Mieszkam na Podlasiu 33 lata, ale po raz pierwszy skit w Odrynkach odwiedziłem zupełnie niedawno, podczas długiego weekendu z okazji Bożego Ciała w 2021 r., a konkretnie 3 czerwca. Niewiele wcześniej się w ogóle o tym miejscu dowiedziałem, bo to Jarek Janicki planował je odwiedzić w roku poprzednim, ale podróżując wówczas po Podlasiu jakoś nam zabrakło weekendu majowego, żeby zdążyć odwiedzić skit w Odrynkach. Na usprawiedliwienie swojej ignorancji, na temat tego obiektu mogę powiedzieć tylko tyle, że powstał on w 2009 roku, a więc stosunkowo niedawno, a ponieważ na bieżąco nie śledzę wydarzeń z życia podlaskiego kościoła prawosławnego, jego pojawienie się w Odrynkach mogło mi umknąć. Potrzeba było, żeby Jarek, człowiek mieszkający na Mazowszu, uświadomił mi, że warto to miejsce odwiedzić. W 2021 roku udało nam się razem tam dojechać. A teraz wiozłem tam Basię i Steve'a.
Zacznijmy od wyjaśnienia, czym w ogóle jest skit. W skrócie można powiedzieć, że jest to po prostu pustelnia, czyli miejsce, gdzie prawosławni mnisi mają większe poczucie odosobnienia niż w monastyrze (klasztorze). Nazwa wywodzi się od egipskiego miasta Sketis, (obecnie Wadi al-Natrun), gdzie zaczęło się chrześcijańskie życie pustelnicze. Zanim powstały wspólnoty zakonne, Egipt promieniał na cały starożytny świat wyznawców Jezusa sławą mnichów żyjących samotnie na pustyni. Nazwa przyjęła się w grece jako skete (w grece średniowiecznej i współczesnej skiti). Wyraz ten znalazł odzwierciedlenie w grece również w postaci asketes, czyli asceta.
O ile w katolicyzmie na mnisią pustelnię przyjęło się raczej określenie erem, w świecie chrześcijaństwa wschodniego, używa się nazwy skit (np. w Rumunii natykaliśmy się na drogowskazy z napisem "schitul").
Miejsce, w którym znajduje się dokładnie skit w Odrynkach, to nie sama wieś o tej nazwie, ale uroczysko Kudak. Kiedy byliśmy tam pierwszy raz, trudno mi było się połapać, o co chodzi w pełnej nazwie skitu, ponieważ jest on pod wezwaniem świętych Antoniego i Teodozjusza Pieczerskich. Ich przydomki od razu kojarzą się przecież z Ławrą Pieczerską w Kijowie, a o twierdzy Kudak powinien pamiętać przecież każdy, kto czytał Ogniem i mieczem Sienkiewicza (lub przynajmniej oglądał film Hoffmana). Tymczasem uroczysko Kudak zdaje się nie mieć nic wspólnego z ukraińską twierdzą postawioną przez władze Rzeczypospolitej w celu kontrolowania Kozaków zaporoskich. Ukraińska wikipedia tłumaczy pochodzenie jej nazwy z tureckiego "koi", co znaczy "wieś" i "dak", czyli "góra". Twierdza byłaby więc "wsią na górze". Chyba jednak nie ma dowodu na to, że te tureckie wyrazy dotarły na Podlasie.
Święci Antoni (963 lub 983-1073) i Teodozjusz (1008-1074) faktycznie związani są z Ławrą Pieczerską, a konkretnie z samymi jej początkami, ponieważ byli mnichami, którzy ten niezwykle ważny i wpływowy kijowski klasztor założyli. Ich życie i działalność przypadły na okres wielkiego sporu i rozpadu kościoła chrześcijańskiego (1054). I oczywiście Kijów nie leżał wtedy na żadnej Ukrainie, ponieważ był stolicą Rusi, tej pierwszej, sprzed najazdu mongolskiego i sprzed podboju przez Litwinów.
Wspomniany już wcześniej przy okazji "bieżeństwa" profesor Antoni Mironowicz, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku, twierdzi, że w Odrynkach istniała już wcześniej jakaś forma prawosławnego życia monastycznego pod wezwaniem św. Antoniego Pieczerskiego, ale obecny skit nie stanowi jego kontynuacji. Został założony w 2009 roku przez bardzo ciekawego człowieka, archimandrytę Gabriela (świeckie imię i nazwisko Jerzy Giba), który odrzucił przyjęcia zaszczytnego stanowiska biskupa pomocniczego i za zgodą arcybiskupa Sawy, zbudował pustelnię na uroczysku Kudak. Zmarł w 2018 r. otoczony powszechnym szacunkiem, i został pochowany na terenie skitu.
Z tego, co można wyczytać w internecie, obecnie na terenie skitu przebywa trzech mnichów-pustelników. I w tym momencie mam zagadkę, w jaki sposób udaje im się żyć w idealnym odosobnieniu (bo, że w ascezie to oczywiście jest możliwe -- można żyć nawet wśród ludzi i zachować ascetyczny styl życia), skoro praktycznie codziennie miejsce to jest odwiedzane przez pielgrzymów, dla których postawiono nawet domki campingowe, księży, którzy ascetami z pewnością nie są, oraz zwykłych turystów, takich jak my? Między cerkiewką a kaplicami nieustannie przewijają sie obcy ludzie? Jak to jest zorganizowane, że do owych trzech mnichów ich obecność nie dociera. Kto pilnuje, żeby oni mogli się spokojnie oddawać modlitwie i umartwianiu się?
Obeszliśmy cały teren, ale o ile z Janickimi te dwa lata temu zrobiliśmy sobie spacer po kładce na bagnach, Basia i Steve nie wykazali specjalnego zainteresowania taką formą aktywności. Ja natomiast z własnej inicjatywy do tego nie namawiałem, ponieważ było już popołudnie, a przed nami napięty plan.
Basia znowu narobiła zdjęć, więc nasza wizyta została należycie udokumentowana. Teraz natomiast wyruszaliśmy do kolejnego świętego miejsca prawosławia, znacznie starszego i w świecie prawosławnym bardzo ważnego, do regularnie przybywają tłumy pielgrzymów. Mam oczywiście na myśli Świętą Górę Grabarkę.
Nie od razu jednak dotarliśmy na Grabarkę. Po drodze bowiem zatrzymaliśmy się w Narwi. Z Narwią kojarzy mi się pewne wspomnienie. Mianowicie, kiedy trzydzieści lat temu wybrałem się rowerem do Hajnówki, zatrzymałem się właśnie w Narwi (czego nie robiłem nigdy potem jadąc samochodem) i w kiosku (czyli w takiej budce, gdzie kupowało się papierosy i gazety -- to informacja dla młodych pokoleń, które już kiosków nie będą pamiętać) zaintrygowało mnie czasopismo "Nad Buhom i Narwoju". W Białymstoku wychodziła (i nadal wychodzi) białoruska "Niwa", ale pismo wydawane przez Związek Ukraińców Podlasia to w moim odczuciu trąciło sensacją. Zakupiłem egzemplarz i jeden artykuł przeczytałem na miejscu (część tekstów była po ukraińsku, ale część po polsku), a resztę doczytałem potem. To od tej pory i pod wpływem tego czasopisma zacząłem się potem wymądrzać nt. ukraińskości południowej części województwa podlaskiego. Wiele lat później byłem nawet na festiwalu w Dubiczach Cerkiewnych o nazwie "Kupała ukraińska". A całkiem niedawno spotkała mnie ostra reprymenda ze strony osoby pochodzącej właśnie z Dubicz, która nie tylko zaprzeczyła ukraińskości ich mieszkańców, ale nazwała mnie "kolonizatorem", który nie powinien mówić ludziom, kim są, skoro oni mówią inaczej. Początkowo myślałem, że ten atak spotkał mnie niesłusznie, bo nauka to nauka, i skoro podobieństwo dialektów połoudniowopodlaskich do języka ukraińskiego jest niezaprzeczalne, nikt nie powinien mieć z tym problemu. Nie wziąłem pod uwagę tej prostej rzeczy, że kwestie tożsamościowe są o wiele bardziej skomplikowane i nie sprowadzają się jedynie do samego języka.
Kiedy ludność ruska osiedlała się na tych terenach, nie było jeszcze żadnej Ukrainy nawet jako pojęcia geograficznego, a o państwie o tej nazwie mowy być jeszcze nie mogło. Odrębna świadomość ukraińska teoretycznie kształtuje się od czasów powstania Chmielnickiego, tyle że wtedy mieszkańcy Ukrainy nazywali się po prostu Rusinami. Tak naprawdę ta świadomość narodziła się w wieku XIX na terenie zaboru austriackiego i częściowo na terenie zajętym przez Rosję, którzy Ukrainę nazywali Małorosją (stąd do dziś Rosjanie nie uważają Ukraińców za odrębny naród). Ludność Podlasia, podobnie zresztą jak Łemkowie w Beskidzie Niskim, pozostali poza wpływem narodotwórczej inteligencji ukraińskiej. Łemkowie i w ogóle Rusini karpaccy (Rusnacy) zaczęli wręcz odnosić się wrogo do narzucania im świadomości ukraińskiej. Oczywiście nie wszyscy, ponieważ część z nich uznała swoją przynależność do szeroko pojętego narodu ukraińskiego. Na Podlasie propaganda ze Lwowa nie dotarła, a miejscowa ludność uważała się po prostu za "tutejszych". W XX wieku została "zagospodarowana" przez działaczy białoruskich i w ten sposób taką właśnie tożsamość przyjęła.I faktycznie jeżeli po tysiącu lat przychodzą do nich jacyś "lingwiści" i tłumaczą im, że są Ukraińcami, a więc współplemieńcami mieszkańców nowoczesnego państwa, które dopiero niedawno się pojawiło na mapie, jako jednostka polityczna, to może wzbudzić zdziwienie, a nawet wręcz wrogość. Dlatego pomimo tego, że kwestie językowe nadal mnie fascynują, i wiem, że ludność na południe od Narwi mówi dialektami bliższymi dialektom ukraińskim niż białoruskim, zdaję sobie sprawę, że nie mam prawa wygłaszać sądów określających przynależność etniczną całych grup ludzi, którzy na temat własnej tożsamości mają wyrobione zdanie.
To wspomnienie wycieczki rowerowej sprzed trzydziestu lat wywołało, jak mogliście się przekonać, cały szereg skojarzeń. Tymczasem jednak zatrzymaliśmy się w Narwi z zupełnie prozaicznego powodu, a mianowicie w pewnym momencie poczuliśmy pragnienie, a równocześnie zdaliśmy sobie sprawę, że nie wzięliśmy ze sobą zapasu płynów. W związku z tym zatrzymaliśmy się przy sklepie, który o dziwo okazał się otwarty, mimo, że była przecież niedziela i to wcale nie handlowa. Tak naprawdę to, że sklep był czynny, bardzo nas ucieszyło. Basia zakupiła dla siebie wielką butlę coca-coli, od której, jak twierdzi, jest uzależniona, a jak gazowanej wody mineralnej, ponieważ wychodzę z założenia, że gdybym miał kupować butelkowaną wodę niegazowaną, to równie dobrze mogę się napić wody z kranu.
Korzystając z okazji podszedłem do ogrodzenia drewnianego kościoła katolickiego, obok którego w swoim życiu przejeżdżałem wielokrotnie, ale nigdy się przy nim nie zatrzymałem. Tym razem też bliżej nie podchodziłem. Kościółek pw. Wniebowzięcia NMP i św. Stanisława Biskupa i Męczennika ma bardzo ciekawą historię. Został wzniesiony w latach 1738-48, więc jest obiektem zabytkowym. Był uszkadzany podczas wojny bolszewickiej i II wojny światowej, po czym katoliccy mieszkańcy Narwi go naprawiali.
Po zakupie napojów przeszliśmy na drugą stronę ulicy do niebiańsko niebieskiej drewnianej cerkwi pw. Podwyższenie Krzyża Pańskiego z 1848 r. Oczywiście prawosławie na tych terenach jest znacznie starsze, a wzmianki o cerkwi w Narwi pochodzą z czasów już wspomnianej pomiary włócznej, czyli panowania Zygmunta Starego. Zaczęliśmy obchodzić niewielką świątynię dookoła, ponieważ główne wejście było zamknięte. W pewnym momencie zauważyłem jednak, że otwarte są drzwi boczne, po przejściu przez której można się znaleźć niemal przed samymi "carskimi wrotami" (polska nazwa nie jest zbyt fortunna; dopiero podczas naszej drugiej wyprawy do Rumunii zrozumiałem, że ta część prawosławnej świątyni to tak naprawdę "wrota/brama królestwa", i nie ma nic wspólnego z Mikołajem I, ani jego poprzednikami na rosyjskim tronie.
Mieliśmy też i takie szczęście, że trafiliśmy na chrzest dziecka. Z trudem opanowałem chęć sfilmowania ceremonii, która w kościele prawosławnym jest o wiele bardziej rozbudowana niż w katolickim. Oczywiście nie uruchomiłem kamerki w telefonie, bo przecież nie miałem pozwolenia na uwiecznianie twarzy nieznanych mi zupełnie ludzi. Przez chwilę przyglądaliśmy się rytuałowi, ale niezbyt długo, bo przecież byliśmy tam poniekąd intruzami.
Wróciliśmy pod sklep, gdzie zostawiliśmy moją Kię, i ruszyliśmy w dalszą drogę. Nawigacja pokazała nam trasę dokładnie między Hajnówką a Bielskiem Podlaskim, i taką też obraliśmy.
Zanim dotarliśmy do Grabarki, zatrzymaliśmy się w Kleszczelach. Basię zaintrygowała cerkiew, do której weszła ze swoim potężnym sprzętem fotograficznym. Cerkiew pochodzi z II połowy XIX wieku i jest dość typowa dla tego okresu, więc uznałem, że raczej nie znajdę w niej niczego oryginalnego. Moją uwagę przykuło natomiast popiersie Zygmunta Starego. Szacunek mieszkańców Kleszczel dla tego monarchy jest jak najbardziej uzasadniony, bowiem to on właśnie kazał miasteczko założyć w roku 1523.
Tymczasem Basie wróciła z cerkwi odrobinę poirytowana i zaczęła nam opowiadać swój kontakt z miejscowym proboszczem. Otóż kiedy weszła do środka chciała się kogoś spytać, czy może zrobić zdjęcia. Ja w takim przypadkach jestem nieco bezczelny. Zaczynam bowiem klikać swoim telefonem bez pytania o zgodę i jeżeli nikt na mnie z tego powodu nie na krzyczy, uważam, że wszystko jest w porządku. Wg opowiadania Basi, wnętrze świątyni sprzątały "dwie Ukrainki". Na moje pytanie, skąd wiedziała, że to Ukrainki, odpowiedziała, że "no na pewno nie mówiły po polsku". Ponieważ zaś po napaści Putina na Ukrainę uciekinierów z tego kraju nie brakuje również w Szkocji, Basia miała okazję usłyszeć ich język. No i tutaj musiałem właśnie jej wyjaśnić, że to pewnie nie żadne uchodźczynie z Ukrainy, tylko miejscowe kobiety, bo takim właśnie językiem się tutaj mówi.
Ale wracając do wątku, kobiety oczywiście Basię zrozumiały i na jej pytanie o zgodę na sfotografowanie wnętrza cerkwi, skierowały ją do księdza, który akurat wszedł. Poirytowanie Basi wzięło się stąd, że duchowny po prostu tej zgody odmówił. Basia natomiast nie jest zbyt przyzwyczajona do tego, że ktoś jej grzecznej perswazji nie ulega. Tym razem jednak batiuszka był nieugięty. Nie pozwolił robić zdjęć, "bo tak i już". Całe szczęście, że Basia nie ma natury długo przeżywającej jakieś przykre wspomnienie, więc po chwili jadąc już szosą w kierunku Grabarki, rozmawialiśmy wesoło na przeróżne tematy.
Dosłownie na moment przystanęliśmy przy cmentarzu w Milejczycach, ponieważ Basia stwierdziła, mówiąc do Steve'a po angielsku, że interesuje ją "cimitero". Oczywiście użyła słowa włoskiego, co mnie nie dziwi, ponieważ jednak kilka lat mieszkała pod Rzymem. Ponieważ Basia, kiedy się nakręci, mówi szybko i dużo, a przy tym wychodzi z założenia (skądinąd słusznego), że komunikacja między ludźmi jest o wiele ważniejsza od poprawności językowej, to "cimitero" (wymawiane "czimitero") powtórzyła tyle razy, że po raz kolejny wylazł ze mnie cholerny polski belfer, który musi poprawiać błędy. Moja "lekcja" wymowy angielskiego wyrazu "cemetery" wywołała jednak reakcję Steve'a, który powiedział "Thank you Stefan. Maybe Basia will listen to you, because I've given up!" Na całe szczęście Basia jest osobą bardzo pogodną i za tę językową połajankę się nie obraziła!
Wkrótce potem skręciliśmy na szosę nadal asfaltową, ale węższą i nieco krętą, żeby po kilku minutach znaleźć się na dużym parkingu pod górą krzyży, czyli pod Świętą Górą Grabarką.
Wydaje się, że profesor Antoni Mironowicz lubi doszukiwać się początków miejsc kultu w epokach wczesnych. Tak było w przypadku skitu w Odrynkach, i tak samo w kwestii początków kultu prawosławnego na górze Grabarce. Otóż wiąże on go z trzynastowieczną ikoną Chrystusa Zbawiciela (Spasa) z niedalekiego Mielnika, którą następnie musiano ukrywać w obawie przed Tatarami, więc się przemieszczała po okolicy, m.in. na Grabarce. Ponieważ są to hipotezy oparte raczej na spekulacjach na podstawie legend, nie możemy być tego pewni.
Inną hipotezę wysunął profesor Józef Maroszek (również historyk z UwB), wiążąc początek Grabarki z epidemią cholery w 1710 r. w pobliskich Siemiatyczach. Oczywiście istnieje legenda, że ludność unicka (grekokatolicka), bo takie wyznanie wówczas przeważało na tych terenach I Rzeczypospolitej, uciekała z miasta, próbując ukryć się przed chorobą w pobliskich lasach. Istnieje zresztą legenda przypisująca ustawienie pierwszego krzyża wotywnego na górze anonimowemu mieszkańcowi Siemiatycz, który doznał objawienia, w którym jakiś głos mu podpowiedział, że jeżeli chce uchronić siebie i siemiatyczan przed chorobą, powinien właśnie postawić krzyż na górze Grabarce. Z błogosławieństwem ówczesnego unickiego proboszcza, mieszkańcy miasta zaatakowanego przez cholerę udali się z krzyżami na wzgórze zwane szumnie "górą", poustawiali swoje krzyże i zaraza ustąpiła. Nikt więcej nie umarł. To tyle legenda, w której jednak może być wiele prawdy. O ile trudno zweryfikować, czy faktycznie nastąpiło cudowne ustąpienie cholery, to fakt jest wystąpienia jest pewny, a to, że ludzie wierzyli, że wyzdrowieją dzięki krzyżom wotywnym, jest bardzo prawdopodobne.
Pod koniec XVIII Grabarka była już miejscem pielgrzymek. Jak wiemy, w 1839 roku władze carskie wydały ukaz likwidujący kościół unicki (czyli katolicki podległy papieżowi, tyle że w obrządku wschodnim, bardzo podobnym do prawosławnego) na terenie Cesarstwa Rosyjskiego. Grabarka stała się miejscem modlitwy ludności prawosławnej (w tym unitów, którzy przeszli na oficjalne wyznanie Rosji).
Po drugiej wojnie światowej, a konkretnie w 1947 roku na Górze Grabarce umieszczono żeński monastyr, jako że na terenie powojennej Polski nie było ani jednego prawosławnego klasztoru, gdzie mogłyby zamieszkać mniszki.
Na początku lat 60. XX wieku główną cerkiew ozdobili profesorowie krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, Adam Stalony-Dobrzański i Jerzy Nowosielski. Niestety w roku 1990 cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego, czyli właśnie główna, spłonęła. Ostatecznie odbudowano ją dopiero w 1998 r. starając się odtworzyć jak najwierniej jej stan sprzed pożaru.
Pamiętam, że kiedy przeprowadziłem się z Łodzi do Białegostoku w 1991 r. sprawa była jeszcze bardzo głośna na Podlasiu. Pamiętam też wystąpienie telewizyjne ówczesnego biskupa białostockiego (obecnie metropolity całej Polski) Sawy, który o podpalenie cerkwi na Grabarce oskarżał jakiegoś katolickiego łobuza nienawidzącego prawosławia. Duchowny był potem za to krytykowany, ponieważ do dziś nikt nie zna prawdy na temat przyczyn ognia, natomiast domniemania i podejrzenia można oczywiście mieć, ale bez dowodów nie powinno się ich publicznie wygłaszać.
Podobnie jak Szawle na Litwie, czy katolicka próba "konkurencji" w Świętej Wodzie pod Wasilkowem, tak las krzyży pokrywający cerkiewne wzgórze wzbudza we mnie dość mieszane uczucia. Z jednej strony doskonale rozumiem ludzi religijnych, którzy w ten sposób wyrażają Bogu wdzięczność za łaski, którymi, jak wierzą, ich obdarzył, ale z drugiej tyle krzyży w jednym miejscu kojarzy się w naszej kulturze z cmentarzem, więc niektórzy mogą odnieść wrażenie, że znaleźli się w scenografii do jakiegoś horroru.
Basia jak zwykle uwijała się ze swoimi potężnymi machinami do robienia zdjęć jak w ukropie, zaś Steve i ja obeszliśmy powoli cały teren, przypatrując się pozostawionym przez wiernych krzyżom, z których całkiem sporo było katolickich. Wstąpiliśmy też do sklepu z pamiątkami, dewocjonaliami, ale równocześnie z szatami liturgicznymi!
Na koniec zeszliśmy na dół, żeby zaczerpnąć wody ze świętej studni, którą można pić, ale wielu ludzi obmywa nią sobie oczy. Kult świętych źródełek jest wspólny dla ludowej pobożności zarówno prawosławnych jak i katolików (jako dziecko dorastające w Łodzi pamiętam wycieczki z babcią do kaplicy ze źródełkiem w pobliżu Łagiewnik).
Zbliżała się 17.00, więc mieliśmy prawo być głodni, a do Drohiczyna, gdzie zaplanowałem nasz główny posiłek dnia było jeszcze trochę drogi. Tymczasem otrzymałem kolejny esemes tego dnia od Petera, mojego kolegi z pracy, do którego już kilka miesięcy temu zapowiedziałem się z wizytą z Anglikiem ze Szkocji. Mieliśmy być u niego w okolicach wczesnego popołudnia, ale zupełnie nam się to nie udało. Po raz kolejny przeprosiłem Petera, i napisałem, że być może dotrzemy do niego ok. 18.30.
Żałuję, że zarówno dwa lata temu z Janickimi, jak i teraz z Basią i Steve'm nie dotarliśmy do Mielnika, który jest miejscem niezwykle urokliwym ze swoim baśniowym widokiem na Bug. Niestety za każdym razem zabrakło czasu. Jechaliśmy teraz jednak do miasteczka, które m.in. również słynie z przepięknego pejzażu z zakolem Bugu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz