Do Asyżu wyruszyliśmy po porannej kawie tą samą drogą, co dnia poprzedniego. Samochód zostawiliśmy w podziemnym parkingu imieniem Giovanni Paolo II, czyli Jana Pawła II. Praktycznie znaleźliśmy się w bezpośrednim sąsiedztwie najważniejszego kościoła w miasteczku, i nie mam w tym przypadku na myśli katedry, ale kościół p.w. św. Franciszka, człowieka, któremu miasteczko zawdzięcza swoją popularność i znaczną część swoich przychodów, bo to dzięki temu człowiekowi kwitnie tam turystyka pielgrzymkowa i to już od średniowiecza.
Giovanni di Pietro di Bernardone urodził się prawdopodobnie w roku 1181, a może 1182 w Asyżu właśnie, w rodzinie kupieckiej. Podobno ojciec po powrocie z Francji zmienił mu imię na Francesco. Inne wersje podają, że zaczęto tak nazywać chłopaka z powodu francuskiego, a ściślej prowansalskiego pochodzenia jego matki, Joanny Piki. "Francesco" to po prostu "francuski", albo jeśli nie będziemy tłumaczyć zbyt dosłownie "Francuzik". Tak przy okazji, warto zwrócić uwagę, że sufiks -ski/ska/sko występujący w przymiotnikach zwykle określających narodowość lub miejsce pochodzenia (choć nie tylko) nie jest tylko polski, czy słowiański, ale występuje w wielu językach indoeuropejskich.
Myślę, że każdy słyszał o jego hulaszczej młodości i chęci zdobycia chwały na polu bitwy w armii komuny (republiki) Asyżu, po której to wrócił zdruzgotany. Przez 18 miesięcy cierpiał na zaburzenia psychiczne. Możliwe, że dziś zdiagnozowano by u niego jakiś zespół stresu pourazowego, albo inną traumę. Później zaciągnął się na inną wojnę, tym razem w armii papieskiej, ale w Spoleto okazało się, że nie jest zdolny do walki, ponieważ doświadczył we śnie mistycznej wizji, która całkowicie zmieniła jego nastawienie do życia. Oddał swoją zbroję i resztę rycerskiego wyposażenia, żołnierzom, których nie było na nie stać, zaś sam wrócił do rodzinnego miasta pieszo. Zaczął rozdawać jałmużnę, poniechał bogatych ubrań, a przede wszystkim odmówił ojcu pracy nad mnożeniem bogactwa, które miało mu kiedyś przypaść w spadku.
W dużym skrócie mówiąc, zaczął głosić idee nie do końca zgodne z interesami hierarchów kościelnych, bo nawoływał do pierwotnego chrześcijańskiego ubóstwa. Franciszkowi przypisuje się wiele cudów, m.in. umiejętność rozmowy ze ptakami i innymi zwierzętami. Ponieważ jestem człowiekiem małej wiary, opowieści tych nie traktuję do końca poważnie, ale jest jedna rzecz, która za cud prawdziwy uważam. Otóż cudem było to, że Franciszka i jego uczniów i uczennice nie spotkała kara spalenia na stosie, podczas gdy ludzi krytykujących bogactwa hierarchów kościelnych i korupcję księży zazwyczaj w krótkim czasie obwoływano heretykami, a następnie niszczono wszelkimi możliwymi metodami. To, że z gromadką Franciszka tak się nie stało, naprawdę uważam za rękę Opatrzności i cud prawdziwy.
W ciągu swojego życia Franciszek stał się sławny w całej Europie, a papieże uważali go za bardzo dogodne narzędzie w swojej polityce. Był w końcu "ubogim prostaczkiem", który potrafił utrzymać innych ubogich prostaczków przy prawowiernej wykładni wiary katolickiej. Rozwój idei franciszkańskiej w całej Europie to wielki fenomen. Klasztory franciszkanów i klarysek szybko się mnożyły (św. Klara była wierną przyjaciółką Franciszka). Potem powstał ruch tercjarski (zakon trzeci, czyli świeccy "cywile", którzy składali specjalne śluby życia wg reguły) również związany z franciszkanami, który stał się całkiem popularną formą świeckiej dewocji. Nie znaczy to, że Franciszek zawsze odnosił sukcesy. Zupełnie niedawno się dowiedziałem, że włoski ubogi święty miał tak ogromną wiarę w swoje posłannictwo, że myślał, że nawróci na chrześcijaństwo sułtana Egiptu Malika al-Kamila. Muzułmański teolog reprezentujący tego ostatniego nie dał się przekonać włoskiemu mnichowi, ale też sam owego mnicha nie przekonał do swojej religii.
Idąc od strony parkingu w stronę dużego kościoła św. Franciszka, myślałem, że udajemy się w stronę świątyni, którą zbudował sam patron po swoim śnie, w którym ukazał mu się Jezus i poskarżył się, że jego dom jest w ruinie. Franciszek udał się do wskazanych ruin starego kościoła i go odbudował. Jednak świątynia, do której się udawaliśmy, nie miała z tamtą nic wspólnego. Obecny bazylika pw. świętego asyżanina, ma historię nieco późniejszą, ale też ciekawą.
Niejaki Simone Pucciarelli ofiarował zakonowi kawałek ziemi na tzw. Wzgórzu Piekielnym (nazwa od tego, że kiedyś odbywały się tam egzekucje). Ponieważ franciszkanie nie mogli posiadać niczego na własność, tytuł do tejże przejął papież, zaś franciszkanom ziemi użyczył. Było to rok po śmierci świętego. Jego następcy zbudowali piękną bazylikę w stylu romańsko-gotyckim, której projekt opracował brat Elia Bonbarone.
Zanim jednak dotarliśmy do samej świątyni, znaleźliśmy się na dużym dziedzińcu, obok którego znajdowały się budynki, z których były m.in. kasy. Udaliśmy się tam myśląc o tym, na ile wycenią w tej kasie nasze prawo do przebywania w kościele. Dookoła było pełno wycieczek, w tym mnóstwo zagranicznych. Usłyszeliśmy też naszą polską mowę. Kiedy tak staliśmy w kolejce do kasy, prawdopodobnie pilotka jednej z polskich wycieczek, musiała usłyszeć naszą rozmowę w swoim własnym języku, bo podeszła do nas i spytała "Ale wy jesteście indywidualnie?" Przytaknęliśmy. "To wy po prostu idźcie do kościoła. Nie musicie kupować żadnych biletów. One są tylko dla grup, które będą zwiedzać kościół z przewodnikiem."
W wyniku tej zachęty ze strony miłej rodaczki pomaszerowaliśmy razem z tłumami pielgrzymów i turystów do wnętrza bazyliki. Obeszliśmy cały dolny kościół, gdzie również zeszliśmy do krypty z grobem świętego Franciszka. Niestety dopiero później doczytałem, że w pobliżu znajduje się też kaplica św. Stanisława Szczepanowskiego, biskupa-męczennika zamordowanego przez ludzi Bolesława Szczodrego, którego mit zaczął się szerzyć dopiero po tym, jak popularność w Europie zyskała historia św. Thomasa Becketa. Krakowskiego biskupa kanonizowano w roku 1253 właśnie w kościele św. Franciszka w Asyżu.
Następnie weszliśmy do kościoła górnego, którego wnętrze jest znacznie wyższe od dolnego. Jest pomieszczeniem jednonawowym ozdobionym freskami Cimabuego. Co jakiś czas jakiś strażnik lub przewodnik głośno krzyczał, że robienie zdjęć jest zabronione, ale to nie przeszkadzało turystom utrwalać na kartach swoich telefonów obrazów, fresków i rzeźb zdobiących oba kościoły. Nie będę ukrywał, że również nie potrafiłem się oprzeć tej pokusie. Bo tak generalnie jestem za poszanowaniem przepisów, tyle że... No taaa..
Nasyciwszy się przepychem kościoła pod wezwaniem propagatora ubogiego życia, wyszliśmy na główną ulicę miasta, która nosi imię, jak łatwo się domyślić, św. Franciszka. Po drodze wstąpiłem do księgarni, w której można było kupić przede wszystkim pozycje o tymże świętym, w tym po polsku. Następnie odwiedziliśmy sklep z artykułami typowymi dla Umbrii, wśród których znajdowały się ku naszemu zaskoczeniu, również produkty z konopi.
Kolejnym sklepem, do którego wstąpiliśmy, był warsztat pana Massimo Favaroniego. La Botego Acquarelli to wg słów właściciela, najstarszy działający sklep w mieście. Pan Favaroni pokazał nam swoje akwarele i imitacje fresków, a także zdjęcia swojego sklepu z czasów, gdy należał do jego przodków. Jako artysta i osoba publiczna nie miał żadnych oporów wobec tego, żebym zrobił sobie z nim zdjęcie.
Idąc dalej trafiliśmy na lokal gastronomiczny, który skusił nas jednym punktem w swojej ofercie, a mianowicie frappe. Jola i Jarek, którzy bywali w Grecji, stwierdzili, że nie ma lepszej mrożonej kawy od frappe, więc zamiast dość nijakiego shakerato, które piliśmy do tej pory, tym razem zamówimy sobie porządną kawę.
Weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia, z którego było wyjście na taras ze stolikami. I tutaj, moi drodzy, po raz pierwszy stało się coś, co wszystkie znajome mieszkające we Włoszech przewidywały. Otóż podszedłem do jednego z kilku wolnych stolików i zająłem miejsce. Kiedy moje towarzystwo kupi kawę, przysiądzie się do mnie i sobie spokojnie wypijemy. Kiedy jednak czekałem, podeszła do mnie kelnerka i zaproponowała kartę z daniami na pranzo. Odpowiedziałem szczerze, że czekam na swoją grupę, która właśnie kupuje kawę. Na to dziewczyna grzecznie, ale stanowczo poprosiła mnie, żebym w takim razie wrócił do niewielkiego pomieszczenia barowego i tam wypił swoją kawę, ponieważ stoliki są tylko dla tych, którzy zamawiają pranzo. Jak mi kazano, tak zrobiłem. Podszedłem do Agnieszki i Janickich, którym właśnie wydawano frappe con gelato i poinformowałem ich o rozmowie z kelnerką. Specjalnie się tym nie przejęliśmy, skoro tyle razy nas przed taką sytuacją ostrzegano. O wiele gorsze było jednak nasze rozczarowanie tym, co nam podano. Był to bowiem jakiś rodzaj kremu z lodami o różnych smakach, bo każdy zamówił trochę inne frappe, ale nie było w nim ani grama kawy! Zjedliśmy więc ten przedobiedni deser i pomaszerowaliśmy dalej.
Trzeba przy tym dodać, że cały czas szliśmy w tłumie pielgrzymo-turystów, bo Asyż to drugie po San Marino miasto, w którym byliśmy, gdzie tę turystykę się czuje, gdzie widać, że ludzie żyją ze sprzedaży pamiątek. Przez pewien odcinek drogi szliśmy w grupie Polaków podróżujących po Italii z biurem podróży "Itaka".
Ponieważ upał porządnie dawał nam się wszystkim we znaki, obmyliśmy twarze w wodzie z fontanienki przy ulicy, a przy okazji Jarek wpadł na genialny pomysł, żeby zamoczyć czapkę i taką mokrą włożyć sobie na głowę. Czym prędzej podążyłem jego śladem i faktycznie przez kilkanaście minut odczuwaliśmy przyjemny chłód na naszych rozgrzanych czerepach. Potem woda wyschła, a my szukaliśmy kolejnej fontanny, gdzie moglibyśmy zamoczyć czapki. Tymczasem jeden z polskich turystów za nic nie mógł dojść do tego, jak sprawić, żeby zaczęła lecieć woda z kraniku w tej naszej małej fontannie. W dodatku nikt nie potrafił mu pomóc. I tutaj wkroczył Jarek z miną dumną a prześmiewczą zarazem (pewnie znacie takie sytuacje "Czekaj młody, cienki jesteś, ale ja ci pokażę jak to się robi!") kranik uruchomił, po czym równie dumny odmaszerował do fontanny żegnany pełnym podziwu wzrokiem polskich turystek.
Naszą uwagę co jakiś czas przyciągał młody wysoki zakonnik w brązowym habicie, jakby żywcem przeniesiony z jakiegoś filmu o średniowiecznych szpiegach. Habit brązowy, a więc mnich był franciszkaninem, tyle że regułę św. Franciszka przyjmują za swoją różne wspólnoty monastyczne, których stroje mogą się od siebie różnić. Np. Bracia Mniejsi Konwentualni noszą habity czarne lub szare i takich zakonników też widzieliśmy, ale to Zakon Braci Mniejszych bez żadnych przymiotników to ten, od którego się poodzielały inne wspólnoty franciszkańskie, i to jego członkowie noszą habity brązowe. Idący czasem przed nami, czasem obok nas, mnich był najpewniej franciszkaninem par excellence, o ile nie był przebranym szpiegiem.
Minęliśmy budynek, który mógł być oratorium lub kaplicą, po czym natknęliśmy się na człowieka-rzeźbę z umieszczoną z tyłu tęczą, która chyba w mieście świętego ekologa nikomu nie przeszkadzała, po czym przeszliśmy obok człowieka wydobywającego przepiękne dźwięki ze swoich skrzypiec. Cały czas jednak w tłumie innych turystów (lub pielgrzymów). W Asyżu tę turystyczno-wakacyjną atmosferę czuło się bardziej, niż w jakimkolwiek włoskim mieście, które odwiedziliśmy wcześniej.
Mijaliśmy też sklepy, które wydały nam się dość egzotyczne. Mimo tego, że były to właściwie zwyczajne sklepy mięsne (w latach siedemdziesiątych w Łodzi mówiło się na takie miejsca "rzeźnik", bo szło się "do rzeźnika" i stało się w kolejce "u rzeźnika", mimo, że tam tylko mięso i jego przetwory sprzedawano, a nie przygotowywano, nie mówiąc już zupełnie o uboju). O ile wystawy naszych współczesnych "mięsnych" specjalnie nie epatują przechodniów widokiem rozpoznawalnych kawałków pociętych martwych zwierząt, to tutaj takie widoki najwyraźniej nikogo nie szokują. Do zakupów i do konsumpcji zachęcają np. całe głowy dzików umieszczone nie tylko w oknach wystawowych, ale np. w drzwiach wejściowych do sklepu.
Po jednym takim "mięsnym" z głową dzika, trafiliśmy na sklep poświęcony wyłącznie wyrobom z lawendy. W roku poprzednim natknęliśmy się na lawendowy stragan nad jeziorem Iseo, a teraz właśnie w Asyżu. Wstąpiliśmy na moment, żeby kupić skromny prezencik dla Olgi, której mama założyła na Facebooku stronę o nazwie Lawendowa Dziewczynka ( https://www.facebook.com/search/top/?q=Lawendowa%20Dziewczynka ) , po czym ruszyliśmy dalej.
Po chwili trafiliśmy na kolejny sklep rzeźniczy ozdobiony nie tylko głowami dzików, ale również całą wypchaną skórą małego dzika. Kiedy umieściłem pierwsze zdjęcia z Asyżu na FB, kolega Darek, który jest znanym przeciwnikiem zabijania zwierząt, przekazał pozdrowienia dla św. Franciszka od "wegetarian z Supraśla". Nie byłbym sobą, gdybym nie zrobił czegoś, żeby zepsuć ten sielankowy obraz miasta patrona ekologów. W odpowiedzi posłałem zdjęcia właśnie tych pozbawionych życia umbryjskich dzików. Umbria to najwyraźniej nie jest miejsce dla tzw. kuchni śródziemnomorskiej, a na pewno nie dla zwolenników diet wegetariańskich czy wegańskich.
Z ciekawych sklepów warto również wymienić cukiernię z olbrzymimi bezami na wystawie, w którym rozpoznaliśmy adres, który odwiedził był Robert Makłowicz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz