Telewizji nie oglądam od 2015. Mógłbym powiedzieć, że w ten sposób zamanifestowałem swój protest przeciwko ekipie rządzącej, ale nie byłaby to cała prawda. Przestawiłem się bowiem na czytanie wiadomości w internecie, i oglądanie filmów na platformach streamingowych. W zwązku z tym przestałem oglądać nie tylko TVP, ale wszystkie inne kanały. Przez kilka lat jednak robiliśmy jeden wyjątek. We czwartki wł oglądaliśmy na TVP 1 "Ojca Mateusza". Oczywiście robiliśmy to z pełną świadomością, że scenariusz jest naciągany i naiwny, ale chyba taki dobry świat, gdzie policjant jest dobrym policjantem, a ksiądz prawdziwym przyjacielem ludzi, był nam jakoś potrzebny. Przywiązaliśmy się do aktorów -- Kingi Preis, Artura Żmijewskiego, Michała Pieli czy Piotra Polka. Tymczasem ten jakże swojski serial z akcją umieszczoną w Sandomierzu, miasta, do którego mam szczególny sentyment, bo znam je od wczesnego dzieciństwa, jest oparty na pomyśle włoskim, a mianowicie na serialu "Don Matteo". Ten zaś dzieje się w umbryjskim Gubbio!
Ponieważ naszą wizytą w tym miasteczku obejrzałem może 1/3 jednego odcinka włoskiego oryginału, nie przywiązywałem do tego faktu większej wagi. Przy wersji polskiej scenariusz wydał mi się nudnawy, a włoskie pierwowzory aspiranta Nocula (Maresciallo Cecchini) czy inspektora Możejko (Capitano Anceschi) jacyś sztywni i mniej ludzcy. Dlatego Gubbio generalnie w ogóle nie kojarzyło mi się z włoskim "kryminałem familijnym", więc nawet nie planowaliśmy wędrówki śladami umbryjskiego księdza-detektywa (granego przez włoskiego aktora o "amerykańskim" pseudonimie Terence Hill). Trochę szkoda, bo od jego kościoła parafialnego byliśmy kilka kroków, ale się do niego nie pofatygowaliśmy.
Nie znaczy to jednak, że Gubbio nie dostarczyło nam całego mnóstwa atrakcji! To trzydziestotysięczne miasteczko to kolejne średniowieczno-renesansowe kamienne miasteczko, którego odwiedzenie uważam za obowiązek każdego turysty, który znajdzie się w Umbrii.
Poprzedniego wieczora obejrzałem kilka filmików na YT nakręconych przez turystów, które podkręciły moją ciekawość.
Kiedy dojechaliśmy na parking w pobliżu starorzymskiego amfiteatru, weszliśmy do miasta przez coś w rodzaju korytarza biegnącego przez parter kamienicy, żeby po jego drugiej stronie od razu znaleźć się w quattrocento. Było to niemal idealne złudzenie przejścia przez portal czasu. Po dosłownie kilku krokach znaleźliśmy się przy na Piazza Giordano Bruno i kościele św. Dominika. Wejście do niego odłożyliśmy jednak na czas jakiś, ponieważ nasz pobyt w Gubbio postanowiliśmy rozpocząć od pranzo! Obok siebie znajdowały się dwa lokale gastronomiczne (i trochę dalej jeszcze inne). Wybraliśmy Osterię Cernichi. Po chwili podszedł do nas mężczyzna, który chyba nie przekroczył jeszcze czterdziestki, ale robił wrażenie, że w zawodzie kelnera jest prawdziwym profesjonalistą. Zagadał po angielsku i przyjął nasze zamówienie. Na nasze cappelletti w sosie parmezanowo-truflowym też specjalnie długo nie czekaliśmy. W moim przypadku ten wybór odbył się na dość prostej zasadzie. Wiedząc, że w Polsce trufli trudno doświadczyć, a jeśli już to są horrendalnie drogie, postanowiłem wyeksploatować okazję pobytu w Umbrii, która wszak truflą stoi, do granic możliwości. Dodatkową atrakcją był sposób podania. Nasze pierożki dostaliśmy na metalowych patelniach ale z dwoma uchwytami zamiast jednej rączki.
Po chwili jednak moją uwagę pochłonął młody kelner, wyglądający na nastolatka, który wyniósł z restauracji (siedzieliśmy oczywiście przy stoliku na placu) wielki krążek wielkości samochodowego koła czegoś, czego nie umiałem określić. Obok niego położył chochlę i wielki widelec o dwóch zębach. Moje pierwsze skojarzenie powędrowało w kierunku żurku w chlebie, ale żeby ten chleb był aż tak olbrzymi? No i skąd we włoskiej osterii polski żurek? Jakaś inna zupa? W końcu nie wytrzymałem i spytałem chłopaka, co to jest i co będzie z tym robił. Na pierwsze pytanie odpowiedział, że to jest caccio. Ha! Akurat znałem to słowo, bo choć ser po włosku to formaggio, to jednak wielu mieszkańców Italii nazywa go caccio właśnie. Odpowiedź na drugie pytanie również niczym, co by mnie zaskoczyło, ponieważ młody kelner (a może kucharz?) miał zamiar robić na oczach klientów pastę caccio e pepe. Taki makaron nawet kiedyś sam robiłem, bo to rzecz dość prosta. Sos przyrządza się jak do carbonary, tyle że bez jajek (żółtek wg nowszej wersji), więc człowiek traci mniej nerwów, żeby mu się z kremowego sosu nie ścięła jajecznica. Tutaj sos oblepiający makaron stanowią ser (caccio), pepe (pieprz) i woda spod makaronu. Jak więc wspomniałem, nawet raz sam taki makaron robiłem, ale nigdy nie widziałem widowiskowej wersji jego przyrządzania. Już po powrocie do Polski znalazłem na YouTube całe mnóstwo filmików z kucharzami wydrążającymi w olbrzymim kole parmiggiano reggiano wgłębienie, w którym pasta i wrzątek zmiękczają ser, a ten z kolei oblepia makaron.
Na sam spektakl się jednak nie doczekaliśmy, ponieważ skończyliśmy nasze ceppelletti, zapłaciliśmy i wstąpiliśmy do kościoła św. Dominika. Świątynia została postawiona przez dominikanów w XIII wieku. Pomimo późniejszej rozbudowy, część fasady pozostała nieotynkowana, co w tym przypadku robi dość dziwne wrażenie. Gdyby została całkowicie ceglana, byłoby w porządku. Gdyby ją całkowicie otynkowano, też byłoby w porządku. A tak, robi wrażenie, jakby zbito część tynku w celu dokonania remontu, tylko że w międzyczasie robotnicy porzucili robotę. Oczywiście można na fasadę tej świątyni spojrzeć w inny sposób -- granica między częścią otynkowaną i nieotynkowaną stanowi coś w rodzaju regularnej linii krzywej, więc może być uznane za eksperyment sztuki nowoczesnej.
Wnętrze musiało niegdyś stanowić niezwykle ciekawy przykład sztuki fresku. Niestety ściany świątyni noszą ślady wieloletniego zaniedbania. Wypada tylko mieć nadzieję, że jakaś grupa konserwatorów dostanie środki na renowację kościoła św. Dominika w Gubbio.
Minąwszy pałac kapitana ludu doszliśmy do bramy, której jednak nie przekroczyliśmy, ale tuż przed nią skręciliśmy i ruszyliśmy drogą między murami, a z których ten po lewej musiał być dawnym murem obronnym. Doszliśmy do kolejnych ulic, na których naszą uwagę zwróciły flagi z różnymi emblematami. Domyślam się, że były to symbole poszczególnych drużyn biorących udział w wyścigu świec (Corso dei Ceri), jaki odbywa się corocznie 15 maja ku czci świętego Ubalda, patrona miasta. Niestety nie mam co do tego pewności. Do tego tematu jeszcze wrócimy, ponieważ później trafiliśmy do kościoła św. Ubalda, gdzie obejrzeliśmy wystawę zdjęć z tych przedziwnych zawodów.
Smutny widok stanowiło murowane koryto rzeki lub kanału, które pozbawione było nawet jednej kropli wody. Niestety cały czas panowały wielodniowe upały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz