Powiedzieć, że Asyż w swojej długiej historii był odwiedzany przez wiele słynnych osób, to po prostu banał. Banałem byłaby też konstatacja, że prowincjonalne miasteczko istniejące już w czasach starożytnych zawdzięcza swoją popularność świętemu Franciszkowi i ruchowi, któremu dał początek. Już w Perugii nasze drogi znowu zbiegły się ze szlakiem pokonanym przez Johanna Wolfganga von Goethe. Niemiecki poeta wychowany był w duchu luterańskim, a do religii nie miał podejścia zbyt poważnego, ale z drugiej strony był zbyt wielkim humanistą, żeby nie zafascynować się Italią i miejscami katolickiego kultu.
Podczas swojego pobytu w Asyżu, jak sam pisze, niemiecki wieszcz podziwiał "świetnie zachowaną" świątynię Minerwy przy Piazza del Comune wzniesioną w czasach panowania Oktawiana Augusta. Podejrzewam, że bez pomocy użytkowników tego miejsca z wieków późniejszych, przybytek ten aż tak świetnie by się nie zachował. Trudno powiedzieć, czy gmach wzniesiony w I w. n.e. prawdopodobnie ku czci Herkulesa (świątynią Minerwy nazwano go z powodu znalezionej figurki kobiecej), zawdzięczał swój stan urzędnikom tam pracującym w wiekach średnich, natomiast z całą pewnością do jego odnowienia przyczynił się Giacomo Giorgetti, po tym już, jak papież Paweł III kazał w 1539 r. zmienić budynek urzędu miejskiego i więzienia w kościół Najświętszej Marii Panny. Giorgetti przerobił wnętrze kościoła na barokowe i takie pozostaje do dziś. O ile więc starożytna kolumnada jak zwykle przyprawiła mnie o pewien dreszczyk wzruszenia, to barokowe wnętrze może nie tyle mnie odstraszyło, co po prostu zapachniało banałem. No bo ile można tego baroku?!
Goethe, który znał opis kościoła w świątyni Minerwy z książki Palladia (pamiętamy go z Vicenzy) o włoskiej architekturze, również zachwycił się klasycznym pięknem kolumnady w stylu korynckim. W przeciwieństwie do weimarskiego poety, nie musieliśmy okazywać dokumentów podeście w celu udowodnienia naszych uczciwych intencji i mogliśmy spokojnie oddać się zwiedzaniu.
Wszystkie zabytkowe miasta włoskie to przede wszystkim miejsca żywe, gdzie cały czas coś się dzieje. Między starożytną świątynią a stojącym po przeciwnej stronie placu ratuszem moją uwagę przykuł sporych rozmiarów portret Matki Boskiej wykonany kolorową kredą na asfalcie! Temat tradycyjny, technika jakby taka dla dzieci, albo pacyfistów zwalczających agresję okrutnych ludzi rysunkami kolorowymi kredkami na jezdni, ale to był bardzo dopracowany obraz!
Idąc dalej dawnym Forum Romanum (czyli Piazza del Comune) podeszliśmy do szesnastowiecznej Fontanny Trzech Lwów, żeby zaraz potem natknąć się na kolejny "lawendowy sklep".
Wiedząc, że Rocca Maggiore, a więc zamek-twierdza górujący nad Asyżem i całą doliną Tescio, jest zamknięty, darowaliśmy sobie wspinaczkę i udaliśmy się do katedry św. Rufina.
Na jakiejś pokrętnej zasadzie przypomniała mi się scena z "Potopu", w której to pan Michał Wołodyjowski tłumaczy panu Kmicicowi, dlaczego mimo tego, że na pierwsze ma Jerzy, to jednak woli używać drugiego -- św. Jerzy tylko smoka zabił, a św. Michał całym wojskiem niebieskim dowodzi. Na to Kmicic: "A pewnie, że gdzieżby Jerzemu równać się z Michałem!" To skojarzenie nasunęło mi się, kiedy pomyślałem o patronie głównego kościoła diecezji Asyż. Po pierwsze dla przybywających do tego miasta pielgrzymów/turystów najważniejszą śwątynią miasta jest kościół św. Franciszka, a pewnie na drugim miejscu sytuują kościół św. Klary, przyjaciółki "brata Słońca" i założycielki żeńskiego zakonu współpracującego z franciszkanami. A tu jakiś Rufin, o którym praktycznie nic nie wiadomo! Wg legendy był pierwszym biskupem Asyżu (przed VI wiekiem n.e.), ale inni twierdzą, że jego szczątki przywieziono do miasta dopiero po męczeńskiej śmierci w innym miejscu. Tak czy inaczej, parafrazując słowa Kmicica, "gdzież Rufinowi równać się z Franciszkiem?" Niemniej, kiedy "Biedaczyn z Asyżu" zaczynał swoją działalność, katedra już istniała i nosiła imię świętego Rufina. I to w niej ochrzczono zarówno Franciszka jak i św. Klarę. Katedra była też świadkiem chrztu cesarza Fryderyka II! W tym samym romańskim gmachu zbudowanym na miejscu w XII wieku na miejscu wcześniejszego kościoła ze szczątkami św. Rufina, Franciszek wygłosił swoją pierwszą homilię.
Co ciekawe, wychodząc z katedry przeszliśmy przez całkiem długi korytarz, którego ściany zdobiła seria obrazów Jana Pawła II.
Po odejściu od Piazza del Comune weszliśmy w labirynt uliczek, które byłyby trudne do odróżnienia od podobnych wąskich pasaży w innych miastach i miasteczkach Umbrii. Gdybym na moment zapomniał, że jestem w Asyżu, ktoś mógłby mi z łatwością wmówić, że nadal jestem w Perugii. Nie jest to jednak w żadnym wypadku krytyka umbryjskich miejscowości. Tan układ ulic i trwałość starych budynków tworzy niepowtarzalny i pełen uroku klimat tego regionu. Na dodatek przy jednym z budynków trafiliśmy na wywieszoną na sznurkach bieliznę do wyschnięcia. Widok suszącego się prania w miejscu publicznym jeszcze bardziej sprawił, że poczułem się swojsko. W takiej Anglii np. nie byłby możliwy. Mieszkańcy północnych rejonów Europy Zachodniej swoje poczucie estetyki postanowili zinstytucjonalizować i drogą administracyjnego przymusu wywieszania prania na balkonie, czy w oknie zabronili. We Włoszech czuje się ten swojski luz. Może i komuś takie suszące się na ulicy koszule i halki przeszkadzają, ale Umbryjczycy się najwyraźniej tym nie przejmują. I bardzo dobrze!
Na jednej z uliczek, którym przechodziliśmy przycupnęliśmy na moment na wystawionych krzesełkach w celu nabrania sił. Ich spadek spowodowany był nie tyle fizycznym zmęczeniem, co jednak upałem. Trzy minuty w cieniu dobrze nam zrobiły. Po chwili ruszyliśmy w poszukiwaniu Teatru Rzymskiego. Szliśmy wg nawigacji google i nawet doszliśmy do miejsca, w którym napis wyraźnie nas informował, że do niego dotarliśmy, tylko że w okolicy nie było żadnego obiektu, który by choć trochę go przypominał. Za bramą jednego z domów, gdzie wiódł nas google, trafiliśmy na podwórko, a właściwie spory plac wewnątrz którego ciągnął się mur. Pomyślałem, że pewnie za nim właśnie kryją się resztki starorzymskiego teatru. Zaczęliśmy go obchodzić, aż trafiliśmy na schodki wiodące na coś w rodzaju rampy, skąd rozciągał się widok na cały teren wewnątrz muru. I tutaj spotkało nas rozczarowanie, ponieważ zobaczyliśmy całkiem przyzwoicie utrzymany trawnik, a na nim ławkę i stolik. Czyli zwyczajne podwórko, być może użytkowane przez mieszkańców otaczających mur kamieniczek.
Powoli ruszyliśmy w dalej po drodze mijając obiekt przypominający średniowieczną pralnię publiczną podobną do tej, jaką w poprzednim roku widzieliśmy w Bergamo. Z perspektywy uliczek, którymi szliśmy mieliśmy też całkiem niezły widok na Rocca Minore, czyli drugi z zamków Asyżu. Klucząc dalej trafiliśmy znowu na tyły katedry św. Rufina. Miejsce to okazało się o tyle ciekawe, że na prywatnym podwórku (być może należącym do restauracji, ale chyba nieczynnej) zobaczyliśmy jakieś nieopisane ruiny. Zwróciłem uwagę na symbol wyglądający na masoński, ale nadal nie wiedzieliśmy, co widzimy. W końcu dostrzegliśmy tabliczkę informującą, że w tym miejscu znajdował się "teatr lub cyrk" ("teatro o circo") z I wieku p.n.e.
Klucząc kamiennymi uliczkami po drugiej stronie miasteczka doszliśmy do gotyckiej bazyliki św. Klary (Chiara), który okazał się zamknięty. Kościół zbudowano w latach 1257-1260 na miejscu wcześniejszego pod wezwaniem św. Jerzego, gdzie po śmierci św. Franciszka złożono jego szczątki. O ile jego ciało później przeniesiono, pozostał tu grób św. Klary, dla której w 1850 r. zbudowano specjalną kryptę, w której umieszczono jej ciało w kryształowej trumnie. Niestety nie było nam dane zobaczyć wnętrza. Przysiedliśmy więc na kamiennej ławce przy placu przed bazyliką, gdzie na piętnaście minut oddaliśmy się lenistwu i obserwacji kolejnej polskiej wycieczki.
W końcu postanowiliśmy się zmobilizować i ruszyć z miejsca. Tym razem cel mieliśmy już tylko jeden -- dotrzeć na parking. Myślałem, że będziemy wracać ulicą św. Franciszka prowadzącą do naszego pierwszego punktu zwiedzania, a więc do kościoła pod jego wezwaniem. Obiecaliśmy sobie z Agnieszką, że w drodze powrotnej wstąpimy do sklepu, gdzie za 5 euro można było kupić paczkę strangozzi z dołączonym słoiczkiem pasty truflowej, co po ugotowaniu makaronu mogło się stać umbryjskim specjałem podobnym do tego, który jedliśmy dwa dni wcześniej w Spoleto. Okazało się jednak, że obraliśmy drogę równoległą (a przynajmniej tak mi się wydawało), a mianowicie ulicę św. Agnieszki, po której marsz nie był już wcale męczący, ponieważ uliczka była dobrze ocieniona i cały czas wiodła w dół. Na moment naszą uwagę przykuł dom pokryty od zewnątrz freskami, co bezwiednie przypomniało mi rumuńskie monastyry na Bukowinie, ale dom był oczywiście mniejszy.
Kolejnym punktem, który przykuł nasz wzrok było BMW z rozwalonym zderzakiem od strony prawej lampy. Jak się domyślaliśmy, prawdopodobnie był ofiarą (a może sprawcą) włoskiego parkowania. Co prawda podczas naszego pobytu we Włoszech północnych nie zetknęliśmy się tym zjawiskiem, ale za to, kiedy byliśmy w Rzymie 11 lat wcześniej, normalnym widokiem był rząd samochodów zaparkowanych wzdłuż ulicy "na styk", gdzie między tylnymi a przednimi zderzakami stojących za sobą samochodów nie był nawet półmilimetrowej szparki. Wszystkie miały obtarte, albo wgniecione zderzaki, bo przecież przy wyjeżdżaniu musiały się jakoś rozepchać. Całkiem możliwe jednak, że stan mijanego BMW miał zupełnie inną przyczynę.
Doszliśmy do kościoła, który z daleka omyłkowo wziąłem za bazylikę św. Franciszka, ale po podejściu bliżej okazał się kościołem zupełnie innym, ale nie miałem już ochoty na sprawdzanie jego patrona, nie mówiąc o historii, czy zwiedzaniu wnętrza.
Doszliśmy do parkingu, gdzie Jarek uiścił opłatę, po czym opuściliśmy kolebkę franciszkanów i zakonów pochodnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz