czwartek, 9 września 2021

Wenecja, czyli trzeci dzień naszego wyjazdu, a drugi w Italii, część pierwsza (7 sierpnia 2021)

 

W naszej agroturystyce w Santa Dona di Piave mieliśmy w cenę noclegu wliczone śniadanie. Jego ustalona pora to była 8.30 i właściciel nie widział możliwości jego wcześniejszego przygotowania. Chcieliśmy bowiem wyruszyć jak najwcześniej, bo nie wiedzieliśmy ile czasu zajmie nam zwiedzanie Wenecji. Nie spodziewałem się polskiego, czy angielskiego śniadania. Wiedziałem, że będzie na słodko. Nie było to jednak też „kontynentalne śniadanie” typu croissant i kawa. Owszem, właściciel zrobił nam kawę, natomiast śniadanie składało się z całego mnóstwa rzeczy zapakowanych w folie. Były więc słodkie bułeczki i sucharki. Był też ogrom małych opakowań dżemów i miodu. Spytałem, czy to, co czeka na stole, to wszystko dla nas. Po uzyskaniu odpowiedzi pozytywnej doszliśmy do wniosku, że wszystkiego na pewno teraz nie zjemy, a skoro to i tak nasze, to zabieramy resztę ze sobą. Nie był to szwedzki bufet, a ponieważ byliśmy chyba jedynymi gośćmi o tej porze, nie uważaliśmy, że robimy coś obciachowego. Ja na to śniadanie zjadłem niewiele, jakąś bułeczkę bez omasty i wypiłem małe espresso. Każdy zresztą dostał taką kawę, jakiej sobie zażyczył. Po nieprzespanej nocy z powodu kłopotów gastrycznych miałem poważne obawy przed zjedzeniem tego dnia czegokolwiek.

Po śniadaniu ruszyliśmy już prosto w stronę Wenecji. Od początku doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to miasto, w którym można spędzić tydzień i miesiąc, a i jeszcze nie zdążyć poznać jego wszystkich sekretów, ale my daliśmy sobie cztery do pięciu godzin, żeby chociaż prześlizgnąć się przez to magiczne miasto.

Wkrótce dotarliśmy do Mestre, czyli lądowej części Wenecji, która wszak nas nie interesowała, zaraz potem na Ponte della Libertà, czyli na Moście Wolności, który został otwarty przez Mussoliniego w 1933 roku, jako Ponte Littorio (jak pamiętamy, rzymscy liktorowie nosili pęki rózek z toporem przed konsulami na znak, że ci mają prawo karać chłostą i śmiercią, które to pęki nazywały się fascii i stały się symbolami włoskiego totalitaryzmu). Most liczy niemal 4 kilometry, zaś oprócz jezdni, od 2015 roku posiada szynę, po której posuwają się tramwaje, dziwnym trafem nazywane w Wenecji autobusami szynowymi.  Od tramwaju różnią się bowiem tylko tym, że jeżdżą po torze z jednej szyny, a nie dwóch, natomiast zasilane są poprzez pantograf jak zwykły tramwaj lub trolejbus.

Ponieważ transport samochodowy po wyspiarskiej stronie Wenecji jest zakazany, zaraz po zjechaniu z mostu skręciliśmy w prawo w kierunku  olbrzymiego kilkupiętrowego parkingu Tronchetto. Kosztował nas 22 euro, mimo, że to podobno najtańszy z tego typu obiektów. Na szczęście dla nas, był to najdroższy parking podczas całej naszej podróży. W innych miastach mieściliśmy się poniżej 10 euro, a czasami nawet poniżej 5.

Wjechaliśmy na drugie piętro i wszyscy zaczęliśmy się rozglądać za wolnym miejscem do zostawienia samochodu na kilka godzin. Z daleka jednak zobaczyliśmy siwego mężczyznę, który machał rękami wskazując nam drogę. Podjechaliśmy bliżej i zgodnie z jego wskazówkami skręciliśmy w prawo, potem w lewo, żeby zaraz wjechać, na wolne miejsce parkingowe po prawej.

Siwy mężczyzna spytał nas po angielsku, gdzie chcemy się udać, a kiedy mu odpowiedziałem, że na stację „water trams”, poprawił mnie, że w Wenecji nie ma żadnych „water trams”, tylko są „water buses”! Jak więc widzimy, wbrew temu, czym karmią nas polskie przewodniki i blogi, w Wenecji słowo „tramwaj” jest zakazane! W Wenecji są tylko autobusy!

Wyszedłszy z budynku parkingu weszliśmy zaraz do kolejnego, który mieścił chyba jakieś instytucje związane z żeglugą, gdzie w automacie kupiliśmy bilety na wodny autobus. Następnie udaliśmy się na nadbrzeże, gdzie dotarliśmy do przystani, przy której zacumował ten nasz.

Kiedy Agnieszka pojechała do Toskanii z naszymi dziećmi, a w drodze powrotnej odwiedziła Wenecję, płynęli do jej centrum również z tego miejsca, ale po Canale Grande. Dlatego dziwne jej się wydało, że wypływamy gdzieś na otwarte morze (no oczywiście przesadzam). Tak czy inaczej, po lewej burcie mieliśmy Wenecję, do której zmierzaliśmy, zaś po prawej widniały budynki Giudecchi.   Usadowiliśmy się na górnym pokładzie, więc jedyne ograniczenie w podziwianiu malowniczej weduty stanowili współpasażerowie, którzy też starali się zająć miejsce, skąd będzie dobry widok. Na szczęście nie były to jakieś tłumy, więc weneckiego pejzażu starczyło dla każdego.

Nasz wodny autobus miał, ku mojemu zaskoczeniu, jeden przystanek po drodze. Przybił do wybrzeża Wenecji, gdzie na brzeg wyszło kilku pasażerów, my zaś popłynęliśmy dalej, do przystanku końcowego, który znajdował się praktycznie przy samym placu św. Marka. Po zejściu na ląd przeszliśmy nadbrzeżem jakieś dwieście metrów w kierunku północnym mijając turystów, kramy (od strony wody) i sklepy (od strony miasta) z pamiątkami. Trochę na oślep robiłem zdjęcia mijanym budynkom, i zupełnie przypadkiem zainteresował mnie jeden z mijanych kanałów i zabudowany biały mostek łączący dwa budynki nad kanałem. Dopiero następnego dnia przy oglądaniu zdjęć zdaliśmy sobie sprawę, że oto minęliśmy tzw. „most westchnień”, nazwany tak od westchnień więźniów skazanych w Pałacu Dożów i mostem owym odprowadzanym do więzienia

Kilkadziesiąt kroków dalej po prawej stronie ukazał nam się widok znany z niezliczonych zdjęć. Od dzieciństwa Plac św. Marka znam z ilustracji w książkach, pocztówek i z telewizji. Teraz, kto chce go zobaczyć, znajdzie tysiące zdjęć w Internecie.

Obiektyw kamery, aparatu fotograficznego czy smartfona to doskonała metafora subiektywności odczuć. To, że każdy z nas inaczej postrzega tę samą rzeczywistość, to raczej banał. Obserwując cokolwiek zawsze to robimy poprzez pryzmat własnych doświadczeń, wychowania, edukacji, a także struktury naszego organizmu. To oczywiste. Jednakże nawet na dość podstawowym poziomie, a mianowicie na poziomie postrzegania wzrokowego, też ten sam widok może każdemu wydać się inny. Obiektyw fotograficzny to najlepsza tego przykład. Samo bowiem kadrowanie zmienia perspektywę i kontekst postrzegania. W jakiś sposób oszukuje widza. Nie mam tu na myśli świadomej manipulacji, chociaż artyści faktycznie robią to rozmyślnie. Po prostu w danym momencie chcieliśmy dany widok zobaczyć tak, a nie inaczej i siłą rzeczy narzucamy to widzowi. Jeszcze częściej chyba dzieje się tak, zwłaszcza jeśli jesteśmy zwykłymi turystami, a fotografie robimy zupełnie amatorsko, że nasze kadry są dość przypadkowe. Tak czy inaczej, otwarta przestrzeń, w której można się obracać i poruszać po różnych liniach, dostarcza nam takich widoków, których nie odda żadne zdjęcie.

Turystów przed Pałacem Dożów nie brakowało, zaś do wejścia do bazyliki św. Marka zebrała się już spora kolejka. Mimo wszystko, jak na Wenecję, nie były to jakieś wielkie i gęste tłumy. Nie było np. tak charakterystycznych dla włoskich miast w sezonie wakacyjnym wycieczek z Japonii, ani zresztą żadnego innego azjatyckiego państwa.  Grupki turystów, które mijaliśmy były raczej niewielkie, przypominające naszą czwórkę.

Wenecja to miasto z niesamowitą historią. Została założona przez ludność uciekającą z północy przed inwazją Hunów. Do dziś istnieją jednak spory co do początków samej nazwy miasta i jej mieszkańców. Niektórzy wiążą ją nawet z Wenedami, których jedni utożsamiają ze Słowianami, inni z jakimś plemieniem germańskim, a jeszcze inni uznają, że trudno określić jej usytuowanie w rodzinie europejskich etnosów i rodzin językowych. Co do wywodzenia nazwy Wenecji od Wenedów byłbym raczej ostrożny, ale tak czy inaczej historia to ciekawa i tajemnicza.

Przez wieki Rzeczpospolita Wenecka przypisywała sobie przydomek Serenissima – podobnie jak nasza Rzeczpospolita szlachecka. Podobieństwo było jeszcze jedno, a mianowicie republiką rządził doża, którego wybierano dożywotnio, podobnie jak polskiego króla w okresie elekcyjnym. Tu jednak podobieństwa się kończą, ponieważ Wenecja swoją potęgę zbudowała przede wszystkim na interesach kupieckich. Dzięki zręcznym knowaniom i wynajętym lub przekupionym wojskom przyczyniła się do upadku Cesarstwa Wschodniorzymskiego, czyli Bizancjum (za splądrowaniem Konstantynopola przez rycerzy krzyżowych w 1204, czy pacyfikacja Zary przez tychże, stoją weneckie intrygi). Po likwidacji choćby nominalnego zwierzchnictwa bizantyjskiego, Wenecja rozciągnęła swoje panowanie na bałkańskie wybrzeże Morza Adriatyckiego, czego ślady widać do dziś choćby w Dalmacji. Wenecjanie konkurowali z Genuą, co stało się przyczyną wojny między tymi kupieckimi państwami-miastami. Weszli też w konflikt zbrojny z Mediolanem. Nie mieli skrupułów w układaniu się z bliskowschodnimi władcami muzułmańskimi, mimo, że papiestwo i reszta Europy zajmowała w tym względzie (no, może oprócz Francji) inne stanowisko. Niemniej Republika walczyła też czynnie z Imperium Osmańskim. W okresie największej potęgi jej panowanie obejmowało nawet Cypr.

Ostatecznie Najjaśniejsza Rzeczpospolita Wenecka upadła na skutek zajęcia północnych Włoch przez wojska Republiki Francuskiej pod dowództwem generała Napoleona Bonaparte. Na mocy pokoju w Campo Formio z 17 października 1797 roku, wcześniej już podupadłe kupieckie mocarstwo przestało istnieć. Zachodnią część tego państwa (lombardzą) włączono do francuskiego państewka satelitarnego Republiki Cisalpińskiej, zaś Wenecję i Dalmację przyznano Austrii.

W tym samym roku wywieziono do Paryża słynną rzeźbę rumaków z bazyliki św. Marka autorstwa starożytnego greckiego artystę Lizypa (przynajmniej mu się ją przypisuje) , które po złupieniu Konstantynopola przez krzyżowców w 1204, zostały przywiezione do Wenecji. Podobno w zdejmowaniu koni z weneckiego kościoła brali udział polscy legioniści Dąbrowskiego, dlatego ówcześni wenecjanie twierdzili, że to polacchi je zabrali. Pamiętam tę historię z książki, którą czytałem w dzieciństwie właśnie o tytule „Rumaki Lizypa” Zenona Kosidowskiego (nota bene, jednego z czołowych propagatorów światopoglądu ateistycznego w PRLu).

Po obfotografowaniu Placu św. Marka, bazyliki i Pałacu Dożów (na jego widok przypomniał mi się Knežev dvor w Dubrowniku, pełniący podobną rolę, uroczy, ale jednak przy siedzibie dawnej władzy weneckiej wyglądający jak ubogi krewny). Postanowiliśmy ruszyć w głąb gąszczu wąskich uliczek, tak, żeby do parkingu dotrzeć piechotą i oczywiście lądem. Mijaliśmy co prawda przepięknie zdobione gondole i gondolierów w pasiastych koszulkach i słomkowych kanotierach na głowach, ale ceny przejażdżki gondolą były jednak dla nas zaporowe.

Idąc uliczkami i mostkami mijaliśmy oczywiście turystów, ale chyba też rodowitych wenecjan, jak np. dwóch starszych panów ucinających sobie pogawędkę między ogródkiem kawiarnianym a balustradą nad kanałem przy schodach, po których wchodziliśmy w ich kierunku. Jeden z nich był wyraźnie na kogoś zdenerwowany, na jakiegoś nieobecnego mężczyznę, ale nie wiem, czy Włosi tak samo jak my wyrażają głośno krytykę wobec polityków ogólnokrajowych, czy może tylko lokalnych, a może temu panu chodziło o jakiegoś sąsiada. W każdym razie, kilkakrotnie padło słowo „cazzo” wymówione podniesionym głosem.

Przechodziliśmy przez labirynt niezliczonych urokliwych uliczek i placów, z których niektóre też były urokliwe, a inne nieco mniej. Na Sestiere di San Marco zobaczyliśmy pomnik Carlo Goldoniego, weneckiego komediopisarza i librecisty (m.in. pisał dla Mozarta), którego imieniem nazwano jedną z warszawskich ulic.

Kolejnymi wąskimi uliczkami dostaliśmy się do okazałego kamiennego mostu Rialto. Pomimo swojej monumentalności ta biała konstrukcja nad Canale Grande robi wrażenie lekkiej i radosnej. Takie jest moje subiektywne odczucie. Chwilę na nim postaliśmy podziwiając widoki, w tym pięknie zdobione gondole, po obu jego stronach.

Nie bardzo wiedzieliśmy, ile mamy czasu, więc szliśmy wg planu miasta w kierunku parkingu, znowu mijając place i kościoły, których historii nawet nie sprawdzaliśmy, choć z pewnością byłoby warto. W ten sposób dotarliśmy do niewielkiego parku przy miejscu, gdzie Canal Grande się zaczyna. Park nazywał się Giardini Papadopoli, zaś moją uwagę przykuła statua dziewiętnastowiecznego weneckiego naukowca, polityka i inżyniera Pietro Paleòcapa, cenionego zarówno w swoim mieście, jak i w innych ośrodkach północnych Włoch, a także w Wiedniu.

Ponieważ okazało się, że nasz spacer okazał się krótszy, niż zakładaliśmy, nie poszliśmy jeszcze po samochód, choć do parkingu było już bardzo blisko, ale skręciliśmy na nowoczesny lekki wznoszący się łukiem most, a właściwie kładka, ale o dumnej nazwie Ponte della Costituzione (Most Konstytucji), żeby jeszcze kilka minut poprzyglądać się motorowym łodziom mknącym po Canale Grande.

Maszerując w kierunku Mostu Wolności, żeby z niego zejść w kierunku parkingu Tronchetto minęliśmy stojącą obok jakąś grupę motocyklistów. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, jak ci ludzie potrafią w swoich gumowych kombinezonach, tak przecież ważnych dla ich bezpieczeństwa w razie wypadku, wytrzymać te upały przekraczające 35 stopni.

Wchodząc do budynku parkingu Agnieszka i Janiccy znaleźli się przy drzwiach nieco szybciej ode mnie, przez co chcąc ich dogonić dopadłem drzwi tuż przed starszym mężczyzną, który również szedł w ich kierunku. Myślę, że dzieliła mnie od niego jeszcze spora odległość, kiedy wchodziłem do gmachu, ale on chyba uznał, że zachowałem się po chamsku wbiegając tam przed nim, ponieważ, kiedy obaj znaleźliśmy się wewnątrz, usłyszałem jak mruczy pod nosem jakieś inwektywy, w tym na pewno padło „cornutto” (rogacz), co dla Włocha jest poważną obelgą. Do końca nie wiem, czy miał na myśli mnie, czy może jednak wyładowywał swoją złość na kogoś nieobecnego. Nie sprawdzałem już tego.

Wsiedliśmy do samochodu i po kilku minutach błądzenia w celu znalezienia wyjazdu, w końcu nam się udało opuścić najdroższy parking podczas całych naszych włoskich wakacji. Była jakaś czternasta, więc uznaliśmy, że bez problemu zdążymy przespacerować się jeszcze tego dnia po Padwie. Pierwotnie myślałem, że Padwa to trochę zbyt daleko w bok i w ogóle do niej nie pojedziemy, więc myślałem, że po drodze do Brescii zajedziemy do Werony, ale na szczęście zmieniliśmy tę decyzję, ponieważ jak się później okazało, Werona wymagała nieco więcej czasu.

Przemknęliśmy po Moście Wolności zbudowanym przed 90 laty pod patronatem faszystowskiego dyktatora, przejechaliśmy przez Mestre i ruszyliśmy do siedziby jednego z najstarszych, obok Bolonii, uniwersytetów na świecie.


7













































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz