Gdybyście kiedykolwiek trafili do Umbrii i w ostatniej chwili sobie przypomnieli, że warto byłoby jeszcze zwiedzić Orvieto, ale czasu macie mało, to mimo wszystko wybierzcie się tam choćby dla samej katedry! Jest to bowiem architektoniczna perła, przy której inne, wszak też interesujące, umbryjskie duomi wyglądają jak skromne kościółki.
Legenda mówi, że inspiracją do zbudowania świątyni był cud eucharystyczny (krew z hostii) w pobliskiej Bolsenie w 1263 r. Co ciekawe, pod wpływem tego samego wydarzenia papież Urban IV zatwierdził w roku następnym święto Bożego Ciała, które wcześniej obchodzono lokalnie we Francji i w Niemczech.
Budowlę romańskiego kościoła rozpoczął w roku 1290 prawdopodobnie Arnolfo di Cambio, ale już na początku następnego stulecie rolę głównego architekta i kierownika budowy przejął Lorenzo Maitani. Brak na to bezpośrednich dowodów, ale jest wysoce prawdopodobne, że Maitani, jako sieneńczyk, wzorował się na słynnej katedrze ze swojego rodzinnego miasta. Niektóre przewodniki umieszczają domniemanie, że świątynie w Sienie i w Orvieto projektował ten sam architekt, ale nie wydaje się to możliwe, skoro istnieją źródła podające jednak inne nazwiska. Myślę, że wiarygodna byłaby tu hipoteza o naśladownictwie.
Tak czy inaczej, orvietańskie duomo olśniewa już swoją gotycką fasadą. Jest ona dziełem ponad dwudziestu artystów (nie licząc anonimowych podwykonawców), którzy nad nią pracowali ponad trzy stulecia. Rezultatem tej pracy są rozeta, loggie, iglice, płaskorzeźby, posągi, a w ich bezpośrednim sąsiedztwie lśniące mozaiki, co razem daje efekt baśniowy! Autorami tych ostatnich byli Ugolino di Prete Ilario oraz Pinturicchio i Antonio Viterbo, czyli artyści pierwszej ligi z czasów quattrocenta (Ugolino to jeszcze treicento). Jak już nieraz wspominałem pisząc o włoskich kościołach -- charakteryzuje je często niewyobrażalny przepych, ale dzięki kunsztowi zestawienia elementów zdobiących i delikatności detali, nigdy nie robią wrażenia przeładowanego kiczu! Katedra w Orvieto jest właśnie jednym z doskonałych przykładów tej idealnej harmonii szczegółów dopracowanych co do milimetra!
Zanim jednak mogliśmy docenić jeszcze bardziej olśniewające wnętrze, musieliśmy zakupić bilety. Niestety w wielu europejskich miastach skończyły się już dawno czasy, kiedy do zabytkowego kościoła można było wejść jak do zwykłego miejsca modlitwy dostępnego dla każdego przechodnia. Nie powinniśmy jednak na tę sytuację narzekać, bo po prostu utrzymanie zabytkowego obiektu kosztuje i to niemało. W cenie biletu było również wejście do Muzeum Modo, co mnie nieco zmartwiło, ponieważ wolałbym zwiedzić Muzeum Etruskie znajdujące się dokładnie vis a vis katedry. Ponieważ stwierdziliśmy, że dwa muzea to tego dnia byłoby za dużo, a łączonej opcji katedra+Muzeum Etrusków nie było, zdecydowaliśmy się na to proponowane, które okazało się galerią sztuki nowoczesnej.
Tymczasem weszliśmy do wnętrza katedry pod wezwaniem Wniebowzięcia NBP (tak się mówi po polsku, po włosku dosł. jest to kościół Świętej Marii Wniebowziętej -- Santa Maria Assunta), żeby po raz kolejny rozdziawić usta w niemym okrzyku zachwytu. Nawy, organy, pyszne prezbiterium, tak to wszystko było wspaniałe, ale kiedy doszliśmy do kaplicy świętego Brizio (na ogół imiona świętych się tłumaczy, ale nie umiałem znaleźć polskiego ekwiwalentu Brizia). Cała powierzchnia ścian jest pokryta freskami przedstawiającymi takie sceny jak Sąd Ostateczny autorstwa Luki Signorellego (1499-1504), Prorocy i Chrystus Sędzia, które zostały namalowane pół wieku wcześniej przez Fra Angelika, któremu asystował Benozzo Gozzoli. Niewykluczone, że Luca Signorelli realizował wcześniejsze pomysły Fra Angelika, ale to tylko domniemania. Historycy sztuki uważają natomiast, że freskami Signorellego inspirował się Michał Anioł, kiedy 40 lat później malował Kaplicę Sykstyńską. Ba, uważają, że dzieło z orvietańskiej katedry przewyższa to z Watykanu. Cokolwiek by o freskach z Capella di San Brizio nie mówić, nas bez wątpienia olśniła.
Żeby natomiast zobaczyć z bliska jej odpowiednik po lewej stronie katedry, trzeba było wyjść na zewnątrz i wejść do kościoła bocznym, niebiletowanym wejściem. Jej ściany pokrywają freski Ugolina z XIV wieku, ale nie są tak imponujące jak te w San Brizio. Co istotne jednak, jest to Kaplica Korporału, czyli tabernakulum z relikwiarzem zawierającym krew z hostii ze wymienionego na wstępie cudu eucharystycznego z Bolseny.
Nadeszła pora pranzo, dlatego zamiast od razu pójść do znajdującego się obok katedry Muzeum Modo, wróciliśmy do uprzednio wypatrzonej przeze mnie Trattorii La Grotta. Ponieważ Jola z Jarkiem zaszli po drodze do sklepu, żeby sobie kupić reprodukcję orvietańskiej katedry, poszliśmy z Agnieszką nieco szybciej. W ten sposób, jak wszedłem do środka i natychmiast zgłosiłem się do kelnera po stolik dla czterech osób, co mimo tłumu gości skończyło się sukcesem, a Agnieszka stała na zewnątrz, żeby pokazać Janickim, gdzie jesteśmy, gdyby przypadkiem nie umieli Grotty znaleźć. Trochę te zakupy im zajęły, bo kelner już się zdążył zapytać o zamówienie, ale poprosiłem go o cierpliwość. Kiedy całe towarzystwo już się zebrało, zaczęliśmy studiować kartę. Po minie Jarka widać było, że zrobiło mu się markotno, bo w całym menu nie było ani jednego rodzaju pizzy! Na szczęście nie zaproponował zmiany lokalu, tylko zamówił papardelle z ragu z dzika (10 euro), natomiast nasze żony po talerzu umbricelli (makaron podobny do strangozzi) z pistacjami i pancettą (też 10 euro), natomiast ja zaszalałem, ponieważ zamówiłem sobie wreszcie secondo, a nie primo! Za swojego królika w zielonym sosie zapłaciłem 14 euro. Wszystko było wspaniale, ale my Polacy nie jesteśmy przyzwyczajeni do jedzenia samego mięsa w sosie. Po prostu musimy do tego mieć jakieś węglowodany i najlepiej jeszcze jakieś surowe warzywa. Włosi dla takiego podejścia do jedzenia nie mają zrozumienia. Z drugiej strony w czasie wakacji 2022 próbowałem jeść zgodnie z zasadami diety keto, która nie podnosi mi poziomu glukozy we krwi, a tu codziennie jakieś węglowodany. W związku z tym powinienem się cieszyć, że wreszcie nie ma nic mącznego. Tylko, że dieta dietą, a przyzwyczajenia żywieniowe przyzwyczajeniami. Z braku ziemniaków, ryżu lub kaszy, po prostu zacząłem pomagać sobie białym włoskim chlebem (czyli czymś, co byśmy w Polsce nazwali bułką), który węglowodanów prostych ma od cholery, ale trudno. Ten chleb miał jeszcze dodatkową zaletę. Po zjedzeniu kawałków królika, na talerzu zostało jeszcze sporo pysznego sosu, więc włoskim zwyczajem z kromki chleba zrobiłem "scarpettę" (dosł. but) i wyczyściłem nią talerz z sosu do ostatniej kropli! Nie wiem, co pomyślał kelner i ktoś, kto mógł to widzieć, ale nie dbałem o to! Dobre jedzenie nie powinno się zmarnować!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz