Opis jazdy przez autostradę generalnie nie zapowiada jakichś większych emocji, dlatego można go sobie darować, ale od czasu do czasu przydarza się coś, co może bawić. Nie mówię już o tym, że dla mnie osobiście podróż, czyli czas samego przemieszczania się z jednego do drugiego, jest wartością samą w sobie. Po prostu bardzo lubię obserwację zmiany krajobrazów, co w Italii ma tę dodatkową zaletę, że przejeżdżając z jednego regionu do drugiego, zmienia się prawie wszystko. Opuszczając Umbrię, zostawiliśmy za sobą górski, "beskidzki' krajobraz, bo zjechaliśmy na równiny. Nie znaczy to, że obserwacja pól na nizinach nie ma w sobie uroku. Na dodatek w czasie podróży ciekawe sytuacje zdarzają się na samej autostradzie! Cokolwiek by nie mówić o długich przejazdach, dla mnie są wartością samą w sobie i wydarzeniami godnymi pamiętania.
Jedną z takich zabawnych sytuacji na drodze ze Spoleto do Udine, była próba kierowcy jednego z samochodów jadących pasem po naszej lewej wjechania na pas, po którym jechaliśmy my. Bez jakiegoś specjalnie wyczulonego zmysłu obserwacji widzieliśmy, że kierowca dość dużego suva chce się wcisnąć na nasz pas. Jarek oczywiście też na to zwrócił uwagę, ale stwierdził, że "jak da kierunek, to go oczywiście wpuszczę". Rzecz w tym, że włoscy kierowcy najwyraźniej odczuwają jakiś ból w palcach, kiedy te zbliżają się do manetki włączającej kierunkowskazy. Już wcześniej wspomniałem o tym, że ani do skrętu, ani do zmiany pasa, Włosi kierunkowskazu nie potrzebują. Nie wiem, jak wyglądają w Italii kursy na prawo jazdy, ale po ich ukończeniu jej obywatele chyba nagle zapominają tego, co się nauczyli, jeżeli oczywiście się kiedykolwiek uczyli, bo przecież instruktorem też jest Włoch. Kierunkowskaz wydaje się tym wspaniałym, uśmiechniętym i rozśpiewanym ludziom elementem w samochodzie absolutnie zbędnym, więc go w całej rozciągłości ignorują. Nie inaczej było z kierowcą suva jadącego równolegle do nas na pasie po naszej lewej. Próbował się wcisnąć, ale Jarek rżnął głąba i jechał do przodu równym tempem. "No niech tylko wrzuci kierunek, i od razu go wpuszczam", mówił, ale się tego nie doczekał. To, co jednak nastąpiło, równocześnie nas wzruszyło i rozśmieszyło. Oto kobieta, która jechała po prawej stronie kierowcy suva w pewnym momencie się wychyliła z okna od swojej strony (czyli naszej), wyciągnęła ręce w geście błagalnym jak do modlitwy i tymi złożonymi rękoma pokazała, że jej kierowca bardzo, ale to bardzo by chciał zjechać na pas po prawej, czyli po prostu wjechać przed nas. Na ten gest nawet tak twarde serce jak to Jarka zmiękło niczym wosk pod wpływem słońca Italii, i oczywiście suva wpuścił. Do dziś jednak się zastanawiam, czy taki Włoch stawia sobie za jakiś maczystowski punkt honoru, żeby kierunkowskazu nigdy nie użyć, czy uważa jego włączanie za obciach, czy po prostu jest idiotą, który zapomniał po co ta manetka pod kierownicą w ogóle jest.
Przez chwilę przeżywaliśmy dreszczyk emocji jadąc przez pewien odcinek równolegle do autokaru wiozącego drużynę Bayern Monachium. Ponieważ było to kilka dni, no może tygodni, po tym, jak Robert Lewandowski przestał grać dla tej drużyny, nie znaliśmy tam nikogo, a ponieważ fanami futbolu też specjalnymi nie jesteśmy, spotkanie z bawarską drużyną pozostawiło tylko posmak kontaktu z zespołem, o którym wiedzieliśmy, że odgrywa znaczącą rolę w światowej piłkarskiej czołówce, ale nic poza tym.
Po długiej jeździe dojechaliśmy do Friuli, gdzie wszędzie są podwójne napisy, czyli po friulsku i po włosku, oraz gdzie chyba każdy oba te języki rozumie. Przy zjeździe z autostrady cena, jaką mieliśmy uiścić za korzystanie z niej okazała się jednak na tyle wysoka, że Jarek nie skwitował jej w żadnym z wyżej wymienionych języków, a więc ani po włosku, ani po friulsku, ale naszą swojską polską "k...ą".
Kiedy wjechaliśmy do Udine, od razu poczuliśmy, że jesteśmy w innym regionie Italii. Oczywiście wszędzie zaatakowały nas tablice informacyjne w dwóch językach, bo obok włoskiego funkcjonuje tam język friulski. Naturalnie jest to język romański, wywodzący się ze starożytnej łaciny, ale losy tej ostatniej ulegały tak radykalnym zmianom, że oto kilkaset lat po upadku imperium rzymskiego, zaczęły się na jej bazie kształtować lokalne języki, bo łacina w zależności od miejsca przybierała odrębne cechy (słownictwo, gramatykę, fonetykę -- tę pewnie najwcześniej, morfologię itd. ).
Kiedy dojechaliśmy pod adres naszej ostatniej kwatery we Włoszech, musieliśmy trochę poczekać na właścicielkę mieszkania w dwupiętrowym bloku przy zacisznej ulicy domów, które wyglądały na dziewiętnastowieczne. Mieszkanko okazało się niezwykle przytulne, takie naprawdę domowe. Przypominało nieco nasze polskie, a równocześnie np. urządzenie kuchni przypominało, że nadal jesteśmy we Włoszech. Po wypiciu popołudniowego espresso postanowiliśmy skorzystać z okazji, żeby nieco poznać miasto, które było naszym ostatnim przystankiem na mapie Italii.
Szukając w google miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść cenę (bo na pranzo było już o wiele za późno, a do ceny mieliśmy jeszcze też kilka godzin), mój wybór padł na Pizzerię Vesuvio, Pomyślałem sobie bowiem, że na pewno będą tam mieli coś jeszcze oprócz pizzy, natomiast Jarek będzie mógł zwieńczyć nasz pobyt we Włoszech jedzeniem, które mu w tym kraju najbardziej smakowało, czyli pizzę.
Zanim tam jednak doszliśmy, minęliśmy skrzyżowanie zacienionych przez drzewa ulic, które przywołało we mnie dość jednoznaczne skojarzenie -- to jakiś róg Wysokiej i Złotej, albo Wysokiej i Tuwima, lub Nawrot w Łodzi z czasów mojego dzieciństwa, kiedy na Wysokiej właśnie mieszkałem. Ha, pomyślałem, od razu widać, że to są dziewiętnasto-, może wczesnodwudziestowieczne kamienice typu środkowoeuropejskiego, a te, kiedy się zestarzeją na całym tym obszarze wyglądają bardzo podobnie. Takie skrzyżowanie z takimi narożnymi kamienicami moglibyśmy równie dobrze zobaczyć w Wiedniu, Pradze, Budapeszcie, czy Krakowie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo to przecież wszystko obszary nieboszczki monarchii austro-węgierskiej, ale moje skojarzenie sięgnęło dalej, bo aż mojej rodzinnej Łodzi.
W Udine, oprócz tego, że ważniejsze napisy są po włosku i po friulsku, ciekawostką charakteryzującą ulice są podwójne tablice z ich nazwami. Tym razem jednak wcale nie chodzi o okazanie szacunku językowi friulskiemu, ale historii danego miejsca. Otóż obok tablicy z obecną nazwą ulicy zobaczymy drugą z dawną, historyczną! Uważam, że to urocze. Ponieważ cały czas wszystko przywodziło mi na myśl moją Łódź, pomyślałem sobie, że byłoby bardzo dobrym pomysłem, gdyby np. obok tabliczki z "ul. Juliana Tuwima" władze miasta umieściły drugą "dawniej Przejazd", albo obok "Andrzeja Struga", "dawniej św. Andrzeja". Bardzo mi się ten udiński pomysł spodobał. Spojrzawszy na tę drugą tablicę od razu mogłem doznać wzruszenia niemal takiego samego, jakie przeżywa pan Robert Makłowicz, kiedy odnajduje ślady monarchii CK.
Zupełnie przypadkiem, bo nawet specjalnie nie szukaliśmy na mapie google pizzerii Vesuvio, doszliśmy do miejsca, gdzie ta restauracja się znajduje. Jak już wspomniałem, to jeszcze nie była pora ceny, więc to, że była zamknięta mnie nie zdziwiło, ale po podejściu bliżej odczytałem kartkę na drzwiach, która informowała, że lokal jest zamknięty na miesiąc. Prawdopodobnie właściciele udzielili pracownikom i sobie letniego urlopu.
Powoli, bo skoro nie przygotowaliśmy na Udine żadnego planu zwiedzania, mogliśmy sobie pozwolić na nie poddawanie się presji czasu, dotarliśmy na Plac 1 Maja, gdzie wstąpiliśmy do biura informacji turystycznej, a tam Jarek dostał pieczątkę do swojego notatnika będącego dla wbijanych pieczątek, tym, co klaser dla kolekcji znaczków, oraz wzięliśmy sobie papierowy plan z informacjami o możliwych do zwiedzenia miejscach. Postanowiliśmy jednak i tak nie wprowadzać tej tak dobrze nam znanej z poprzednich miast lekko nerwowej atmosfery wynikającej z poczucia obowiązku odwiedzenia takiego czy innego obiektu. W Udine doszliśmy do wniosku, że jak coś zobaczymy, to wspaniale, a jak coś pominiemy, to też tragedii nie będzie.
Ruszyliśmy więc luźnym krokiem pod górę parkową alejką, ponieważ na wzgórzu, na którym wznosił się udiński zamek urządzono po prostu miejski park będący niejako przedłużeniem tego, jaki rozciąga się na części Piazza I Maggio. Jeszcze nie dotarliśmy do bramy, czy choćby furtki w murze okalającym pałacowe ogrody, kiedy spotkała nas miła niespodzianka w postaci tablicy poświęconej doktorowi Esperanto, czyli Ludwikowi Zamenhofowi. Ponieważ od 31 lat byłem mieszkańcem Białegostoku, widok tej tablicy ku czci tego niezwykłego białostoczanina wzruszył mnie niepomiernie. No cóż, mimo że język esperanto się jednak nie przyjął jako środek międzynarodowej komunikacji, Zamenhofowi należy się szacunek nie tylko za pomysł samego sztucznego języka, ale przede wszystkim za ideę prowadzącą do uczynienia z całej ludzkości harmonijnie współdziałającej społeczności świata. I ktoś w Udine to właśnie docenił, za co i jemu chwała!
Historyczne początki wzgórza zamkowego to legenda, w której oczywiście może być ziarno prawdy. Tradycja mówi bowiem, że kazał je usypać Attyla, czyli okrutny król Hunów, żeby móc z niego obserwować płonącą Akwileję. Bardziej udokumentowane jest wzniesienie pierwszych fortyfikacji w tym miejscu w roku 983 przez cesarza Ottona II, który podarował je patriarsze Akwilei Rodoaldowi.
W roku 1511 stary zamek przestał istnieć na skutek trzęsienia ziemi, w związku z czym postawiono nowy budynek, w formie raczej pałacu niż budynku obronnego, którego konstrukcję rozpoczęto w roku 1517 i kontynuowano przez następne 50 lat. Ponieważ nie weszliśmy do środka, nie zobaczyliśmy w Sali Parlamentu obrazów Giovanniego da Udine, ucznia samego Rafaela. Udiński zamek był bowiem siedzibą Parlamentu Patrii del Friuli, czyli jednego z włoskich państewek, w tym przypadku państewka kościelnego pod władzą patriarchy Akwilei. W 1420 roku zostało ono nabyte przez Republikę Wenecką, ale zachowało swoją autonomię, w tym samorząd i odrębne prawa, choć Wenecjanie zsekularyzowali jego ustrój. Kres działalności tego jednego z pierwszych na świecie parlamentów położyli Francuzi w 1797 r. Po upadku Napoleona Friuli, w tym oczywiście Udine, znalazło się pod panowaniem austriackich Habsburgów i pozostawało w granicach ich monarchii do roku 1866, kiedy to region przyłączono do zjednoczonego Królestwa Włoch.
Obeszliśmy dziedziniec zamkowy, po czym zeszliśmy do alei, po której bokach wznosiły się ciągi arkad, w których prawdopodobnie dawni mieszkańcy miasta szukali cienia idąc na zamek, lub z niego wracając do miasta.
Mimo, że udiński zamek jest jak najbardziej włoski, bo jest wytworem włoskiego renesansu, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem na terenie jakiegoś austriackiego budynku użyteczności publicznej. Dopiero więc kiedy wyszliśmy poza mury okalające zamkowe ogrody, naszym oczom ukazała się architektura, które nie pozostawiała już cienia wątpliwości. Nadal byliśmy w Italii! Kiedy się wejdzie na Piazza Liberta, pierwszy budynek, jaki rzuca się w oczy to Loggia del Lionello, dawna siedziba Rady Miejskiej, której budowę rozpoczęto w 1441 r., zaś później ją uzupełniano, naprawiano i odbudowywano po różnych nieszczęściach losowych (np. po trzęsieniu ziemi w 1511, czy po pożarze w 1685). Niemniej gmach zachował wszystkie cechy gotyku weneckiego, którego nie da się pomylić z architekturą żadnego innego regionu Europy. Podobnie jest z Torre dell'Orologio stojącego dokładnie po przeciwnej stronie placu. Ten "lekki" renesansowy budynek zbudowany w 1527 r. wg projektu Giovanniego z Udine (już wspomnianego ucznia Rafaela) wzniesiono na wzór podobnego znajdującego się na Placu św. Marka w Wenecji.
Idąc od Piazza Liberta ulicą Vittorio Veneto doszliśmy do dzwonnicy katedry Zwiastowania NMP (Santa Maria Annunziata, czyli dosł. świętej Maryi Powiadomionej, bo we włoskich nazwach to co oddajemy przy pomocy rzeczowników, które przytrafiły się Maryi, Włosi wyrażają w postaci imiesłowów biernych w roli przymiotników przypisywanych tejże). Widać, że kościół zbudowano w stylu gotyckim, ale jak już nieraz pisałem przy innych okazjach, zapał barokizatorów był niespożyty, dlatego wnętrze ma charakter przede wszystkim późnobarokowy. To, co zwróciło moją szczególną uwagę, była lokalizacja organów. Otóż tutaj już wyraźnie widać było, że przesuwamy się w stronę Europy Środkowej i Północnej. Organy w udińskiej katedrze znajdują się nad głównym wejściem do świątyni, a więc tak jak np. u nas, a nie tak jak we włoskich miastach leżących nieco bardziej na południe, gdzie muzyka płynie z instrumentu umieszczonego na którejś ze ścian prezbiterium.
Powłóczyliśmy się trochę bocznymi ulicami, mijając m.in. sklep z odzieżą dziecięcą "Pinocchio" oraz księgarnię, gdzie moją uwagę przyciągnęło włoskie tłumaczenie powieści noblisty z 2021 r., Abdulrazzaka Gurnaha, którego, o ile moje informacje są aktualne, na polski przetłumaczono dopiero jedną książkę.
W ten sposób dotarliśmy do ulicy Daniele Manina, włoskiego patrioty z pierwszej połowy XIX wieku, weneckiego działacza zjednoczeniowego, który nie doczekał zwieńczenia swojej pracy, bo zmarł w 1857 r. Tą ulicą natomiast dotarliśmy do bramy również nazwanej jego nazwiskiem (Porta Manin), którą wyszliśmy znowu na Plac 1 Maja. Zanim to jednak nastąpiło przeszliśmy obok Palazzo Mantica zbudowanego w czasach cinquecenta, a obecnie będącego siedzibą La Società Filologica Friulana, czyli prestiżowej instytucji mającej na celu pielęgnację i rozwój języka friulijskiego.
Wkrótce znaleźliśmy się ponownie przy Informacji Turystycznej, która była już zamknięta. Ja natomiast zrobiłem zdjęcia tablicom wystawionym przed nią, poświęconym sławnym ludziom związanym z Udine. Wyszedłem bowiem z założenia, że skoro tu jestem, a i tak nie zdążę zobaczyć wszystkiego, co jest warte zobaczenia, przynajmniej sobie coś na temat tego miasta doczytam. W ten sposób w ogóle dowiedziałem się o istnieniu takich postaci jak rokokowy malarz i wenecki drukarz Giovanni Battista Tiepolo, fotografka, modelka i aktora, znana jednak przede wszystkim ze swojej aktywności w Kominternie i Meksykańskiej Partii Komunistycznej, Tina Modotti (Włosi mają słabość do komunistów, ale był czas, że byli alternatywą dla faszystów, więc trochę ich można zrozumieć, ale tylko trochę), czy Raimondo D'Aronco, secesyjny architekt.
Przeszliśmy na przeciwną stronę Placu 1 Maja, żeby znaleźć się w pobliżu "liceum nauk humanistycznych", czyli Educandato Statale Collegio Uccellis - Liceo delle Scienze Umane. Uroczej żółtej willi po jego prawej stronie nie udało mi się zidentyfikować.
Wzdłuż kanału dotarliśmy do bazyliki pw. Błogosławionej Dziewicy Łaski (Pełnej?
Beata Vergine delle Grazie), której zwiedzać nie mieliśmy nawet intencji, bowiem zaczęliśmy odczuwać coraz większy głód. Dlatego poszliśmy znowu w kierunku wzgórza zamkowego, ale tym razem zamiast skręcić na ścieżkę prowadzącą do bramy, którą weszliśmy tam uprzednio, poszliśmy prosto do restauracji znajdującej się u stóp wzgórza po jego prawej stronie.
Ristorante Pizzeria Concordia okazała się eleganckim lokalem gastronomicznym, mimo, że ceny zupełnie nie odbiegały do tych z miejsc, gdzie jadaliśmy do tej pory. Wszyscy w dodatku byli zadowoleni z oferty w karcie. Moje towarzystwo zamówiło sobie po pizzy, w tym Jarek wziął z frutti di mare. Ja natomiast postawiłem na coś, co nie jest ani pizzą, ani makaronem, a należy do szeroko pojętej kuchni włoskiej. A tak w ogóle to postanowiłem zjeść wreszcie cenę dwudaniową. W związku z tym jako primo zamówiłem sobie zupę, która w nazwie miała "orzo". Nie znałem tego słowa, więc sprawdziłem w translatorze google. Dowiedziałem się, że to po włosku jęczmień. Ponieważ zamówienie już złożyłem, przestraszyłem się, że zaraz mi przyniosą jakiś krupnik, a krupnik to zupa, której od wczesnego dzieciństwa serdecznie nie znoszę. No, może trochę przesadzam, bo teraz to już pewnie jest uprzedzenie z dzieciństwa, a nie obiektywny wstręt, ale jednak krupniku unikam. Na szczęście zupa okazała się całkiem przyzwoita. Nie pływały w niej ziarenka kaszy, bo miała raczej konsystencję kremu skropionego świeżą oliwą. Powiedziałbym, że to nie była jakaś kuchnia smakosza, ale solidne chłopskie pożywne jadło. Drugie danie mnie nie zaskoczyło, bo scalopine di pollo al limone już jadłem, a nawet sam robiłem. Contorno, jakie to tych kawałków piersi z kurczaka podano pozostawiało jednak nieco do życzenia. Warzywa, głownie ogórki, były jakieś rozmiękczone. Niemniej ogólnie nie mogę narzekać.
Podobnie jak w Spoleto, kiedy przyszliśmy w restauracji było jeszcze sporo wolnych stolików, kiedy jednak jedliśmy nasz posiłek była wypełniona po brzegi. Panuje stereotyp, że Włosi zachowują się głośno, że głośno rozmawiają. Niech mi więc ktoś wytłumaczy, dlaczego z odległości czterech stolików doszła do mnie konwersacja dwóch polskich dżentelmenów, z których starszy (ok. 30-35) z niezdrową ekscytacją w głosie tłumaczył młodszemu (ok.20), że "jak przyjechali do Polski to niech się uczą polskiego, bo my się ukraińskiego uczyć nie będziemy!" W ten sposób rodak-mądrala sprowadził na ziemię moje przekonanie o naszej wspaniałej gościnności, przekonanie, jakim żyłem od czasu napaści Rosji na Ukrainę.
To skrzyżowanie jako żywo przypomniało mi Łódź, okolice Wysokiej, ale podobnych miejsc jest w Łodzi więcej.
Caserma di Prapmpero, czyli koszary strzelców alpejskich nazwane imieniem Giovanniego di Prapmpero, urodzonego w Udine zwycięzcy bitwy, jaką Republika Wenecka stoczyła z Maksymilianem Habsburgiem w 1509 r., mimo, że to budynek znowu wzniesiony przez Włochów, podobnie jak współczesny zamek w Udine, bardziej mi przypominał konstrukcję środkowoeuropejską niż włoską. A może jest to też związane z prostym faktem, że w XIX wieku koszary wszędzie wyglądały podobnie.
Po powrocie do "naszego" przytulnego mieszkanka, wypiliśmy jeszcze po kieliszku wina i udaliśmy się do łózek. Ponieważ bez problemu działało wifi, włączyłem laptopa, żeby sobie obejrzeć jakiś odcinek "Don Mattego" na stronie telewizji Rai. Korzystanie z tego serwisu wymaga rejestracji i zalogowania, ale nie ma tam żadnych opłat. I faktycznie udało mi się obejrzeć chyba nawet dwa odcinki, choć rozumienie szybko mówiących gubbijczyków nieco przerastało moje umiejętności słuchania w języku włoskim. Ciekawa sprawa, bo potem, już po powrocie do Polski próbowałem znowu wejść na tę stronę, co zresztą się bez trudu udaje, ale żaden film ani serial już nie chce się odtwarzać. Pojawia się adnotacja, że takie rzeczy są możliwe tylko w granicach Italii!
Obejrzawszy "Don Matteo", zasnąłem nieco później niż wszyscy inni, co znaczyło, że zostało mi mniej snu w czasie naszej ostatniej nocy na włoskiej ziemi. Nazajutrz mieliśmy opuścić Udine, które nam się bardzo spodobało i nawet doszliśmy z Agnieszką do wniosku, że moglibyśmy tu kiedyś przyjechać na wakacje i urządzić bazę wypadową do wycieczek do Słowenii i Chorwacji, ale też innych miejscowości Friuli-Wenecji Julijskiej. Żegnaliśmy się z Italią, ale bez poczucia rozpaczy. Wręcz przeciwnie, czuliśmy, że spędziliśmy niemal trzy tygodnie na poznawaniu pięknego i jakże interesującego kraju, że przemierzyliśmy kilka regionów, których miasta tak bardzo się od siebie różnią, a równocześnie mają ze sobą tyle wspólnego. Po prostu mieliśmy poczucie, że to były wspaniałe wakacje, których wspomnienie dostarczy nam sił w ciągu całego następnego roku pracy, że zawsze będziemy mogli do nich wrócić pamięcią i że wywoła to w nas pozytywne uczucia i uśmiech. I tak zresztą było. Rozciągając pisanie tego bloga na niemal cały rok, niejako przedłużałem sobie i utrwalałem radość płynącą ze wspaniałego doświadczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz