznie długą ulicę Marconiego, siłą rzeczy musieliśmy przejść obok "naszego" warzywniaka, gdzie rano obsługiwał nas chłopak jakby robił to za karę. Przed sklepem piętrzyły się skrzynie olbrzymich arbuzów, których nikt nie pilnował! Pomyślałem sobie, że tyle się 30 lat temu mówiło o tym, że w takiej Danii można zostawić rower na ulicy i po kilku latach po niego przyjść, bo nikt go nie ruszy (obawiam się, że to się zmieniło), natomiast Włosi to "złodziejski naród". Tymczasem stosy arbuzów zalegały przy ulicy przez nikogo nie pilnowane i nie ma na nie żadnych amatorów!
Po dojściu na kwaterę uzupełniłem jeszcze notatki z naszych wycieczek, natomiast Jarek zabrał się do planowanie naszej drogi do Udine, jaką mieliśmy odbyć pojutrze. Tymczasem jednak czekał nas czwartek i ostatnia wyprawa krajoznawcza w Umbrii -- Orvieto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz