piątek, 30 czerwca 2023

Gubbio (wtorek, 9 sierpnia 2022), część I

Telewizji nie oglądam od 2015. Mógłbym powiedzieć, że w ten sposób zamanifestowałem swój protest przeciwko ekipie rządzącej, ale nie byłaby to cała prawda. Przestawiłem się bowiem na czytanie wiadomości w internecie, i oglądanie filmów na platformach streamingowych. W zwązku z tym przestałem oglądać nie tylko TVP, ale wszystkie inne kanały. Przez kilka lat jednak robiliśmy jeden wyjątek. We czwartki wł oglądaliśmy na TVP 1 "Ojca Mateusza". Oczywiście robiliśmy to z pełną świadomością, że scenariusz jest naciągany i naiwny, ale chyba taki dobry świat, gdzie policjant jest dobrym policjantem, a ksiądz prawdziwym przyjacielem ludzi, był nam jakoś potrzebny. Przywiązaliśmy się do aktorów -- Kingi Preis, Artura Żmijewskiego, Michała Pieli czy Piotra Polka. Tymczasem ten jakże swojski serial z akcją umieszczoną w Sandomierzu, miasta, do którego mam szczególny sentyment, bo znam je od wczesnego dzieciństwa, jest oparty na pomyśle włoskim, a mianowicie na serialu "Don Matteo". Ten zaś dzieje się w umbryjskim Gubbio! 

Ponieważ naszą wizytą w tym miasteczku obejrzałem może 1/3 jednego odcinka włoskiego oryginału, nie przywiązywałem do tego faktu większej wagi. Przy wersji polskiej scenariusz wydał mi się nudnawy, a włoskie pierwowzory aspiranta Nocula (Maresciallo Cecchini) czy inspektora Możejko (Capitano Anceschi) jacyś sztywni i mniej ludzcy. Dlatego Gubbio generalnie w ogóle nie kojarzyło mi się z włoskim "kryminałem familijnym", więc nawet nie planowaliśmy wędrówki śladami umbryjskiego księdza-detektywa (granego przez włoskiego aktora o "amerykańskim" pseudonimie Terence Hill). Trochę szkoda, bo od jego kościoła parafialnego byliśmy kilka kroków, ale się do niego nie pofatygowaliśmy. 

Nie znaczy to jednak, że Gubbio nie dostarczyło nam całego mnóstwa atrakcji! To trzydziestotysięczne miasteczko to kolejne średniowieczno-renesansowe kamienne miasteczko, którego odwiedzenie uważam za obowiązek każdego turysty, który znajdzie się w Umbrii. 

Poprzedniego wieczora obejrzałem kilka filmików na YT nakręconych przez turystów, które podkręciły moją ciekawość. 

Kiedy dojechaliśmy na parking w pobliżu starorzymskiego amfiteatru, weszliśmy do miasta przez coś w rodzaju korytarza biegnącego przez parter kamienicy, żeby po jego drugiej stronie od razu znaleźć się w quattrocento. Było to niemal idealne złudzenie przejścia przez portal czasu. Po dosłownie kilku krokach znaleźliśmy się przy na Piazza Giordano Bruno i kościele św. Dominika. Wejście do niego odłożyliśmy jednak na czas jakiś, ponieważ nasz pobyt w Gubbio postanowiliśmy rozpocząć od pranzo! Obok siebie znajdowały się dwa lokale gastronomiczne (i trochę dalej jeszcze inne). Wybraliśmy Osterię Cernichi. Po chwili podszedł do nas mężczyzna, który chyba nie przekroczył jeszcze czterdziestki, ale robił wrażenie, że w zawodzie kelnera jest prawdziwym profesjonalistą. Zagadał po angielsku i przyjął nasze zamówienie. Na nasze cappelletti w sosie parmezanowo-truflowym też specjalnie długo nie czekaliśmy. W moim przypadku ten wybór odbył się na dość prostej zasadzie. Wiedząc, że w Polsce trufli trudno doświadczyć, a jeśli już to są horrendalnie drogie, postanowiłem wyeksploatować okazję pobytu w Umbrii, która wszak truflą stoi, do granic możliwości. Dodatkową atrakcją był sposób podania. Nasze pierożki dostaliśmy na metalowych patelniach ale z dwoma uchwytami zamiast jednej rączki.

Po chwili jednak moją uwagę pochłonął młody kelner, wyglądający na nastolatka, który wyniósł z restauracji (siedzieliśmy oczywiście przy stoliku na placu) wielki krążek wielkości samochodowego koła czegoś, czego nie umiałem określić. Obok niego położył chochlę i wielki widelec o dwóch zębach. Moje pierwsze skojarzenie powędrowało w kierunku żurku w chlebie, ale żeby ten chleb był aż tak olbrzymi? No i skąd we włoskiej osterii polski żurek? Jakaś inna zupa? W końcu nie wytrzymałem i spytałem chłopaka, co to jest i co będzie z tym robił. Na pierwsze pytanie odpowiedział, że to jest caccio. Ha! Akurat znałem to słowo, bo choć ser po włosku to formaggio, to jednak wielu mieszkańców Italii nazywa go caccio właśnie. Odpowiedź na drugie pytanie również niczym, co by mnie zaskoczyło, ponieważ młody kelner (a może kucharz?) miał zamiar robić na oczach klientów pastę caccio e pepe. Taki makaron nawet kiedyś sam robiłem, bo to rzecz dość prosta. Sos przyrządza się jak do carbonary, tyle że bez jajek (żółtek wg nowszej wersji), więc człowiek traci mniej nerwów, żeby mu się z kremowego sosu nie ścięła jajecznica. Tutaj sos oblepiający makaron stanowią ser (caccio), pepe (pieprz) i woda spod makaronu. Jak więc wspomniałem, nawet raz sam taki makaron robiłem, ale nigdy nie widziałem widowiskowej wersji jego przyrządzania. Już po powrocie do Polski znalazłem na YouTube całe mnóstwo filmików z kucharzami wydrążającymi w olbrzymim kole parmiggiano reggiano wgłębienie, w którym pasta i wrzątek zmiękczają ser, a ten z kolei oblepia makaron. 

Na sam spektakl się jednak nie doczekaliśmy, ponieważ skończyliśmy nasze ceppelletti, zapłaciliśmy i wstąpiliśmy do kościoła św. Dominika. Świątynia została postawiona przez dominikanów w XIII wieku. Pomimo późniejszej rozbudowy, część fasady pozostała nieotynkowana, co w tym przypadku robi dość dziwne wrażenie. Gdyby została całkowicie ceglana, byłoby w porządku. Gdyby ją całkowicie otynkowano, też byłoby w porządku. A tak, robi wrażenie, jakby zbito część tynku w celu dokonania remontu, tylko że w międzyczasie robotnicy porzucili robotę. Oczywiście można na fasadę tej świątyni spojrzeć w inny sposób -- granica między częścią otynkowaną i nieotynkowaną stanowi coś w rodzaju regularnej linii krzywej, więc może być uznane za eksperyment sztuki nowoczesnej. 

Wnętrze musiało niegdyś stanowić niezwykle ciekawy przykład sztuki fresku. Niestety ściany świątyni noszą ślady wieloletniego zaniedbania. Wypada tylko mieć nadzieję, że jakaś grupa konserwatorów dostanie środki na renowację kościoła św. Dominika w Gubbio.
















Idąc uliczkami miasteczka minęliśmy m.in. dom, z którego bezpośrednio wystawała wieża podobna nieco do tych w Bolonii, czy tych z których słynie San Gimignano. Po kilku krokach zaś, zupełnie przypadkowo trafiliśmy na budynek, który okazał się dawnym Palazzo del Capitano del Popolo, a więc pałacem kapitana ludu. Tego typu obiekty można znaleźć również w innych miastach Italii, bowiem kapitan ludu to była bardzo ważna instytucja w średniowiecznych komunach miejskich, czyli, jak pamiętamy, włoskich miastach-państwach. Pełnił mniej więcej taką samą rolę jak trybun ludowy w starożytnym Rzymie. Z kolei, jak wiemy z historii starożytnej, trybuni niby byli przedstawicielami plebejuszy i reprezentowali ich interesy wobec patrycjuszy i innych urzędników z nich się wywodzących, ale wkrótce zdobyli bardzo potężną władzę, ponieważ w starożytnym Rzymie każdy wyższy urzędnik miał inicjatywę ustawodawczą. Zresztą Oktawian August, który przecież nigdy nie ogłosił się monarchą, swoją władzę legitymował nie tylko faktem, że ma do dyspozycji brutalną siłę (armię), ale przede wszystkim tym, że nadał sobie tribunicia potestas, czyli władzę trybuńską, a więc de facto reprezentował potęgę ludu. Oczywiście wiemy, ile w tym wszystkim było cynicznej obłudy, ale warto pamiętać, że przez całą historię, pomimo ogromnych nierówności społecznych, ludu lekceważyć tak do końca nie było można. W średniowiecznych komunach miejskich zaś "głowa ludu" (bo cóż innego znaczy "capitano", jak nie "capo" po prostu) to był urząd, z którym patrycjat musiał się liczyć i pewnie który ów patrycjat nieźle korumpował. Na ten temat jednak nie prowadziłem studiów, więc autorytatywnie wypowiadać się nie mogę.



Minąwszy pałac kapitana ludu doszliśmy do bramy, której jednak nie przekroczyliśmy, ale tuż przed nią skręciliśmy i ruszyliśmy drogą między murami, a z których ten po lewej musiał być dawnym murem obronnym. Doszliśmy do kolejnych ulic, na których naszą uwagę zwróciły flagi z różnymi emblematami. Domyślam się, że były to symbole poszczególnych drużyn biorących udział w wyścigu świec (Corso dei Ceri), jaki odbywa się corocznie 15 maja ku czci świętego Ubalda, patrona miasta. Niestety nie mam co do tego pewności. Do tego tematu jeszcze wrócimy, ponieważ później trafiliśmy do kościoła św. Ubalda, gdzie obejrzeliśmy wystawę zdjęć z tych przedziwnych zawodów.







Smutny widok stanowiło murowane koryto rzeki lub kanału, które pozbawione było nawet jednej kropli wody. Niestety cały czas panowały wielodniowe upały.


Jeden ze sklepów z pamiątkami naszą uwagę przyciągnęły kolorowe kafelki, które bardzo dowcipnie przedstawiały zawody zupełnie współczesne w manierze średniowiecznej. Innym zabawnym elementem zachęcającym do zakupów w sklepie były pluszowe dziki! Aż żałowałem, że nasze dzieci nie są już małe, bo korzystając z pretekstu ich posiadania, pewnie bym takiego dzika-słodziaka kupił!



 
Dotarliśmy w końcu do miejsca, o którym czytaliśmy w przewodniku, a mianowicie do Fontanny Szaleńców, z którą wiąże się pewna historyjka świadcząca o dość złośliwym poczuciu humoru dawnych mieszkańców Gubbio. Tyle, że to, co przewodnik opisywał jako średniowieczny obyczaj robienia w konia przybyszów spoza Gubbio, strony internetowe poświęcone fontannie del Bargello przedstawiają zgoła inaczej. Otóż autor naszego przewodnika twierdził, że mieszkańcy Gubbio kazali chodzić cudzoziemcom (w tym czasie cudzoziemcem mógł być mieszkaniec np. Asyżu) trzy razy wokół studni, po czym nadawali im miano "szaleńca". Autorzy stron internetowych podają zgoła inną wersję. Otóż mieszkańcy Gubbio sami siebie określają jako "matti" (szaleni, zwariowani), co z kolei wiąże się z ich przywiązaniem do wolności i niechęci do poddawania się autorytetom. Nie należy więc mylić ich z jakimiś zwykłymi "pazzi" (głupcy). Kto obszedł studnię trzy razy, zwłaszcza w dniu Wyścigu Świec otrzymywał "patent szaleńca" od stowarzyszenia Maggio Eugubino (Gubiński Maj) jako wyraz honorowego obywatelstwa miasta. Zwyczaj nie jest przy tym wcale taki stary, bo sięga tylko XIX wieku. Jak by nie było, studnię obszedłem, a z braku przedstawiciela Maggio Eugubino na szaleńca pasował mnie Jarek! 





czwartek, 29 czerwca 2023

Spello i spacer do San Venanzo (pon. 8 sierpnia 2022)

 
Do Spello z Asyżu dojechaliśmy w około 20 minut. To małe miasteczko równie dobrze mogłoby uchodzić za wieś, ponieważ liczy jedynie osiem i pół tysiąca mieszkańców, ale wystarczy z parkingu wejść przez bramę w miejskich murach usytuowaną przy wieży, żeby znowu się poczuć jak w Asyżu czy Perugii. Znowu jesteśmy w średniowieczno-renesansowej Umbrii. Znowu snujemy się uroczymi wąskimi uliczkami otoczonymi kamienną zabudową. I znowu jesteśmy w miasteczku, którego korzenie sięgają czasów republiki rzymskiej, a konkretnie narodu zamieszkujących te tereny, czyli Umbrów. Starożytne Hispellum w I wieku p.n.e. stało się rzymską kolonią, co oznaczało, że jego mieszkańcy mieli obywatelstwo rzymskie, a więc mogli pojechać do stolicy i tam brać udział w głosowaniach komicjów trybusowych. Kto i jak często z takiego prawa korzystał, to już inna sprawa. 

Kiedy tylko przekroczyliśmy bramę w miejskim murze, od razu uderzyła nas wszechobecność kwiatów zdobiących ściany domów. No mają Włosi ten zmysł naturalnej, niewymuszonej estetyki. Z wyjątkiem ceramiki, którą osobiście uważam za raczej kiczowatą, mieszkańcy Italii wiedzą, jak przy pomocy kilku prostych zabiegów osiągnąć efekt przyjemnego piękna. 

Ponieważ po "świętym" Asyżu nie mieliśmy już ochoty na zwiedzanie kościołów, a poza tym dawało nam się we znaki zwykłe fizyczne zmęczenie, nasze plany zwiedzania ograniczyliśmy do odwiedzenia Bramy Wenery (Porta Venere) zbudowanej w czasach panowania Oktawiana Augusta. Swoją nazwę zawdzięcza sąsiedztwu świątyni Wenus, której ślady znaleziono w pobliskim parku Villa Fidelia. Podobnie jak świątynia Minerwy w Asyżu (prawdopodobnie faktycznie była to świątynia Herkulesa), nazwa bramy w Spello pochodzi z czasów od starożytnych odległych, a tu konkretnie dopiero z XVII wieku. Przez wieki była jedną z bram w murze miejskim. Dwie wieże po jej obu stronach natomiast noszą imię Sekstusa Aureliusza Propercjusza, poety żyjącego w czasach pierwszego princepsa, którego twórczość bardzo cenił sobie nasz Jan Kochanowski. Spello bowiem przypisuje sobie rolę miejsca urodzenia tego starożytnego liryka. O ten sam honor konkuruje z nim Asyż, natomiast z powodu trudności w rozstrzygnięciu tego sporu z braku wiarygodnych źródeł, zachowajmy neutralność w tym sporze i na wszelki wypadek, gdyby jakiś spellańczyk chciał nas przekonać, że Propercjusz urodził się w jego miasteczku, nie stawajmy po stronie Asyżu. 
 
W swojej serii sonetów poświęconych poszczególnym miejscowościom, Gabriele D'Annunzio tak wspominał Spello, poświęcając pierwszą strofę właśnie Bramie Wenery:
 
 
SPELLO, qual canto palpita nei petti

delle tue donne alzate in su la Porta
di Venere? La Dea che non è morta
l’arco nudo t’adorna di fioretti.

E par che il pafio pargolo saetti
nel sol novo ai precordii con accorta
ferocia strali dell’antica sorta,
come solea negli élegi perfetti.

Non l’amico di Cynthia oggi sospira

dai prati d’asfodelo i suoi patemi
campi che Ottavio diede al veterano?

Nelle tue torri imitan quella lira
i caldi vènti, mentre negli Inferni
sogna l’Umbria il Callimaco romano.


Nasyciwszy oczy bardzo dobrze zachowaną budowlą z czasów przełomu er, do czego przyczyniła się niezwykła dbałość o nią mieszkańców Spello, wróciliśmy do miejsca, które wydawało się ulicą ważniejszą, w każdym razie ruchliwszą, od innych i udaliśmy się na kawę. 

I tym razem, niezrażeni przygodą z Asyżu, gdzie kelnerka kazała mi opuścić stolik i wypić sobie kawę przy barze, gdzie moje towarzystwo ją zamawiało (jak już wiecie, nie była to nawet kawa), zamówiliśmy przy barze i powiedzieliśmy, że sobie idziemy usiąść. Po chwili zaś miła kelnerka, która okazała się Polką, nasze kawy przyniosła. 

Po chwili odpoczynku w miłym chłodzie kawiarni, wyszliśmy na ulicę, gdzie natknęliśmy się na rzeźbę św. Franciszka identyczną jak ta, która stoi przed kościołem pod jego wezwaniem w Asyżu. Jest to mianowicie rzeźba konna, co mnie nieco dziwiło, bo wszak ubogiemu braciszkowi bardziej przystoi pielgrzymowanie piesze, ale nie zapominajmy, że Francesco z pewnością konno jeździć umiał. W końcu pochodził z zamożnej rodziny i w młodości walczył na wojnie. Dlaczego zresztą i później nie miałby pokonywać długich tras konno, skoro prowadził bardzo rozległą działalność kaznodziejsko-misyjną. 

Schodząc w kierunku bramy wychodzącej na parking, gdzie zostawiliśmy samochód, wstąpiliśmy do sklepu z wyrobami truflowymi, który zauważyliśmy już wcześniej, szukając Bramy Wenery. Jeżeli ktoś nie oglądał odcinków youtube'owych programów Roberta Makłowicza, tego trzeba uświadomić, że Umbria truflami stoi. W każdym mieście, gdzie byliśmy do tej pory i gdzie mieliśmy jeszcze być, znajdują się sklepy i sklepiki, w których kupimy trufle i truflowe przetwory. Pani, która widząc nasze zainteresowanie podeszła do nas, zaczęła nam wszystko dokładnie objaśniać. Z zadowoleniem mogłem stwierdzić, że prawie wszystko rozumiem, ale ponieważ pani sprzedawczyni (może właścicielka, nie wiem) miała tzw. gadane, nie zapamiętałem nawet jednej dziesiątej z produktów, które nam zachwalała. W pewnym momencie zapytała skąd jesteśmy. Kiedy odpowiedzieliśmy, że z Polski, rozpromieniła się i oznajmiła, że był tu u nich "il vostro cuoco famoso", który nagrywał program. Oczywiście od razu wiedzieliśmy, że chodzi o pana Roberta. Przecież tylko dzięki niemu w ogóle do Spello zajechaliśmy. 

Po degustacji kilku próbek wyrobów truflowych zdecydowaliśmy z Agnieszką kupić słoiczek sosu truflowego za 8 euro, po czym pożegnaliśmy miłą sprzedawczynię, która osobiście poznała Roberta Makłowicza, i zeszliśmy już prosto na parking. 

 
 

                                                                                    
































Napisałem, że Umbria truflami stoi, ale trufle to nie jedyne produkty spożywcze, z jakich słynie ta ziemia. Oprócz makaronu strangozzi, kolejną specjalnością regionu są norcińskie białe kiełbaski. Ponieważ zakupiliśmy takie jeszcze dnia poprzedniego, na kolację ugotowałem fettuccine z ragu na bazie tychże kiełbasek. Wszyscy byli bardzo z tego posiłku zadowoleni, ale też przepełnieni, więc zdecydowaliśmy się na spacer, ale tym razem nie w stronę centrum Spoleto, a w kierunku przeciwnym. 

Dzięki temu odkryliśmy, że nasza kwatera znajduje się praktycznie na granicy miasta, ponieważ jakieś dwieście metrów dalej trafiliśmy na mostek nad wyschniętą rzeczką, w której jednak dzięki deszczowi, jaki spadł, kiedy jedliśmy makaron, uzbierały się jakieś nieśmiałe kałuże, a za tym mostkiem na tablicę informującą, że oto dotarliśmy do wsi San Venanzo. Pomyśleliśmy z Agnieszką, że być może znajdziemy tam jakąś miłą knajpkę, do której pójdziemy za dwa dni świętować naszą rocznicę ślubu, ale pizzeria, którą minęliśmy wydala nam się raczej mało atrakcyjna. Podobnie nieciekawe wrażenie zrobił na nas wiejski sklep. Niby było tak jak w każdych innych delikatesach -- rzędy półek z różnymi produktami, ale całe wnętrze było obskurne. Nie chcę krzywdzić właścicieli, bo brudno pewnie nie było, ale przez to, że pomieszczenie było dość ciemne, można było odnieść takie wrażenie. Niemniej zakupiliśmy w tym sklepie butelkę wina, którym uraczyliśmy się po powrocie na kwaterę. 

W drodze powrotnej z San Venanzo dostrzegliśmy w pobliżu mostu tabliczkę, która okazała się drogowskazem dla cyklistów. Przekraczaliśmy bowiem szlak rowerowy prowadzący do różnych miejscowości, m.in. do Asyżu. 

Z ciekawostek, jakie dostrzegliśmy podczas tego krótkiego spaceru, moją uwagę zwrócił trójkołowy pojazd dostawczy, pełniący rolę mikro-mini-ciężarówki, skonstruowany na bazie skutera! Takich rzeczy w Polsce się nie uświadczy!








Po pogawędce przy winie udaliśmy się na spoczynek, a w łóżku obejrzałem jeszcze kilka filmików na YouTube traktujących o Gubbio. Było to bowiem miejsce, które zaplanowaliśmy odwiedzić nazajutrz.