czwartek, 2 września 2021

Pierwszy dzień w Italii (6 sierpnia 2021, piątek)



Czytaliście „Małą Dorrit” (Little Dorrit) Charlesa Dickensa? Pamiętacie Williama Dorrita, ojca tytułowej bohaterki, który spędził ponad dwa dziesięciolecia w więzieniu dla dłużników, kiedy okazało się, że odziedziczył ogromny spadek po jakiejś ciotce? Otóż stary utracjusz i nieudacznik znalazłszy się w posiadaniu pokaźnego majątku, zaczął się zachowywać jak gentleman of leisure, czyli jak typowy bogaty nierób, który nie musi pracować. Pracować nie musi, ale takiego dżentelmena-próżniaka obowiązywały jednak pewne normy zwyczajowe dotyczące spędzania tej masy wolnego czasu, na które pozwalały mu jego pieniądze. Otóż wynajęta przez starego Dorrita ekspertka od stylu życia wyższych sfer doradziła mu niemal natychmiastowy wyjazd z całą rodziną do Włoch. Wycieczka do kolebki (no dobrze, jednej z kolebek) tzw. zachodniej cywilizacji należała bowiem do systemu wychowania angielskich arystokratów. Do Italii pojechał George Byron, Percy Bysshe Shelley, czy John Keats, który  tam zmarł. Grand Tour do Włoch odbywa też wraz ze swoim tutorem Sebastian Flyte, jeden z protagonistów powieści Evelyna Waugh, Brideshead Revisited w latach 20. XX wieku. Warto zaznaczyć, że ten angielski zwyczaj zdobywania wiedzy o źródłach kultury we Włoszech zaczął się w wieku XVII i wywarł wpływ na klasy wyższe całej Europy.

Całym sercem byłbym za tym, żeby obyczaj odwiedzania Italii w celach edukacyjnych się utrzymał na całym świecie, choć z drugiej strony, nie wiem, czy ten kraj wytrzymałby taki natłok młodej populacji. W czasach mojej młodości znałem osoby, nawet koleżanki z mojej klasy, które były zafascynowane kulturą Włoch, nauczyły się języka i wyjechały na wakacje do tego kraju, ale to wymagało wyjątkowej determinacji.  Trzeba było odłożyć trochę pieniędzy na taką podróż (no chyba, że się wyjeżdżało do pracy na czarno), odstać swoje w kolejkach po paszport, który komunistyczne władze mogły dać, ale równie dobrze mogły odmówić, a potem pojechać do włoskiej ambasady w Warszawie, żeby dostać wizę. Dla wielu już pierwszy punkt był przeszkodą nie do pokonania.

Obecnie sytuacja jest zupełnie inna. Dziesięć lat temu pojechaliśmy z naszymi dziećmi na ponad tydzień do Rzymu, a kilka lat później mój syn w ramach studiów historycznych pojechał na naukowy objazd terenowy również do Rzymu. Możliwości są na szczęście duże i uważam, że należy z nich korzystać. Co prawda wypad wakacyjny to jeszcze nie Grand Tour, ale lepsze to niż tylko samo studiowanie albumów z włoskim malarstwem.

My odrabiamy te wszystkie niedobory dawnego systemu na stare lata i bardzo nam się to podoba. W piątek, 5 sierpnia, z samego rana ruszyliśmy w drogę ku granicy austriackiej, żeby po południu tego samego dnia znaleźć się w naszej wymarzonej Italii.

Podróż z Janickimi zawsze upływa nam szybko, ponieważ dużo gadamy na rozmaite tematy, żartujemy i śmiejemy się.  Obiektem naszych żartów stał się jeszcze poprzedniego dnia program nadawany w telewizji ZOOM, którego tytułu nie pamiętam i chyba specjalnie nie chcę sobie przypominać, którego formuła polega na tym, że jedna osoba wybiera drogą eliminacji jedną z pięciu osób płci przeciwnej, choć podobno są też edycje dla osób homoseksualnych. Kryterium selekcji wyznacza obnażanie różnych części ciała. Kilka odcinków tego programu ktoś umieścił na YouTube i Jarek nam pokazał jeden z nich. Myślę, że jesteśmy ludźmi dalekimi od pruderii, ale w tym show nie ma niczego, co mogłoby mi się podobać. Utwierdziłem się w przekonaniu, że słusznie postąpiłem zaprzestając oglądania telewizji wszelkiej, ponieważ z jednej strony mamy nachalną prawicową propagandę i fanatyzm, a z drugiej lansowanie jakiejś totalnej głupoty i intelektualnej pustki. Niemniej, ten rozbierany program był dobrym powodem do żartów, typu „zatrzymuje nas kontrola covidowa i mówi ‘obnażcie dolne części ciała’”.

Zaraz po przekroczeniu granicy z Austrią Jarek zakupił winietę na wszystkie drogi w tym kraju, więc cały czas trzymaliśmy się autostrady, co oczywiście było wielkim udogodnieniem w naszej podróży. Minusem oczywiście jest brak możliwości podziwiania urozmaiconych krajobrazów i lokalnych wsi i miasteczek, ale coś za coś.

Jadąc austriacką autostradą zwróciłem uwagę na często powtarzające się napisy na tablicach ustawionych na poboczu, które oznajmiały, że „die Autobahn ist kein Mistkübel”, co oznaczało, że nie należy tej drogi zaśmiecać, bo nie jest żadnym kubłem na śmieci. Ja w tym momencie doznałem „olśnienia”, czyli po raz kolejny „wyważyłem otwarte drzwi”, albo „odkryłem” coś, co już od dawna jest odkryte i opisane w słownikach. Niemiecki wyraz „Kübel” przy poprawnym odczytaniu umlautu nad „u” brzmi bardziej jak nasz wulgarny „kibel”, ale przecież „kubeł” na sto procent musi również być zapożyczeniem i przekształceniem tego samego słowa niemieckiego.  Tak oto doznałem chwili radosnej ekscytacji własną spostrzegawczością do momentu, kiedy sobie uświadomiłem, że jest to tak oczywiste, że na pewno ktoś o tym już dawno napisał, co po sprawdzeniu w Internecie jak najbardziej okazało się prawdą.

Przed Grazem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie Jarek uzupełnił zawartość baku, wiedząc, że we Włoszech benzyna będzie droższa. Przy okazji wypiłem drugą tego dnia kawę i posiliłem się croissantem. Na tej stacji miało miejsce zabawne wydarzenie, choć z elementem grozy. Mianowicie podszedł do nas człowiek proponujący przemycie szyby, za co podziękowaliśmy, ale przechodząc do sąsiedniego stanowiska mężczyzna ów uratował samochód roztargnionego kierowcy przed uderzeniem w ścianę stacji. Jego właściciel stał wewnątrz budynku przed Jarkiem w celu uiszczenia opłaty za paliwo, kiedy jego samochód zaczął się toczyć. Mężczyzna z obsługi zatrzymał go siłą własnych rąk i zaparciem stóp o ziemię. Roztargniony kierowca gwałtownie wybiegł z kolejki,  wskoczył do swojego samochodu i zaciągnął hamulec ręczny (a może wrzucił jedynkę?).

Wysokie góry zawsze działają na moje emocje. Są niezwykle malownicze, ale w swojej monumentalności budzą jednocześnie podziw i jakiś rodzaj grozy, jakiejś potęgi, przed którą zawsze musimy czuć respekt. Takie właśnie miałem odczucie, kiedy żegnaliśmy się z Austrią. Na szczęście nie musieliśmy pokonywać żadnych serpentyn, ponieważ mieszkańcy Alp przekopali w tych skalistych gigantach długie tunele. W ten sposób, nie wiadomo kiedy, ponieważ nikt nas nie zatrzymywał, znaleźliśmy się w równie górzystej, równie alpejskiej części Włoch. Góry miały nam towarzyszyć przez większość trasy, ale potem krajobraz zrobił się równie niepostrzeżenie jak nasze przekroczenie granicy równinny. Wjechaliśmy do regionu Wenecja Euganejska (wł. Veneto). W ten sposób dotarliśmy do miejscowości San Donà di Piave. Ponieważ mieliśmy jakieś dwie godziny do czasu zameldowania w naszej kwaterze, minęliśmy ją, mimo faktu, że Jarek rozpoznał dom, w którym mieliśmy spędzić najbliższą noc, żeby pojechać do centrum miasteczka, a właściwie do jego części handlowej przy Via Calvecchia.

Zdziwiło nas nieco, że ów komercyjny obszar był tak duży, ponieważ spodziewaliśmy się jednego lub najwyżej trzech odpowiedników naszych galerii handlowych, w których znajdują się sklepy wszelkiego rodzaju. Nas interesowało miejsce, gdzie moglibyśmy coś zjeść na obiad, a właściwie lunch, czyli włoskie pranzo, bo zaczęliśmy odczuwać już głód, oraz sklep spożywczy, gdzie uzupełnilibyśmy zapasy żywnościowe na kolację. Tymczasem po zaparkowaniu samochodu przeszliśmy obok olbrzymiego pawilonu ze sklepem obuwniczym Pittarello. Nasze panie postanowiły się przejść między półkami z butami, ale po dłuższym czasie doszły do wniosku, że musimy wyjść, ponieważ tak wielki wybór… bardzo utrudnia wybór. Po obejściu tego pawilonu znaleźliśmy wejście do centrum handlowego SME, gdzie wkrótce znaleźliśmy bar, wiecie,  taki otwarty na galeriowy korytarz,  gdzie za szklanymi szybami leżały na półkach ćwiartki (a może ósemki) pizzy do podgrzania. Jola z Jarkiem natychmiast sobie wybrali swoje kawałki pizzy i zamówili, natomiast mnie zaintrygował jadłospis umieszczony na tablicy nad ladą. Stwierdziłem (jak jeszcze nieraz podczas tego pobytu), że nie po to przyjechałem do Włoch, żeby jeść jakąś produkowaną taśmowo pizzę (na pizzę to bym chętnie pojechał do Neapolu). Nie chciałem też jeść pasty, bo to też raczej nic odkrywczego. Zwróciłem więc uwagę na „secondi piatti”, czyli drugie dania.

Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. Znowu dla kogoś, kto Włochy zna dobrze, nie będzie to żadne odkrycie, ale dla tych, którzy się jeszcze nie orientują, warto wyjaśnić, że sposób odżywiania się Włochów jest zupełnie inny od naszego. Nie chodzi tu nawet o same potrawy, bo to oczywiste, a z drugiej strony Polacy też coraz częściej i więcej jedzą włoskich potraw, ale o samą organizację posiłku.

Pierwsze danie to rzadko jest zupa, a raczej makaron przyrządzany na różne sposoby. Pierwszym daniem jest też risotto. Natomiast drugie danie ma już o wiele mniej węglowodanów, ponieważ może składać się z mięsa z jakimś dodatkiem warzywnym. Dlatego niestety prawda jest taka, że my tu w Polsce tak naprawdę w ogóle nie znamy kuchni włoskiej, ponieważ wszystko przysłoniła nam pizza i pasta. Zawsze byłem przekonany, że takie secondo (drugie danie) to danie gorące, a tymczasem w barze, gdzie postanowiliśmy zjeść nasze późne pranzo (na szczęście nie zamknęli lokalu mimo, że było już po 15.00), zamówiłem sobie vitello tonnato, czyli plastry cielęciny na zimno pod sosem majonezowym z tuńczykiem, anchois i kaparami. Dodatkowo wziąłem duszone kawałki bakłażana, które były na ciepło. Agnieszka wolała coś, co przypominało czeskie klimaty, a mianowicie panierowany smażony ser (niestety nie umiemy sobie przypomnieć jaki), z frytkami. Każde z nas dostało do tego po białej bułeczce. Pierwszy raz w życiu miałem do czynienia z beeperem, który się dostaje przy kontuarze. Kiedy beeper zaczyna wariować na stole, znaczy, że należy odebrać swoje zamówienie. Zaspokoiliśmy więc głód, a ja swoją smakową ciekawość. Byłem nieco zawiedziony, że coś, co się nazywa drugim daniem jest potrawą na zimno, ale z drugiej strony vitello tonnato to bardzo smaczna potrawa.

Idąc wzdłuż jednego z centrów handlowych, poprosiłem wszystkich, żeby odegrać scenę radości z naszej obecności w wymarzonej Italii. Zainspirował mnie tutaj Robert Makłowicz, któremu po kolejnym lockdownie udało się wyjechać do zimowej Szwecji, gdzie podskakując jak dziecko, skandował „Jestem za granicą!” My zrobiliśmy to samo, tylko z tekstem „Jesteśmy we Włoszech”.

Po drodze zrobiliśmy zakupy w sklepie spożywczym, gdzie oprócz pieczywa i dodatków do niego, kupiliśmy butelkę sycylijskiego wina Nero d’Avola.  Po umieszczeniu zakupów w samochodzie, Jarek odprowadził wózek, odmawiając przyjęcia pomocy, jaką w tej czynności zaoferował mu czarnoskóry dżentelmen, który prawdopodobnie w ten sposób dorabiał, czy może zarabiał na życie, wyjmując monety po zaprowadzeniu wózka na stanowisko. Jarek jednakowoż używał uniwersalnego plastikowego żetonu, więc kiedy już wózek został na swoim miejscu, a żeton został zeń wyjęty, pokazał go czarnoskóremu mężczyźnie, pytając go, czy reflektuje na taki gadżet. Profesjonalny odprowadzacz sklepowych wózków nie wykazał jednak entuzjazmu wobec tego typu oferty.

Podjechaliśmy z powrotem do domu, który miał się stać naszą kwaterą na nadchodzącą noc, czyli do Agriturismo quadrifoglio relax. . Widząc, że stoimy przed szlabanem przed wjazdem na posesję, ktoś go otworzył, więc wjechaliśmy na podwórko, ale mężczyzna, który z daleka do nas machał i coś pokazywał, krzyknął, jak zrozumiałem, żeby poczekać na właściciela.  Obok domu pracowała grupka robotników. Jacyś faceci rozmawiali, a my czekaliśmy. Było już sporo po 17.00, kiedy ten sam pracownik, który do nas krzyczał, pozwolił nam wejść do wielkiego salonu-jadalni, na końcu którego stało biurko. Tam też postaliśmy kilka dobrych minut, zanim przyszedł starszy siwy i łysy pan w okularach, któremu oznajmiłem, że jesteśmy gośćmi z Polski, i który zasiadł za biurkiem i dopełnił formalności meldunkowych. Następnie dał nam klucze do naszych pokoi i podał ich numery.

Kiedy już wnieśliśmy swoje bagaże, zacząłem się rozglądać za jakąś kartką z nazwą i hasłem do wi-fi, ale ponieważ mój wysiłek okazał się próżny, zszedłem do właściciela, żeby go zapytać o te dane. Pokazał mi kartkę wiszącą na tablicy za jego plecami. Odnalazłem nazwę w swoim telefonie i wpisałem długaśne hasło z szeregu liter i cyfr. Pobiegłem na górę podzielić się znajomością tych danych z Agnieszką i Janickimi, ale okazało się, że wi-fi nie chce zadziałać. Zszedłem więc na dół, żeby poinformować o tym patrona naszej agroturystyki. Zastałem go już przy drzwiach wyjściowych ogromnego salonu-jadalni. Na moje „wi-fi non funziona” odpowiedział ni to pytaniem ni potwierdzeniem „non funziona?” i sobie poszedł. W ten sposób pozostało nam korzystanie z danych komórkowych.

W obu pokojach na stolikach stały niewielkie żółte metalowe pojemniki z kablami do prądu, ale nie wiedzieliśmy, do czego one służą. Domyśliliśmy się, że są to mini-lodówki. Kiedy Janiccy podłączyli swoją, wydobył  się z niej dźwięk, który wskazywał, że coś w niej zaskoczyło. Nasza „skrzyneczka” nie w ogóle nie działała. Po godzinie Jola doszła do wniosku, że ta „lodówka” w ogóle nie chłodzi i nie ma sensu kłaść do niej wędliny. W międzyczasie zrobiła zdjęcie owego tajemniczego urządzenia i rozesłała znajomym z pytaniem, czy może orientują się, co to jest. Ktoś odpisał, że jest to pojemnik-chłodziarka na piwo, ale nie działa jak typowa lodówka, tylko jak utrwalacz zimna, tzn. gdybyśmy do czegoś takiego włożyli zimne piwo, to by nam się nie zagrzało, ale gdybyśmy włożyli piwo ciepłe, to na pewno by się nie ochłodziło.

Postanowiliśmy w międzyczasie przespacerować się po obejściu. Za domem znajdował się siatkowy płot, za którym chodziły sobie zwierzęta, kozy, a za kolejnym ogrodzeniem konie, które wg mnie wyglądały na dość zabiedzone. Po kilkunastu minutach wróciliśmy do pokoju Janickich, gdzie  przygotowaliśmy kolację, a następnie zeszliśmy do stolików ustawionych na podwórku. Wzięliśmy ze sobą również wino. Ponieważ i tak schodząc z naszego piętra trzeba było przejść przez salon-jadalnię, przyjrzeliśmy się z bliska jego wystrojowi. Jarek zauważył, że prawdopodobnie kolekcja pucharów należała do właściciela pensjonatu, ponieważ na ścianie wisiało zdjęcie drużyny rugby, do której w młodości należał. Sensację w naszych umysłach wywołał jednak kominek, a właściwie to, co na nim stało. Dostrzegliśmy m.in. flagę z weneckim lwem, co przypisaliśmy lokalnemu patriotyzmowi, oraz dwa popiersia. Jedno z nich, to mniejsze, przedstawiało tzw. alpino, czyli żołnierza formacji górskiej armii włoskiej. Zresztą ta figura okazała się po bliższym przyjrzeniu butelką. Przez jakiś czas uważałem, że owo mniejsze popiersie przedstawiało Garibaldiego -- doszliśmy do tego po sprawdzeniu różnych podobnych typów w Internecie -- ale byliśmy w błędzie, natomiast o wiele większa głowa drugiej z postaci stojącej na kominku nie wzbudziła w nas najmniejszej wątpliwości już po pierwszym rzucie oka. Był to mianowicie sam Duce, czyli Benito Mussolini. Przyznam, że nieco mnie ten widok zmroził, ponieważ mogło to oznaczać, że znajdujemy się pod dachem sympatyka faszyzmu.

Po podwórku biegały dwa psy, które podbiegały do mężczyzny siedzącego przy sąsiednim stoliku. Ten zaczął wylewnie nam opowiadać, że jednego z nich przywiózł z Neapolu, kiedy ten był  całkiem malutki (tu zrobił gest ręką mający nam uświadomić jak mały). Odczułem tę satysfakcję, że mój włoski był na tyle dobry, że zrozumiałem praktycznie wszystko z jego opowieści. Tylko Jola się zdziwiła, że facet nam opowiada całe historie w swoim języku, nie wiedząc, czy my go w ogóle rozumiemy.

Tymczasem za stolikami uzbierała się grupa mężczyzn w różnym wieku, którzy głośno rozmawiali . Prawdopodobnie żartowali, ponieważ co jakiś czas wybuchali gromkim śmiechem. Z tego co wyłapałem, mówili trochę po włosku, ale w większości po arabsku. Następnie wsiedli do sporego vana i odjechali. Agnieszka doszła do wniosku, że być może to jacyś robotnicy sezonowi, którzy jechali na weekend do domu. Nie bardzo mi ta hipoteza wydała się prawdopodobna, ponieważ nie sądzę, żeby ktoś jechał z północnych Włoch w sobotę wieczorem na jeden dzień do, powiedzmy, Tunezji. Bardziej prawdopodobne było, że mężczyźni pojechali się po prostu zabawić. Jak się miało okazać, miałem rację. Nad ranem mężczyźni wrócili i obudzili mnie głośnymi rozmowami przed domem. Było ok. czwartej rano.

Po kolacji z winem morawskim przywiezionym z Mikulowa i sycylijskim przywiezionym z Lidla przy centrum handlowym SME, moja noc okazała się bardzo nieprzyjemna. Do dziś nie wiem, czy to faktycznie zaszkodziło mi wino, które przecież piliśmy wszyscy, czy może siadła mi na żołądku skórka od bakłażana, czy może to cielęcina z tuńczykowo-majonezowym sosem przyczyniła się do moich cierpień. W każdym razie ¾ nocy spędziłem w łazience z problemami natury gastrycznej, których szczegółów Wam, drodzy Czytelnicy, oszczędzę.

 











































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz