Przy niedzielnej porannej kawie wyszła ze mnie natura polskiego belfra i postanowiłem przetestować naszego gościa. Skoro jeździmy po Podlasiu i poznajemy ciekawe miejsca, niechże to nie będzie jakaś tam przelotna przygoda, którą się szybko zapomina. A skoro badania naukowe oparte na doświadczeniu tysięcy uczących się różnych rzeczy, pokazują, że w procesie zapamiętywania najważniejszy jest wysiłek włożony w odtworzenie świeżo nabytych informacji z pamięci, bez ponownego czytania czy słuchania (oczywiście przy wykryciu luk w wiedzy, należy je uzupełnić i znowu jak najszybciej spróbować je odtworzyć bez żadnego zewnętrznego wsparcia), postanowiłem postawić edukacyjne wyzwanie Steve'owi i zmusić jego mózg do intensywnego wysiłku. Okazało się, że Steve bardzo wiele zapamiętał z naszej pierwszej wyprawy. Mam nadzieję, że nadal wiele pamięta, choć jak wiadomo, jeżeli jakaś wiedza nie jest utrwalana, bo nie jest nam na co dzień potrzebna, proces zapominania jest raczej szybki. Mam nadzieję, że po obejrzeniu tego video, Steve bez problemu przypomni sobie swoją podlaską wyprawę z Basią!
Po śniadaniu i kawie wyruszyliśmy, tym razem we trójkę, bo Agnieszka nie mogła z nami jechać, w kierunku "krainy otwartych okiennic", czyli wsi Soce, Puchły i Trześcianka. Prowadziłem ja, więc to do mnie jeszcze przed Zabłudowem, obok pola w okolicy Zwierek, Basia wykrzyknęła, żebym się zatrzymał. Na szczęście było w tym miejscu nie było rowu za poboczem, więc spokojnie zaparkowałem samochód, żeby Basia ze swoimi wielkimi aparatami z obiektywami wielkimi niczym lufy od czołgu pobiegła hen na środek pola. Powód był oczywiście ważny -- z jednej strony latały i lądowały bociany, a z drugiej przemieszczało się stado krów. Widok typowo polski, choć powiedzmy sobie szczerze, nie tylko. Bociany spotkamy i w Rumunii i na Łotwie, a także we wszystkich okolicznych krajach. Dla Basi widok tych ptaków miał jednak tak magiczną moc przyciągania, i tak jej się kojarzył z Podlasiem właśnie, że od razu zapowiedziała, że mam się zatrzymać za każdym razem, kiedy w jej polu widzenia znajdą się "boćki". Oczywiście solennie przyrzekłem, że tak właśnie będę robił.
Po kilku minutach, w których to Basia dokonywała cudów ekwilibrystyki, podbiegając, kucając i przyklękając z wyżej wspomnianymi lufami czołgowymi, których sama długość musiała zdecydowanie przesuwać środek ciężkości niezbyt wysokiej Basi, ruszyliśmy dalej. Minąwszy Zabłudów skręciliśmy w las tam, gdzie napis na drogowskazie informował, że tędy dojedziemy do Soc.
Trzy wyżej wymienione wsie objęto w 2001 roku projektem o nazwie Kraina Otwartych Okiennic, w celu ratowania oryginalnej drewnianej architektury, a także promocji turystycznej. Nie do końca się orientuję, dlaczego w projekcie nie biorą udziału takie wsie, jak Ciełuszki, Plutycze, czy Wojszki, w których również znajdziemy przepiękne kolorowe chaty z ozdobnymi narożnikami i okiennicami. Te domy są tak piękne, że za każdym razem mam marzenie, żeby jakiś utalentowany cukiernik zrobił makietę takiej wioski z ciasta, czekolady, lukru i kremu. Po prostu chciałoby się taki uroczy domek zjeść!
Soce to nie jest typowa polska ulicówka, ponieważ jest to dwuulicówka. Ta przedziwna wieś składa się z dwóch równoległych ulic, między którymi, również równolegle ciągnie się rzeczka Rudnia płynąca do Narwi. Zatrzymaliśmy się przy jednej z ulic, żeby Basia mogła się przejść i porobić zdjęcia, natomiast ja podjechałem ze Stevem nieco dalej, gdzie na nią czekaliśmy. Manewr ten powtórzyłem kilka razy na obu ulicach. W ten sposób Basia udokumentowała stan wsi Soce z 6 sierpnia 2023 roku. Podczas jednego z postojów, zagadnął nas mężczyzna stojący za płotem na swoim podwórku. Ucięliśmy sobie bardzo miłą i ciekawą pogawędkę, którą równocześnie tłumaczyłem Steve'owi. Jedną z ciekawostek okazał się ceglany dom stojący po przeciwnej stronie ulicy. Mężczyzna opowiedział nam, że zbudował go jego pradziadek przed pierwszą wojną światową, i zrobił to całkowicie sam. Nawet sam zaczął produkować cegły. Ponieważ był w tym fachu amatorem, udał się kilka wsi dalej do profesjonalnej cegielni po naukę. Tam jakiś inżynier wytłumaczył mu, gdzie robi błąd i jak powinien swoje cegły udoskonalić, dzięki czemu, po powrocie do Soc, wypalił sobie wystarczającą liczbę cegieł do wybudowania domu. Nie pamiętam już szczegółów rodzinnych przygód naszego rozmówcy, bo były w nich m.in. jakieś epizody emigracyjne, spory między braćmi itd. itp. Bardzo sobie cenię takie spotkania z ludźmi, bo każda opowieść to przecież historia niepowtarzalnych losów ludzkich, choć z drugiej strony tak często do siebie podobnych.
Od sympatycznego pana dowiedzieliśmy się również, że dom, w którym mieszka, a przed którym staliśmy, został zbudowany w latach 50. ubiegłego stulecia. Jak się okazuje, większość tych pięknych drewnianych kolorowych chałup z kunsztownie wyciętymi zdobieniami na narożnikach i okiennicach, to nie są jakieś bardzo stare zabytki, tylko powstały już po II wojnie światowej, tyle że z zachowaniem charakterystycznego stylu.
Co jednak jest wg mnie najbardziej intrygujące, ten styl zdobień nie jest rodzimy, podlaski, czy białoruski, a stanowi wpływ czysto rosyjski. Dlatego nie może to być jakiś prastary element podlaskiego budownictwa drewnianego. Wg jednej z hipotez (prof. Witolda Dynowskiego), te zdobienia wprowadzili rosyjscy cieśle kolejowi, a sam styl wywodzi się właśnie z budownictwa kolejowego (np. rosyjskie drewniane dworce, czy domki kolejarzy). Inna hipoteza natomiast zakłada, że te rosyjskie wpływy to skutek powrotu tzw. bieżeńców. W 1915 roku władze carskie rozsiały tak straszną antyniemiecką propagandę, że mieszkańcy podlaskich wsi masowo uciekli w głąb Rosji. Niektórzy urządzili sobie tam życie i już nigdy nie wrócili, ale niektórzy po rewolucji i wojnie zdecydowali się na powrót do rodzinnych majątków i to im przypisuje się modę na te kolorowe zdobione drewniane domy, która rozpoczęła się właśnie w latach 20. i 30. ubiegłego wieku.
Opuściliśmy Puchły i dojechaliśmy do szosy łączącej Zabłudów z Narwią, czyli znaleźliśmy się w samym środku Trześcianki, wsi zwanej niegdyś Trościanicą. Zatrzymaliśmy się najpierw przy drewnianej cerkwi pw. św. Michała Archanioła, która nie tylko była otwarta, ale również nie odbywała się w niej liturgia, więc mogliśmy swobodnie do niej wejść.
Na tablicy informacyjnej przed świątynią umieszczono obszerny artykuł na temat Bieżeństwa. Historia to niezwykle ciekawa, bo do niedawna praktycznie przemilczana przez oficjalnych historyków, nieobecna w podręcznikach szkolnych, co prawdopodobnie wiąże się z prowadzoną od czasów PRLu polityką uznania, że Polska jest krajem etnicznie i kulturowo jednolitym. Historia ludności prawosławnej z Podlasie i Lubelszczyzny historyków "głównego nurtu" prawdopodobnie niewiele interesowała. Historiografii ten masowy eksodus nieraz całych wsi na wschód, będący skutkiem panicznego strachu przed potencjalnym okrucieństwem wkraczających na te tereny Niemców (dodajmy, że chodziło o Niemcy kajzerowskie, a nie hitlerowskie, więc carska propaganda celowo przesadzała) przywrócił profesor Mironowicz z Uniewersytetu w Białymstoku za sprawą projektu prowadzonego ze swoimi studentami, ale do świadomości szerzej pojętej kategorii czytelników książek (niestety nie jest to zjawisko masowe) bieżeństwo (z akcentem na pierwszą sylabę) wprowadziła Aneta Prymaka-Oniszk, która zainspirowana historią własnej rodziny, przeprowadziła własne badania i w 2016 roku opublikowała w wydawnictwie "Czarne" Bieżeństwo 1915. Jest to książka niesamowita, plastyczna, ukazująca wszelkie możliwe perspektywy zjawiska. Można się z niej dowiedzieć m.in., że germanofobicznej histerii ulegali wcale nie tylko prawosławni. Uciekali również mieszkańcy wsi katolickich. Jak już pisałem, część podlaskich chłopów wróciła na swoje, ale część urządziła sobie życie w Rosji, gdzie na ogół byli przyjmowani bardzo gościnnie. Ci, którzy trafili między dońskich kozaków, wspominali te czasy jako okres największego dobrobytu w swoim życiu. Część bieżeńców przystała do bolszewików i robiła karierę w komunistycznym reżimie.
Przez lata bieżeństwo funkcjonowało jako jakiś tajemniczy epizod w życiu babci lub dziadka, ale nikt się nie kwapił, żeby te historie pozbierać i zobaczyć szerszy obraz tego jakże powszechnego na tych terenach zjawiska. Książkę pani Anety gorąco polecam, bo m.in. odkrywa kolejny element skomplikowanej historii naszej Rzeczypospolitej.
Dzięki temu, że tablica przed trześciańską cerkwią zawierała również wersję angielską opowieści o bieżeństwie, nie musiałem Steve'owi streszczać książki. Steve informację nie tylko przeczytał, ale i zapamiętał!
Nie wiem, czy budowa obecnej drewnianej cerkwi w Trześciance miała coś wspólnego z ostatecznym stłumieniem powstania styczniowego, ale tak mi się skojarzyło z powodu jej daty -- 1864-1866. Całkiem możliwe, że nie miało to nic do rzeczy.
Generalnie rzecz ujmując, historia prawosławia w Trześciance jest o wiele starsza i sięga XVI wieku, tyle że wówczas lokalizacja samej Trościanicy była nieco inna od dzisiejszej.
Historia Podlasia jest fascynująca, bo przecież, jak wiemy z historii, znalazło się ono w granicach Korony (Polski) dopiero po Unii lubelskiej (1569), podobnie jak cała Ukraina. Przyznam, że do dziś ta terytorialna roszada stanowi dla mnie pewną zagadkę. Oto od zaprzyjaźnionego i praktycznie związanego politycznie państwa zabiera się połowę terytorium i wciela do własnego. Owszem, to Litwini podbili Ukrainę (czyli dawną Ruś Kijowską), ale dlaczego po prostu ją oddali Polakom? Na lekcjach historii po prostu uczymy, że tak było i już, ale dlaczego? Kto wpadł na taki pomysł i czym go uzasadniał? Oczywiście nie piszę tego w takim sensie, że jest to nierozwiązana zagadka. Zwyczajnie musiałbym postudiować materiały związane podpisaniem polsko-litewskiej unii.
Historia wsi należących do projektu Krainy Otwartych Okiennic wiąże się m.in. z panowaniem Zygmunta Starego, a więc z czasami kiedy Podlasie należało jeszcze do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tzw. pomiara włóczna doprowadziła do komasacji i uporządkowania chaotycznego do tej pory osadnictwa na tych ziemiach. Jednym z osiągnięć tej polityki króla Zygmunta i jego żony, Bony Sforzy, było zastąpienie różnych chłopskich świadczeń czynszem pieniężnym, zaś innowacyjnym rozwiązaniem w technice rolniczej było wprowadzenie trójpolówki.
Kolejnym fascynującym tematem związanym z tymi okolicami, jest kwestia języka, jakim posługują się mieszkańcy Soc, Puchł i Trześcianki. Powiedzmy sobie szczerze, w rozmowie z turystami, usłyszymy język telewizji, czyli polszczyznę. Jeżeli jednak zajrzycie do Wikipedii lub opracowań naukowych, przeczytacie, że te wsie zamieszkują "Rusini podlascy" mówiący jednym z północnych dialektów języka ukraińskiego, co ich odróżnia od mieszkańców np. niedalekich wsi, jak np. Żywkowo, którzy mówią dialektem białoruskim. Gdyby jednak komuś z Was przyszło kiedykolwiek pytać jakiegoś mieszkańca którejkolwiek podlaskiej wsi o jego ukraińskość, to radziłbym tego nie robić. Takie pytanie może Was wpędzić w poważne kłopoty, no, w każdym razie może wytworzyć nieprzyjemną atmosferę. Na niektórych moich przyjaciół, którzy prowadzą "pracę organiczną" na rzecz utrzymania świadomości białoruskiej (bo polonizacja postępuje niezwykle szybko, choć nie jest wynikiem jakiejś opresyjnej polityki), taka ukrainizacja Białorusinów mówiących dialektami zachodniopoleskimi działa jak płachta na byka. Z kolei w Bielsku Podlaskim od lat 90. aktywni są działacze uważający się za podlaskich Ukraińców. Intelektualiści białoruscy uważają, że to są jednak wszystko dialekty białoruskie, które oczywiście mogą być do ukraińskich podobne, ale to nie zmienia faktu, że ludność ma świadomość białoruską. Turyści z innych regionów Polski, ani tym bardziej taka "nawołocz" jak ja, nie powinni nikomu mówić, kim jest, żeby nie wiem jak naukowo brzmiał nasz wywód. Takie wymądrzanie się jest bowiem czystym "orientalizmem", o jakim pisał Edward Said, czyli kolonialną próbą narzucenia własnego dyskursu. A że pewne dialekty z Podlasia przypominają bardziej język ukraiński, to już zupełnie inna sprawa.
Do tego tematu jeszcze wrócę przy okazji zabawnej obserwacji, jaką jeszcze tego samego dnia poczyniła Basia.
Tymczasem przestawiłem samochód nieco ku wylotowi na szosę do Narwi, zaś Basia w tym czasie ucięła sobie pogawędkę z panem stojącym za płotem na swojej posesji z kolorowym drewnianym domkiem z ozdobnymi okiennicami. Basia bowiem ma genialny talent nawiązywania kontaktu z ludźmi. Radziła sobie we Włoszech, radziła w Holandii i radziła sobie w Szkocji, praktycznie nie znając jeszcze miejscowych języków. Zawsze potrafi zjednać sobie ludzi! Nie dziwiło mnie więc, że przeprowadziła rozmowę z mieszkańcem Trześcianki jak ze starym znajomym.
Dziesięć minut później ruszyliśmy w kierunku niedawno oddanego mostu na Narwi prowadzącego do miejscowości o tej samej nazwie. My jednak tuż przed nim skręciliśmy w lewo, czyli na starą szosę, którą niegdyś jeździliśmy, zanim ten most nie skrócił drogi. Zrobiliśmy tak, ponieważ za cmentarzem przy którym kiedyś skręcaliśmy w prawo na Narew, musieliśmy skręcić w lewo. Kierowaliśmy się bowiem do prawosławnego skitu w Odrynkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz