środa, 22 września 2021

Padwa i Bovezzo, czyli dzień trzeci naszej podróży, a drugi w Italii, część druga (nadal sobota, 7 sierpnia 2021)

 

Do Padwy dotarliśmy w jakąś godzinę. Polska nazwa miasta kojarzy mi się z jakąś kombinacją oficjalnej nazwy w standardowej wersji języka włoskiego z jego nazwą w dialekcie weneckim. Po włosku do Padova, a po wenecku Padua. Nie wiem, jak ukuto polskie „Padwa”, ale z pewnością nastąpiło to dawno, ponieważ podróżowanie młodzieńców żądnych wiedzy i tytułów uzyskanych z renomowanej uczelni było popularne w niektórych zamożnych polskich rodach.

Kiedy wjechaliśmy do miasta, zaczęliśmy krążyć po ulicach w poszukiwaniu parkingu. Tzn. Jarek wklepał parking w swojej nawigacji, więc nie musieliśmy się specjalnie rozglądać, ale trzeba było tam najpierw dojechać. Ów dojazd nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia. Przejechaliśmy szereg ulic, które zabudową i jakimś takim ogólnym charakterem przypominały mi coś jakby Płock za PRLu, Brzeziny, a może Ostrowiec Świętokrzyski. Z braku lepszego słowa, bo z pewnością nie chcę obrazić mieszkańców tych miast ani Padwy, powiem, że po Wenecji miałem wrażenie, że znaleźliśmy się na jakiejś głębokiej prowincji. Wrażenie to potęgowała znikoma liczba przechodniów. Kiedy jednak dotarliśmy do naszego parkingu i wysiedliśmy z samochodu, udaliśmy się przez budynek przypominający łuk triumfalny, ale była to brama o jakimś innym charakterze, prosto na wielki plac o nazwie Prato della Valle. Faktycznie był to park z przewagą trawy, którego powierzchnię otaczały osiemnastowieczne posągi. Z tego, co zapamiętałem, przedstawiały papieży i dostojników z różnych miast włoskich. Niestety, okazaliśmy się kompletnymi ofermami, co pewnie wynika z tego, że zwiedzenie Padwy po drodze do Brescii przyszło nam do głowy dość spontanicznie poprzedniego dnia, dlatego nie poczyniliśmy większych przygotowań w postaci dokładnego przestudiowania informacji dostępnych w Internecie, a przewodnika po Padwie i tak nie mieliśmy. Okazało się bowiem, że przegapiliśmy posągi dwóch polskich królów, Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego. Nie daliśmy sobie też zbyt wiele czasu na to miasto. W związku z tym nie obeszliśmy dookoła muru z posągami i nie dowiedzieliśmy się, kogo przedstawiają. 


 

 


 









Przeszliśmy środkiem parku na przeciwną stronę placu.  To, co zwróciło naszą uwagę, to samochody dostawcze ustawione gęsto niczym husycki tabor dookoła muru z posągami, szczelnie otaczając plac. Przed nimi natomiast ich właściciele porozstawiali stragany, z których sprzedawali towary najrozmaitsze, od tandetnych pamiątek, po całkiem przyzwoite ubrania. Tak czy inaczej, ten „rynek” na Prato della Valle, placu z pięknymi posągami, raczej odarł go ze splendoru i dostojeństwa budowanego przez kilka stuleci.

Udaliśmy się prosto do bazyliki świętego Antoniego. Oczywiście tego, któremu nadano przydomek od nazwy miasta. We Włoszech bowiem czci się dwóch świętych o tym imieniu (choć jest ich ogółem ok. 20). Patronem wielu włoskich miast jest św. Antoni Wielki/Opat (Santo Antonio Abate), egipski pustelnik z III wieku naszej ery. Natomiast święty Antoni Padewski  (właściwie Fernando Martins de Bulhões) był portugalskim zakonnikiem, pierwotnie kanonikiem regularnym św. Augustyna, w następnie franciszkaninem, marzącym o męczeńskiej śmierci podczas nawracania muzułmanów w Maroku. Na tę misję jednak okazał się zbyt słabego zdrowia. Zasłynął natomiast swoim talentem kaznodziejskim, głosząc płomienne mowy przeciwko heretykom zarówno w północnych Włoszech, jak i na południu Francji. W 1230 r. papież zwolnił go ze stanowiska franciszkańskiego prowincjała na Emilię-Romanię, prawdopodobnie ze względu na stan zdrowia, kiedy to zamieszkał w klasztorze świętej Anny w Padwie. Rok później zmarł na puchlinę wodną w wieku 36 lat, a w roku następnym już został ogłoszony świętym (był to najkrótszy proces kanonizacyjny w historii). Ponieważ Antoni był wielkim erudytą na miarę swych czasów, został również ogłoszony Doktorem Kościoła. Jak więc widzimy, wystarczył rok przed śmiercią spędzony w Padwie, żeby do portugalskiego franciszkanina przylgnął przydomek wzięty od tego miasta.

Od Prato della Valle przeszliśmy więc vią Beato Luca Belludi, czyli ulicą błogosławionego Łukasza Belludiego, innego pobożnego franciszkanina, prosto do katedry św. Antoniego Padewskiego, której początki sięgają XIV wieku.

Włoskie bazyliki zawsze robią na mnie duże wrażenie, bo mimo, że są ogromne i pełne przepychu, nigdy nie robią wrażenia kiczu. Czasami chciałbym się przyczepić i powiedzieć, że są przeładowane ozdobami, ale wszystko w nich tak współgra, stanowi taką przemyślaną harmonię, że od razu widać, że zostały zaprojektowane i udekorowane przez prawdziwych artystów. Dodajmy, że artysta w tamtych czasach to nie był ktoś, kto czuł się w pierwszym rzędzie niezależnym kreatorem nowych jakości, ani tym bardziej celebrytą, a przede wszystkim doskonałym fachowcem, który do perfekcji opanował swoje rzemiosło i wciąż się w nim doskonalił. Oczywiście na tych, którzy mieli więcej szczęścia i czasami też talentu, faktycznie spływała łaska bogatych sponsorów i splendor porównywalny do dzisiejszych gwiazd, ale trzeba pamiętać, że włoscy artyści jako rzemieślnicy generalnie trzymali wysoki poziom. Dlatego bazyliki w Italii to ogromne gmachy wypełnione ozdobami i ozdóbeczkami, z których każda ma swoje miejsce w całości i ma swój dobrze zaplanowany sens. Takie wrażenie robiły na mnie kościoły rzymskie i takie samo zrobiła bazylika św. Antoniego Padewskiego. Niestety brak naszego teoretycznego przygotowania sprawił, że przegapiliśmy buławę podarowaną temu kościołowi jako wotum po wiktorii wiedeńskiej przez Jana III Sobieskiego. No cóż, nostra culpa. 












Po zwiedzeniu świątyni pod wezwaniem patrona miasta ruszyliśmy z powrotem ulicą Luki Belludiego, skręciliśmy w prawo w jedną z uliczek, po czym szliśmy przez kolejne, żeby dotrzeć do budynków słynnej padewskiej uczelni, ale po drodze dopadł nas już porządny głód, więc postanowiliśmy znaleźć jakiś lokal gastronomiczny, gdzie moglibyśmy zjeść pranzo. I owszem, dostrzegłem w kolejnej bocznej uliczce elegancki ogródek restauracyjny, w którym grupka gości spożywała jakieś przysmaki. Podeszliśmy do wystawionej na zewnątrz karty dań i zaczęliśmy ją studiować. Nie była to najtańsza opcja, ale znaleźliśmy kilka punktów, które brzmiały smacznie, a ceny nie wskazywały na zbytnie obciążenie naszego budżetu. Tu jednak dostaliśmy pierwszą lekcję włoskich obyczajów, która tak naprawdę wcale nie powinna być dla nas niczym nowym, bo z podobnym doświadczeniem zetknęliśmy się już dziesięć lat wcześniej w Rzymie. Oto bowiem podszedł do nas kelner i powiedział po angielsku, że jest „closed”. Nie dowierzając własnym uszom, dopytałem po włosku, czy na pewno jest „chiuso”. Kelner potwierdził i powiedział, że jest już po porze pranzo i że teraz dopiero restauracja będzie przyjmować zamówienia po 19.00! Już miałem pytać, dlaczego więc siedzą goście i coś jedzą, ale na szczęście w tym samym momencie sam sobie na to pytanie odpowiedziałem. Po prostu zamówili przed 15.00 i teraz sobie siedzą i kończą swój posiłek. Jedzą, więc z knajpy nikt ich nie wyrzuci. Nas natomiast nikt już nie obsłuży.

Z nieszczęsnymi wyrazami twarzy opuściliśmy typowo włoską restaurację i zaczęliśmy się zastanawiać nad sensem tego obyczaju zamykania gastronomii po 15.00 (a bardzo często już po 14.00) i otwierania dopiero wieczorem na włoską obfitą kolację (cenę). Jola wyraziła zdziwienie, że po stratach, jakie całemu sektorowi gastronomicznemu przyniosły obostrzenia pandemiczne, Włochom nie zależy na odkuciu się, czyli na zarobieniu dodatkowych pieniędzy na głodnych turystach. Odpowiedzi, jakie przychodziły mi do głowy były rozmaite, np. że Włosi nie są pazerni, a ich styl życia jest dla nich o wiele ważniejszy niż pieniądze. Inne potencjalne wytłumaczenie było takie, że jak mogliśmy zaobserwować, turystów w Padwie zbyt wielu nie było, więc się dla nich nie opłaca trzymać otwartych knajp w porze, kiedy żaden Włoch i tak nie przyjdzie. Zresztą w Padwie nie tylko turystów było mało. Ulice, którymi szliśmy (oprócz może trzech-czterech) robiły wrażenie wymarłych. Jak nam potem tłumaczyły nasze znajome mieszkające od kilku lat we Włoszech, w sierpniu Włosi po prostu wyjeżdżają nad morze, więc w miastach w głębi lądu i po prostu w tym miesiącu nie ma. 






 

Idąc ulicą świętego Franciszka znaleźliśmy otwartą knajpkę, gdzie o dziwo kelnerka powiedziała nam, że są jak najbardziej otwarci. Kilka osób siedziało przy stolikach na zewnątrz, ale my chcieliśmy usiąść w klimatyzowanym wnętrzu. Upał był bowiem niezwykle męczący. Żeby zająć miejsce w środku pizzerii Forbici Pizza Cruch, musieliśmy okazać nasze „zielone karty”, czy też innymi słowy „paszporty covidowe”. Mieliśmy je w aplikacji e-Obywatel w naszych telefonach, ale mieliśmy je też wydrukowane, więc pokazaliśmy te ostatnie. Dziewczyna, która skanowała nasze kody QR,  po angielsku (ponieważ zarówno młody kelner jak i kelnerka mówili dobrze po angielsku, co po raz kolejny przeczy popularnemu mitowi, że Włosi nie lubią i nie umieją posługiwać się mową Szekspira) kazała nam wypowiedzieć nasze imiona i nazwiska. Ta czynność przywołała uśmiech na nasze twarze, bo nie sądziliśmy, żeby włoska dziewczyna wiedziała dokładnie jak się wymawia nasze nazwiska. Na pierwszy ogień poszedł Jarek i kiedy wymówił swoje imię i nazwisko, od razu się zaśmiał, na co dziewczyna również się szeroko uśmiechnęła, ale kiwnęła głową, że rozumie i jak najbardziej potwierdza jego tożsamość. W tym momencie Jarek przypomniał sobie bowiem, kiedy dwa lata wcześniej w Rumunii właściciel pensjonatu, w którym nocowaliśmy, przeczytał jego nazwisko jako „Żaniki”. Włosi być może źle wymówiliby „ck”. Swoją drogą ciekawe, jak wymówiliby „J”, którego w tym języku praktycznie się nie używa. Czy przypisaliby tej literze dźwięk „i”, czy też próbowaliby ją wymawiać z angielska „dż” lub z francuska „ż”? Tak czy inaczej, weryfikację wszyscy przeszliśmy pozytywnie i dostąpiliśmy zaszczytu zasiadania przy stoliku we wnętrzu z przyjemnym chłodkiem, jaki zapewniała klimatyzacja.

Pewne rozczarowanie przyniosło menu, ale nie mieliśmy prawa narzekać, bo nie mieliśmy wyboru. Była to bodaj jedyna knajpa czynna o tej porze. Otóż serwowano tam pizzę, ale na pewno nie neapolitańską, tylko taką prostokątną, ciętą na kawałki. Otóż kelner polecał szczególnie pizzę alla carbonara, na którą w końcu daliśmy się namówić. Mnie to jednak zgrzytało od samego początku, a to dlatego, że kilka lat temu obejrzałem serial dokumentalny na Netfliksie na temat kultowych potraw różnych narodów. Pierwszy odcinek dotyczył pizzy. Doskonale pamiętam, jak pewna starsza kobieta, współwłaścicielka włoskiej knajpy w Nowym Jorku (no, może w jakimś innym amerykańskim mieście) pomstowała na bzdurne nowinki w postaci, np. pizzy carbonary! „Carbonara to jest pasta i już, a nie żadna pizza!” wykrzykiwała. W tym samym dokumencie Włosi pomstowali na „pizzę hawajską”, czyli z ananasem, zaklinając się, że żaden szanujący się Italiano do ust tego świństwa nie weźmie. No dobrze, ale ta pizza alla carbonara była serwowana we Włoszech i we włoskiej pizzerii. Oczywiście Padwa to nie jest dobry adres do zamawiania pizzy, bo ten jest po prostu w Neapolu, ale jednak. Powtórzę się, ale po prostu nie mieliśmy wyboru. Zresztą ta pizza nie była jakaś zła. Warstwa jajeczna nie była taka „cremosa” jak w makaronie. Był to spód pizzy taki jaki można dostać też w Polsce, z zapieczoną jajecznicą z serem. Bez rewelacji w kwestii smaku, ale za to zaspokoiliśmy głód, a to było w tamtym momencie dla nas najważniejsze. Znajomi twierdzili, że skoro mieli tam taką dziwną pizzę i skoro była otwarte w okolicach 17., to znaczy, że była to typowa pizzeria dla turystów. Tyle, że z tego, co zauważyłem, jedynymi turystami w lokalu byliśmy my, natomiast reszta gości to byli Włosi, z których niektórzy to prawdopodobnie stali bywalcy, jak wywnioskowałem z ich konwersacji z kelnerami. 

 Po wyjściu z Forbici Pizza Club natychmiast dostrzegliśmy dziwny monument, który okazał się „grobem Antenora”, czyli mitycznego założyciela Patavium (Padwy; w rzeczywistości założyli ją Wenetowie w IV w. przed naszą erą). Może niektórzy pamiętają go z Iliady, niektórzy z Odprawy posłów greckich Jana Kochanowskiego (poety, którego uwielbiam, ale ten utwór uważam, za jeden z najnudniejszych tekstów w historii dramaturgii światowej). Według homerowego mitu, Antenor chciał oddać Helenę Achajom i w ten sposób doprowadzić do pokoju z najeźdźcami. Po zdobyciu Troi przez tych ostatnich został oszczędzony i przeprawił się do Italii. Tak to więc kolejny Trojańczyk (po Eneaszu) osiedlił się na Półwyspie Apenińskim. Dante Alighieri uznał go za zdrajcę politycznego i w związku z tym umieścił go w dziewiątym kręgu piekła. Zresztą wielki poeta, którego Włosi czczą do dziś jako jednego z twórców literackiej włoszczyzny, ludzi urodzonych przed Chrystusem, choćby nawet szlachetnych, i tak uważał, że musi umieścić w piekle. 





 

Przy tej samej ulicy minęliśmy budynek z napisem zawierającym nazwisko wielkiego florentyńczyka ("Fazioni e vendette qui trassero Dante 1306 dai Carrara da Giotto ebbe men duro esieio" -- niestety moja znajomość gramatyki włoskiej jest za słaba, żeby pojąć dokładnie znaczenie tego napisu), który początkowo wzięliśmy za gmach uniwersytetu. Nie sprawdziliśmy jednak jego faktycznego przeznaczenia. Na dziedziniec Uniwersytetu Padewskiego dotarliśmy kilka minut później. 




 

Druga najstarsza uczelnia wyższa we Włoszech powstała w roku 1222 w wyniku rozłamu w bolońskim środowisku akademickim, kiedy to grupa uczonych i studentów wyemigrowała z siedziby pierwszego włoskiego uniwersytetu do Padwy właśnie. Jego początki przypominają taką samą historię, która rozegrała się trzynaście lat wcześniej w angielskim Oksfordzie, skąd również część profesorów przeniosła się do Cambridge, by tam założyć konkurencyjną uczelnię.

Uniwersytet Padewski wywołał we mnie wielkie wzruszenie, bo oto znajdowałem się w miejscu, gdzie prawdopodobnie kroczyli na wykłady wielcy Polacy, np. Paweł Włodkowic, Mikołaj Kopernik, Jan Kochanowski, Jan Łaski, czy gigant polskiej polityki, kreator królów, hetman Jan Zamoyski. Ten ostatni był przez pewien czas nawet rektorem padewskiej uczelni, a to z tego względu, że włoskie uniwersytety były zorganizowane jako korporacje studentów, a nie korporacje uczonych (jak Sorbona, czy uniwersytety angielskie). Zamoyski pozostawał pod tak wielkim wpływem swoich lat studenckich, że przebudował siedzibę swego rodu na ówczesną włoską modłę, tak, że Zamość zaczęto nazywać Padwą Północy (no, nie lubię tych wszystkich porównań, które świadczą o naszych wielkich kompleksach, ale trudno – powiadają, że Zamość został przebudowany na wzór Padwy, więc niech sobie będzie ta "Padwa Północy"). 





 

Przeszedłszy dosłownie kilka minut, znaleźliśmy się na Piazza delle Erbe oraz Piazza dei Frutti, które są tak naprawdę jednym ogromnym placem, przedzielonym na te dwie części przez Palazzo della Ragione. Warto pamiętać, że w języku włoskim „palazzo” nie zawsze znaczy „pałac”. Jest to często po prostu kamienica, lub jakiś większy piętrowy budynek o różnym przeznaczeniu, niekoniecznie będący mieszkaniem arystokraty. Nie na darmo bowiem Palazzo della Ragione na pierwszy rzut oka wydał mi się nieco podobny do krakowskich Sukiennic. Pełnił bowiem tę samą rolę – była to średniowieczna (ale późniejsza też) „galeria handlowa”, czy też „shopping centre”. Co więcej, place w średniowiecznych miastach to były prawdziwe rynki, czyli miejsca, gdzie się handluje. Ciekawe jest to, że we Włoszech często nadal tak jest. Na obydwu placach (delle Erbe i dei Frutti) były porozstawiane stragany i stoiska z ubraniami. Przyznam szczerze, że nie robiło to zbyt estetycznego wrażenia, jeżeli porównamy ten widok z pustymi i utrzymanymi w czystości i porządku rynkami miast północnej Europy – Niemiec, Czech, Polski i in., gdzie dawno straciły one swoją funkcję handlową. 

 







Powoli zaczęliśmy człapać ("powoli" i "człapać", ponieważ był upał) wyludnionymi ulicami w kierunku parkingu, ponieważ wystarczyło odejść dosłownie kilka metrów od tego historycznego centrum, żeby ulice znowu zrobiły się idealnie puste.

Na przechodniów więc prawie wcale nie natrafialiśmy, tylko czasami minął nas też niezbyt pełny tramwaj. Padwa ma bowiem tramwaje. Pierwsze tory w tym liczącym nieco ponad 200 tysięcy mieszkańców mieście powstały tam pod koniec XIX wieku dla taboru konnego. W roku 1907 transport tramwajowy został zelektryfikowany, żeby w 1954 roku ulec całkowitemu zamknięciu. Wszystkie tory zostały zdemontowane. W latach 90. pojawiły się pomysły przywrócenia ruchu tramwajowego, co ostatecznie się ziściło w roku 2005. Ta historia przywiodła mi na myśl pewną obserwację – panuje u nas pewien stereotyp Włocha-bałaganiarza i lenia. Wiemy coś o włoskiej korupcji i przestępczości. A jednak ci Włosi potrafią wpaść na świetny pomysł i mają tyle determinacji, żeby go zrealizować. Oczywiście wiem, że znawcy Italii powiedzą, że Włosi na północy kraju są inni niż ich południowi rodacy, ale i tak wielu Polaków ma na temat całej tej nacji jakieś dziwne mniemanie. Do tematu postępu i porównań jeszcze na pewno wrócę, ale myślę, że włodarze miast północnej Italii mogliby być wzorem dla swoich polskich odpowiedników. 

Po dojściu do Prato della Valle stwierdziliśmy, że tak bardzo chcemy się już jak najszybciej znaleźć w klimatyzowanym samochodzie, że rezygnujemy z wejścia do opactwa św. Justyny (Abbazia di Santa Giustina). Obejrzeliśmy kościół z zewnątrz i czym prędzej przeszliśmy na parking, skąd ruszyliśmy w ostatni etap naszej podróży tego dnia. Jarek nastawił swojego tom-toma na Bovezzo koło Brescii i pustymi ulicami Padwy opuściliśmy to uniwersyteckie historyczne miasto. 




 

Jazda autostradą nie należy do jakichś ekscytujących przeżyć (chyba, że się szaleje i naraża siebie i innych na niebezpieczeństwo, ale to raczej nie nasz przypadek). Przed wieczorem dotarliśmy do Brescii i faktycznie już w mieście mijaliśmy dwa samochody, z których jeden na pewno uderzył i uszkodził drugi, przy których stali ich kierowcy – młody chłopak i czarnoskóry mężczyzna po trzydziestce. Prawdopodobnie czekali na policję.

Kierując się wskazówkami gpsa, dotarliśmy do Bovezzo. W razie czego oprócz Jarkowego tom-toma uruchomiłem też nawigację Google w swoim  telefonie. Jej wskazówki wyglądały jednak na co najmniej dziwne. Oto bowiem zamiast skręcić w naszą docelową ulicę, kazała nam pojechać dalej, skręcić w ulicę równoległą pojechać nią do końca, skręcić w prawo, a następnie znowu w prawo, żeby wjechać w tę naszą. Jarek posłuchał tom-toma i skręcił od razu tak, żeby jak najszybciej znaleźć się pod adresem Sylwii, u której mieliśmy spędzić kilka następnych dni. Po chwili zrozumieliśmy, dlaczego Google kierował nas tak dziwnie. Otóż kilka metrów przed naszym docelowym adresem znajdował się zakaz wjazdu wszelkich pojazdów. Dziwne to jakoś nam się wydało, bo nie było znaku, że ulica nagle zmienia się w jednokierunkową, ale trudno, Jarek zawrócił, pojechał zgodnie ze wskazówkami nawigacji Google, w końcu skręcił znowu w naszą ulicę i … przejechał znak. Znaleźliśmy się w ten sposób znowu po „niewłaściwej” stronie. Postanowiliśmy jednak już nie objeżdżać tego kwartału z parkiem i osiedlem kilku niskich bloków mieszkalnych, tylko na razie zatrzymać się na parkingu przy tychże blokach i poszukać naszej kwatery. Przechodząc na drugą stronę ulicy zauważyliśmy, że samochody nadjeżdżające od strony, z której przyjechaliśmy pierwotnie, za nic mają znak zakazu i nawet bez zwalniania przejeżdżają go jak gdyby nigdy nic. Aha, tu się tak jeździ – odetchnęliśmy z ulgą.

Kiedy w końcu dotarliśmy do posesji Sylwii i Enrico, znaleźliśmy klucz do niej w miejscu przez Sylwię opisanym w wiadomości do mnie, otworzyliśmy furtkę, a następnie zaczęliśmy postępować wg instrukcji, jaką również zawierała owa wiadomość. Wcisnęliśmy kod w celu otworzenia drzwi do dużej piętrowej willi, ale te ani drgnęły. Próbowaliśmy kilka razy, ale bez skutku. Zadzwoniłem więc do Sylwii, żeby się dowiedzieć, czy istnieje jakiś alternatywny sposób dostania się do jej domu, bo przecież z tej samej wiadomości wiedziałem, że nasi gospodarze wracają z weekendowego wyjazdu dopiero następnego dnia wieczorem. Na nasze szczęście, Sylwia odebrała mój telefon już w drodze powrotnej do domu, ponieważ z jakiegoś względu (potem nam to opowiedziała) właśnie już wracali i mieli być na miejscu za jakąś godzinę. Domyśliła się, że Enrico musiał odruchowo zamknąć drzwi do domu na górny zamek, a więc na klucz.

Agnieszka i Janiccy usiedli przy stoliku koło basenu, a ja poczułem się lekko senny. Położyłem się więc na leżaku tak, żeby widzieć dom od strony furtki. Faktycznie po kilkunastu minutach zza jego rogu wyszła piękna ok. 25-letnia dziewczyna, w której rozpoznałem Sylwię, naszą gospodynię. Przywitaliśmy się serdecznie, po czym podeszliśmy do reszty naszego towarzystwa, gdzie dokonaliśmy niezbędnych prezentacji i po kilku zwrotach per pan/pani, wszyscy doszli do wniosku, że lepiej od razu mówić sobie po imieniu.

Sylwia spytała gdzie zaparkowaliśmy samochód, a kiedy odpowiedzieliśmy, że po przeciwnej stronie ulicy, poradziła nam przestawić go na parking po tej samej stronie, co jej dom, tyle że kilka metrów dalej. Swoją przestrogę uzasadniła tym, że samochody po przeciwnej stronie ulicy są regularnie rysowane. Nikogo za rękę nie złapano, ale całe osiedle domyśla się, że to sprawka pewnej niezrównoważonej starszej pani. Przynieśliśmy więc bagaże z i-20 Janickich, którego Jarek zaraz przeparkował.

Wchodząc ponownie do domu poznaliśmy nastoletnie dzieci Sylwii, Nadię i Igora, co wprowadziło pewne zamieszanie w moich rachubach dotyczących ludzkiego wieku, ale nie była to bynajmniej kwestia stanowiąca jakiś problem. Cieszyliśmy się, że mamy do dyspozycji całe ogromne piętro, z dwiema sypialniami, z których każda mogłaby by być całym blokowym mieszkaniem, wielką kuchnią, salonem, w którym współczesny polski deweloper urządziłby dwa, a może nawet trzy mieszkania, oraz wspaniały duży taras ze stołem, kanapą i fotelami, gdzie od razu zaczęliśmy widzieć samych siebie przesiadujących wieczorami.

Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć z wrażeń, kiedy nasza gospodyni ustawiła na stole talerze z włoskimi przysmakami – kilkoma rodzajami focaccii, wędlinami, serami, pomidorami, karczochami i arbuzem. Do tego pojawiło się wino, które produkuje się tylko w Lombardii. Aż zabrakło nam słów na ten wspaniały gest gościnności! Na pewno nie spodziewaliśmy się takiej pysznej kolacji! Co prawda Sylwia mówiła, że któregoś dnia przygotuje dla nas albo pranzo albo cenę, w zależności od tego, co sobie będziemy życzyli, ale nie spodziewaliśmy się, że to będzie już pierwszego dnia. Na dodatek, nasza gospodyni zapewniła nas, że ten obiecany włoski posiłek to dopiero będzie, a to tylko tak na przywitanie gości. Nie muszę chyba dodawać, że poczuliśmy się w siódmym niebie. Mieliśmy wspaniałe warunki, do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię i basen w ogrodzie, a do tego "na dzień dobry" gratisowa włoska uczta! 




Ponieważ cały dzień starałem się być ostrożny i uważałem, że dnia poprzedniego strułem się winem, postanowiłem tego wieczoru nie spożywać owocu winnego krzewu, ani też nie jeść niczego oprócz jednego kawałka focaccii, bułeczki i kilku karczochów w pysznej zalewie, która mi nieco przypominała sos majonezowy. Cały dzień brałem nasz wspaniały wytwór polskiej myśli farmaceutycznej, czyli „węgiel”, i już myślałem, że wszystko jest ze mną w porządku, ale po owych karczochach, a raczej po ich pysznej zalewie, koszmar zaczął się na nowo. Tym razem Agnieszka sięgnęła po inny niezawodny polski sposób na problemy gastryczne, a mianowicie stoperan. Zanim jednak zaczął działać, ten wieczór nie należał dla mnie do najprzyjemniejszych.

Kiedy już zaczęło zmierzchać, Jarek z Jolą pojechali pod końcową stację bresciańskiego metra Prealpino. Z mapy Jarkowi wynikało, że parking przy centrum handlowym, które kiedyś należało do Auchan, ale teraz były tam wielkie delikatesy Bennet, jest bardzo blisko owej stacji, ale jak zrelacjonowała to potem Jola, a w kolejnych dniach sami mogliśmy to stwierdzić, był to jednak ponad półkilometrowy odcinek piechotą. Tak czy inaczej, Janiccy jechali odebrać Zuzannę, swoją córkę, która postanowiła odwiedzić rodziców we Włoszech. Pół godziny później znana bardzo dobrze w pewnych kręgach blogerka muzyczna Zuzia była już z nami.

Podziwiam współczesnych młodych ludzi. Oczywiście nie wszystkich, ale tych z pewnymi horyzontami. Płocczanka, która skończyła studia w Poznaniu, po czym osiedliła się w tym mieście, gdzie znalazła też pracę, nie ma najmniejszego problemu, żeby wskoczyć do pociągu lub autobusu do Berlina, tam wsiąść w samolot do Bergamo, stamtąd pociąg do Brescii, żeby spędzić tam niecałe trzy dni! Żadnego planowania, jak to robimy my, dzieci PRLu, dla których wyjazd do Włoch to nadal wielka wyprawa (no, może nie tak jak za komuny, ale jednak). Młody człowiek, taki jak Zuzanna, leci z Berlina do Bergamo tak, jakby to była wycieczka z Płocka na Radziwie po drugiej stronie Wisły. I to mi się podoba. Po to właśnie jest Unia Europejska i po to w niej jesteśmy, żebyśmy mogli tak właśnie żyć. Cała Europa jest naszym domem i zero kompleksów. Ta bardzo pozytywna myśl napełniła mnie optymizmem i pozwoliła zapomnieć o problemach żołądkowych, które miały jeszcze trochę potrwać, zanim stoperan zaczął działać.


czwartek, 9 września 2021

Wenecja, czyli trzeci dzień naszego wyjazdu, a drugi w Italii, część pierwsza (7 sierpnia 2021)

 

W naszej agroturystyce w Santa Dona di Piave mieliśmy w cenę noclegu wliczone śniadanie. Jego ustalona pora to była 8.30 i właściciel nie widział możliwości jego wcześniejszego przygotowania. Chcieliśmy bowiem wyruszyć jak najwcześniej, bo nie wiedzieliśmy ile czasu zajmie nam zwiedzanie Wenecji. Nie spodziewałem się polskiego, czy angielskiego śniadania. Wiedziałem, że będzie na słodko. Nie było to jednak też „kontynentalne śniadanie” typu croissant i kawa. Owszem, właściciel zrobił nam kawę, natomiast śniadanie składało się z całego mnóstwa rzeczy zapakowanych w folie. Były więc słodkie bułeczki i sucharki. Był też ogrom małych opakowań dżemów i miodu. Spytałem, czy to, co czeka na stole, to wszystko dla nas. Po uzyskaniu odpowiedzi pozytywnej doszliśmy do wniosku, że wszystkiego na pewno teraz nie zjemy, a skoro to i tak nasze, to zabieramy resztę ze sobą. Nie był to szwedzki bufet, a ponieważ byliśmy chyba jedynymi gośćmi o tej porze, nie uważaliśmy, że robimy coś obciachowego. Ja na to śniadanie zjadłem niewiele, jakąś bułeczkę bez omasty i wypiłem małe espresso. Każdy zresztą dostał taką kawę, jakiej sobie zażyczył. Po nieprzespanej nocy z powodu kłopotów gastrycznych miałem poważne obawy przed zjedzeniem tego dnia czegokolwiek.

Po śniadaniu ruszyliśmy już prosto w stronę Wenecji. Od początku doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to miasto, w którym można spędzić tydzień i miesiąc, a i jeszcze nie zdążyć poznać jego wszystkich sekretów, ale my daliśmy sobie cztery do pięciu godzin, żeby chociaż prześlizgnąć się przez to magiczne miasto.

Wkrótce dotarliśmy do Mestre, czyli lądowej części Wenecji, która wszak nas nie interesowała, zaraz potem na Ponte della Libertà, czyli na Moście Wolności, który został otwarty przez Mussoliniego w 1933 roku, jako Ponte Littorio (jak pamiętamy, rzymscy liktorowie nosili pęki rózek z toporem przed konsulami na znak, że ci mają prawo karać chłostą i śmiercią, które to pęki nazywały się fascii i stały się symbolami włoskiego totalitaryzmu). Most liczy niemal 4 kilometry, zaś oprócz jezdni, od 2015 roku posiada szynę, po której posuwają się tramwaje, dziwnym trafem nazywane w Wenecji autobusami szynowymi.  Od tramwaju różnią się bowiem tylko tym, że jeżdżą po torze z jednej szyny, a nie dwóch, natomiast zasilane są poprzez pantograf jak zwykły tramwaj lub trolejbus.

Ponieważ transport samochodowy po wyspiarskiej stronie Wenecji jest zakazany, zaraz po zjechaniu z mostu skręciliśmy w prawo w kierunku  olbrzymiego kilkupiętrowego parkingu Tronchetto. Kosztował nas 22 euro, mimo, że to podobno najtańszy z tego typu obiektów. Na szczęście dla nas, był to najdroższy parking podczas całej naszej podróży. W innych miastach mieściliśmy się poniżej 10 euro, a czasami nawet poniżej 5.

Wjechaliśmy na drugie piętro i wszyscy zaczęliśmy się rozglądać za wolnym miejscem do zostawienia samochodu na kilka godzin. Z daleka jednak zobaczyliśmy siwego mężczyznę, który machał rękami wskazując nam drogę. Podjechaliśmy bliżej i zgodnie z jego wskazówkami skręciliśmy w prawo, potem w lewo, żeby zaraz wjechać, na wolne miejsce parkingowe po prawej.

Siwy mężczyzna spytał nas po angielsku, gdzie chcemy się udać, a kiedy mu odpowiedziałem, że na stację „water trams”, poprawił mnie, że w Wenecji nie ma żadnych „water trams”, tylko są „water buses”! Jak więc widzimy, wbrew temu, czym karmią nas polskie przewodniki i blogi, w Wenecji słowo „tramwaj” jest zakazane! W Wenecji są tylko autobusy!

Wyszedłszy z budynku parkingu weszliśmy zaraz do kolejnego, który mieścił chyba jakieś instytucje związane z żeglugą, gdzie w automacie kupiliśmy bilety na wodny autobus. Następnie udaliśmy się na nadbrzeże, gdzie dotarliśmy do przystani, przy której zacumował ten nasz.

Kiedy Agnieszka pojechała do Toskanii z naszymi dziećmi, a w drodze powrotnej odwiedziła Wenecję, płynęli do jej centrum również z tego miejsca, ale po Canale Grande. Dlatego dziwne jej się wydało, że wypływamy gdzieś na otwarte morze (no oczywiście przesadzam). Tak czy inaczej, po lewej burcie mieliśmy Wenecję, do której zmierzaliśmy, zaś po prawej widniały budynki Giudecchi.   Usadowiliśmy się na górnym pokładzie, więc jedyne ograniczenie w podziwianiu malowniczej weduty stanowili współpasażerowie, którzy też starali się zająć miejsce, skąd będzie dobry widok. Na szczęście nie były to jakieś tłumy, więc weneckiego pejzażu starczyło dla każdego.

Nasz wodny autobus miał, ku mojemu zaskoczeniu, jeden przystanek po drodze. Przybił do wybrzeża Wenecji, gdzie na brzeg wyszło kilku pasażerów, my zaś popłynęliśmy dalej, do przystanku końcowego, który znajdował się praktycznie przy samym placu św. Marka. Po zejściu na ląd przeszliśmy nadbrzeżem jakieś dwieście metrów w kierunku północnym mijając turystów, kramy (od strony wody) i sklepy (od strony miasta) z pamiątkami. Trochę na oślep robiłem zdjęcia mijanym budynkom, i zupełnie przypadkiem zainteresował mnie jeden z mijanych kanałów i zabudowany biały mostek łączący dwa budynki nad kanałem. Dopiero następnego dnia przy oglądaniu zdjęć zdaliśmy sobie sprawę, że oto minęliśmy tzw. „most westchnień”, nazwany tak od westchnień więźniów skazanych w Pałacu Dożów i mostem owym odprowadzanym do więzienia

Kilkadziesiąt kroków dalej po prawej stronie ukazał nam się widok znany z niezliczonych zdjęć. Od dzieciństwa Plac św. Marka znam z ilustracji w książkach, pocztówek i z telewizji. Teraz, kto chce go zobaczyć, znajdzie tysiące zdjęć w Internecie.

Obiektyw kamery, aparatu fotograficznego czy smartfona to doskonała metafora subiektywności odczuć. To, że każdy z nas inaczej postrzega tę samą rzeczywistość, to raczej banał. Obserwując cokolwiek zawsze to robimy poprzez pryzmat własnych doświadczeń, wychowania, edukacji, a także struktury naszego organizmu. To oczywiste. Jednakże nawet na dość podstawowym poziomie, a mianowicie na poziomie postrzegania wzrokowego, też ten sam widok może każdemu wydać się inny. Obiektyw fotograficzny to najlepsza tego przykład. Samo bowiem kadrowanie zmienia perspektywę i kontekst postrzegania. W jakiś sposób oszukuje widza. Nie mam tu na myśli świadomej manipulacji, chociaż artyści faktycznie robią to rozmyślnie. Po prostu w danym momencie chcieliśmy dany widok zobaczyć tak, a nie inaczej i siłą rzeczy narzucamy to widzowi. Jeszcze częściej chyba dzieje się tak, zwłaszcza jeśli jesteśmy zwykłymi turystami, a fotografie robimy zupełnie amatorsko, że nasze kadry są dość przypadkowe. Tak czy inaczej, otwarta przestrzeń, w której można się obracać i poruszać po różnych liniach, dostarcza nam takich widoków, których nie odda żadne zdjęcie.

Turystów przed Pałacem Dożów nie brakowało, zaś do wejścia do bazyliki św. Marka zebrała się już spora kolejka. Mimo wszystko, jak na Wenecję, nie były to jakieś wielkie i gęste tłumy. Nie było np. tak charakterystycznych dla włoskich miast w sezonie wakacyjnym wycieczek z Japonii, ani zresztą żadnego innego azjatyckiego państwa.  Grupki turystów, które mijaliśmy były raczej niewielkie, przypominające naszą czwórkę.

Wenecja to miasto z niesamowitą historią. Została założona przez ludność uciekającą z północy przed inwazją Hunów. Do dziś istnieją jednak spory co do początków samej nazwy miasta i jej mieszkańców. Niektórzy wiążą ją nawet z Wenedami, których jedni utożsamiają ze Słowianami, inni z jakimś plemieniem germańskim, a jeszcze inni uznają, że trudno określić jej usytuowanie w rodzinie europejskich etnosów i rodzin językowych. Co do wywodzenia nazwy Wenecji od Wenedów byłbym raczej ostrożny, ale tak czy inaczej historia to ciekawa i tajemnicza.

Przez wieki Rzeczpospolita Wenecka przypisywała sobie przydomek Serenissima – podobnie jak nasza Rzeczpospolita szlachecka. Podobieństwo było jeszcze jedno, a mianowicie republiką rządził doża, którego wybierano dożywotnio, podobnie jak polskiego króla w okresie elekcyjnym. Tu jednak podobieństwa się kończą, ponieważ Wenecja swoją potęgę zbudowała przede wszystkim na interesach kupieckich. Dzięki zręcznym knowaniom i wynajętym lub przekupionym wojskom przyczyniła się do upadku Cesarstwa Wschodniorzymskiego, czyli Bizancjum (za splądrowaniem Konstantynopola przez rycerzy krzyżowych w 1204, czy pacyfikacja Zary przez tychże, stoją weneckie intrygi). Po likwidacji choćby nominalnego zwierzchnictwa bizantyjskiego, Wenecja rozciągnęła swoje panowanie na bałkańskie wybrzeże Morza Adriatyckiego, czego ślady widać do dziś choćby w Dalmacji. Wenecjanie konkurowali z Genuą, co stało się przyczyną wojny między tymi kupieckimi państwami-miastami. Weszli też w konflikt zbrojny z Mediolanem. Nie mieli skrupułów w układaniu się z bliskowschodnimi władcami muzułmańskimi, mimo, że papiestwo i reszta Europy zajmowała w tym względzie (no, może oprócz Francji) inne stanowisko. Niemniej Republika walczyła też czynnie z Imperium Osmańskim. W okresie największej potęgi jej panowanie obejmowało nawet Cypr.

Ostatecznie Najjaśniejsza Rzeczpospolita Wenecka upadła na skutek zajęcia północnych Włoch przez wojska Republiki Francuskiej pod dowództwem generała Napoleona Bonaparte. Na mocy pokoju w Campo Formio z 17 października 1797 roku, wcześniej już podupadłe kupieckie mocarstwo przestało istnieć. Zachodnią część tego państwa (lombardzą) włączono do francuskiego państewka satelitarnego Republiki Cisalpińskiej, zaś Wenecję i Dalmację przyznano Austrii.

W tym samym roku wywieziono do Paryża słynną rzeźbę rumaków z bazyliki św. Marka autorstwa starożytnego greckiego artystę Lizypa (przynajmniej mu się ją przypisuje) , które po złupieniu Konstantynopola przez krzyżowców w 1204, zostały przywiezione do Wenecji. Podobno w zdejmowaniu koni z weneckiego kościoła brali udział polscy legioniści Dąbrowskiego, dlatego ówcześni wenecjanie twierdzili, że to polacchi je zabrali. Pamiętam tę historię z książki, którą czytałem w dzieciństwie właśnie o tytule „Rumaki Lizypa” Zenona Kosidowskiego (nota bene, jednego z czołowych propagatorów światopoglądu ateistycznego w PRLu).

Po obfotografowaniu Placu św. Marka, bazyliki i Pałacu Dożów (na jego widok przypomniał mi się Knežev dvor w Dubrowniku, pełniący podobną rolę, uroczy, ale jednak przy siedzibie dawnej władzy weneckiej wyglądający jak ubogi krewny). Postanowiliśmy ruszyć w głąb gąszczu wąskich uliczek, tak, żeby do parkingu dotrzeć piechotą i oczywiście lądem. Mijaliśmy co prawda przepięknie zdobione gondole i gondolierów w pasiastych koszulkach i słomkowych kanotierach na głowach, ale ceny przejażdżki gondolą były jednak dla nas zaporowe.

Idąc uliczkami i mostkami mijaliśmy oczywiście turystów, ale chyba też rodowitych wenecjan, jak np. dwóch starszych panów ucinających sobie pogawędkę między ogródkiem kawiarnianym a balustradą nad kanałem przy schodach, po których wchodziliśmy w ich kierunku. Jeden z nich był wyraźnie na kogoś zdenerwowany, na jakiegoś nieobecnego mężczyznę, ale nie wiem, czy Włosi tak samo jak my wyrażają głośno krytykę wobec polityków ogólnokrajowych, czy może tylko lokalnych, a może temu panu chodziło o jakiegoś sąsiada. W każdym razie, kilkakrotnie padło słowo „cazzo” wymówione podniesionym głosem.

Przechodziliśmy przez labirynt niezliczonych urokliwych uliczek i placów, z których niektóre też były urokliwe, a inne nieco mniej. Na Sestiere di San Marco zobaczyliśmy pomnik Carlo Goldoniego, weneckiego komediopisarza i librecisty (m.in. pisał dla Mozarta), którego imieniem nazwano jedną z warszawskich ulic.

Kolejnymi wąskimi uliczkami dostaliśmy się do okazałego kamiennego mostu Rialto. Pomimo swojej monumentalności ta biała konstrukcja nad Canale Grande robi wrażenie lekkiej i radosnej. Takie jest moje subiektywne odczucie. Chwilę na nim postaliśmy podziwiając widoki, w tym pięknie zdobione gondole, po obu jego stronach.

Nie bardzo wiedzieliśmy, ile mamy czasu, więc szliśmy wg planu miasta w kierunku parkingu, znowu mijając place i kościoły, których historii nawet nie sprawdzaliśmy, choć z pewnością byłoby warto. W ten sposób dotarliśmy do niewielkiego parku przy miejscu, gdzie Canal Grande się zaczyna. Park nazywał się Giardini Papadopoli, zaś moją uwagę przykuła statua dziewiętnastowiecznego weneckiego naukowca, polityka i inżyniera Pietro Paleòcapa, cenionego zarówno w swoim mieście, jak i w innych ośrodkach północnych Włoch, a także w Wiedniu.

Ponieważ okazało się, że nasz spacer okazał się krótszy, niż zakładaliśmy, nie poszliśmy jeszcze po samochód, choć do parkingu było już bardzo blisko, ale skręciliśmy na nowoczesny lekki wznoszący się łukiem most, a właściwie kładka, ale o dumnej nazwie Ponte della Costituzione (Most Konstytucji), żeby jeszcze kilka minut poprzyglądać się motorowym łodziom mknącym po Canale Grande.

Maszerując w kierunku Mostu Wolności, żeby z niego zejść w kierunku parkingu Tronchetto minęliśmy stojącą obok jakąś grupę motocyklistów. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, jak ci ludzie potrafią w swoich gumowych kombinezonach, tak przecież ważnych dla ich bezpieczeństwa w razie wypadku, wytrzymać te upały przekraczające 35 stopni.

Wchodząc do budynku parkingu Agnieszka i Janiccy znaleźli się przy drzwiach nieco szybciej ode mnie, przez co chcąc ich dogonić dopadłem drzwi tuż przed starszym mężczyzną, który również szedł w ich kierunku. Myślę, że dzieliła mnie od niego jeszcze spora odległość, kiedy wchodziłem do gmachu, ale on chyba uznał, że zachowałem się po chamsku wbiegając tam przed nim, ponieważ, kiedy obaj znaleźliśmy się wewnątrz, usłyszałem jak mruczy pod nosem jakieś inwektywy, w tym na pewno padło „cornutto” (rogacz), co dla Włocha jest poważną obelgą. Do końca nie wiem, czy miał na myśli mnie, czy może jednak wyładowywał swoją złość na kogoś nieobecnego. Nie sprawdzałem już tego.

Wsiedliśmy do samochodu i po kilku minutach błądzenia w celu znalezienia wyjazdu, w końcu nam się udało opuścić najdroższy parking podczas całych naszych włoskich wakacji. Była jakaś czternasta, więc uznaliśmy, że bez problemu zdążymy przespacerować się jeszcze tego dnia po Padwie. Pierwotnie myślałem, że Padwa to trochę zbyt daleko w bok i w ogóle do niej nie pojedziemy, więc myślałem, że po drodze do Brescii zajedziemy do Werony, ale na szczęście zmieniliśmy tę decyzję, ponieważ jak się później okazało, Werona wymagała nieco więcej czasu.

Przemknęliśmy po Moście Wolności zbudowanym przed 90 laty pod patronatem faszystowskiego dyktatora, przejechaliśmy przez Mestre i ruszyliśmy do siedziby jednego z najstarszych, obok Bolonii, uniwersytetów na świecie.


7