sobota, 27 stycznia 2024

Białystok, Tykocin, Supraśl, Kruszyniany, Narejki (sobota, 5 sierpnia 2023)

W nocy dojechała do nas Basia ze Stevem. Ci, którzy śledzą ten blog, wiedzą, że u Basi mieszkaliśmy w Marina di Cerveteri, kiedy z Janickimi zwiedzaliśmy Rzym. Później już tylko my i nasze dzieci odwiedziliśmy ją w Edynburgu, a w 2019 r. ona po raz pierwszy odwiedziła nas (https://wakacjesk.blogspot.com/2019/07/interludium.html). 

Tym razem Basia i Steve stwierdzili, że będą spać w swoim kamperze, czyli zaadoptowanym na potrzeby domu na kółkach fordzie transit. Spotkaliśmy się więc u nas na śniadaniu. W ten sposób przy stole spotkaliśmy się w szóstkę. Trochę powspominaliśmy nasze wspólne chwile pod Rzymem, wymieniliśmy informacje o tym, co generalnie u nas i naszych dzieci. Świetnie się bawiliśmy, ale był to też czas pożegnania z Jolą i Jarkiem, którzy musieli już jechać do Płocka. 

 
Po wyjeździe Janickich siedzieliśmy z Basią i Stevem jeszcze jakieś dwie godziny, ponieważ liczyliśmy, że wiatr przegoni ciemne chmury. Tymczasem zaczęło kropić. Ponieważ wiedziałem, że nasi goście mają bardzo ograniczony czas, a przy tym Basie wyraziła bardzo konkretne zapotrzebowanie na obiekty do zwiedzenia na Podlasiu, podjąłem decyzję, że jedziemy najpierw do Tykocina. Trzeba bowiem nadmienić, że Basia i Steve są artystami-fotografikami. Steve swego czasu był wykładowcą Basi w szkole fotograficznej, a obecnie również Basia uczy w tej samej szkole młodsze pokolenia fotografików. O ile więc Steve potraktował wypad na Podlasie czysto wakacyjnie, Basia postanowiła zrobić jak najwięcej zdjęć interesujących ją obiektów.
 
Ustaliliśmy, że tego dnia prowadzi Agnieszka. Ruszyliśmy więc na trasę, w lekkim deszczu, który po minięciu "Macro Cash & Carry" przy alei Jana Pawła II zmienił się w ulewę. Z niezbyt jasnego dnia zrobiła się prawie noc, zaś z nieba lunęły cebry wody. Wycieraczki ledwo nadążały odgarniać wodę z przedniej szyby. W Złotorii intensywność deszczy jakby zelżała, ale nadal padało. 
 
Zwykle, kiedy zajeżdżamy do Tykocina, parkujemy samochód naprzeciwko barokowego kościoła pw. Świętej Trójcy i robimy sobie kilkugodzinny spacer po rynku, a także do odbudowanego zamku i do Kaczorowa za Motławą, czyli do przedwojennej dzielnicy Żydowskiej. 
 
Tym razem też zrealizowaliśmy te punkty, ale bynajmniej nie spacerem. Pokazałem naszym gościom wnętrze barokowej świątyni, w której ku mojemu rozczarowaniu nie mogłem im pokazać portretów hetmanostwa Branickich, które zawsze wisiały na wewnętrznej ścianie frontowej kościoła. Być może zostały zabrane do renowacji, bo ich tam po prostu nie było. 
 
Następnie wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy pod synagogę. Po drodze powiedziałem kilka słów na temat wyschniętego strumyka, który nazywa się tak samo jak gdańskie ujście Wisły (Motława), i przedstawiłem zarys dziejów tykockiej gminy żydowskiej. Spędziliśmy trochę czasu w samej synagodze, a następnie poszliśmy do Domu Talmudycznego mieszczącego muzeum. Jeżeli Basia i Steve nie zobaczyli Jana Klemensa Branickiego i Izabeli z Poniatowskich (rodzonej siostry króla Stanisława) na olbrzymich portreteach w kościele Świętej Trójcy, to tutaj, w największym z pomieszczeń muzeum, mogli podziwiać plastikowe modele obojga wielkości naturalnej ustawione w scenerii wnętrza bogatego szlacheckiego dworu.  

Do zamku, który jest imitacją oryginału, w którym zmarł Janusz Radziwiłł (zarówno ten prawdziwy, jak i ten powieściowy, z "Potopu" Sienkiewicza), nie wchodziliśmy. Nie mamy żadnej pewności, czy gmach, który tam obecnie stoi, jest podobny do zamku z XVII wieku, choć podobno odtworzono go na podstawie jakichś rycin. Tyle, że te też niekoniecznie były dokładne. Tak czy inaczej, odbudowany zamek obejrzeliśmy z zewnątrz, a następnie pojechaliśmy do Supraśla.
 
 



Po zaparkowaniu samochodu przed supraskim monastyrem, znanym z całkiem niedawnej (ok. 30 lat temu) historii sporu między prawosławnymi a katolikami (wygrali prawosławni) o ten pobazyliański (a więc unicki, czyli katolicki z obrządkiem wschodnim, oryginalnie jednak prawosławny) obiekt. Przypomniała mi się historia sprzed trzydziestu lat, kiedy to miałem fazę jeżdżenia na rowerze po okolicach Białegostoku. Cerkiew obronna Zwiastowania NMP z początku XVI wieku, nie została jeszcze odbudowana. Na teren klasztoru można było jeszcze wejść o każdej porze dnia bez biletów. Przysiadłem sobie na trawie obok roweru i przysłuchiwałem się wówczas prawosławnemu księdzu, który oprowadzał wycieczkę swoich współwyznawców. Po opowiedzeniu historii jak to mnisi z Gródka puścili rzeką Supraśl krzyż z relikwiami, żeby im wskazał miejsce pobudowania nowego klasztoru, tudzież o początkach kultu prawosławnego w Supraślu, zarządził przerwę, w której wycieczkowicze-pielgrzymi z jakiejś wsi pod Hajnówką rozproszyli się na grupki. Kilku mężczyzn wdało się w rozmowę z robotnikiem pracującym przy odbudowie cerkwi. Ktoś spytał, co się stało, że Niemcy zburzyli przy pomocy ładunków wybuchowych zabytkowy obiekt. Na to robotnik, starszy mężczyzna, stwierdził nie tyle kategorycznie, co tak konfidencjonalnie, na zasadzie "do końca nie wiem, ale jestem prawie pewien że...": "No jak to mogło być? Tu Polacy zawsze nienawidzili prawosławnych. Postawili flaszkę niemieckiemu oficerowi i ten cerkiew zburzył!" Szczerze mówiąc, oniemiałem. Goście z podhajnowskiej wsi pokiwali głowami ze zrozumieniem, dając się przekonać, że tak na pewno było. Wszyscy pamiętaliśmy PRL, gdzie za butelkę wódki faktycznie można było różne rzeczy załatwić, ale żeby Niemiec dał się takim tanim kosztem namówić do zniszczenia zabytkowej świątyni? Za okupacji, co jak co, ale wódka nie była towarem luksusowym, trudno dostępnym, czy drogim. No i ten niemiecki oficer jak dziecko dający się podpuścić jakimś Polakom z wioski pod Białymstokiem... 

Właściwie to, że zapamiętałem całą tę sytuację, było efektem tej absurdalnej plotki, jaką widocznie powtarzali sobie prawosławni z Supraśla. Jeszcze jedna rzecz, która mnie wówczas zaskoczyła, że pomimo, że grupa gości pochodziła z okolic Hajnówki, zarówno prawosławny duchowny, jak i robotnik, z którym kilku z nich rozmawiało, porozumiewali się w czystej polszczyźnie. Tylko w jednym momencie ksiądz użył żartobliwie jakiegoś słowa w dialekcie białoruskim, dodając "jak to się u nas mówi", na co goście radośnie wykrzyknęli "rozumiemy, rozumiemy". 

Teraz jednak był rok 2023, odbudowana piękna budowla sakralno-obronna znowu stoi na swoim miejscu. Tym razem trzeba było kupić bilet, tyle że za dobrowolną darowiznę (czyli "co łaska"). Steve dał jakąś większą sumę, więc młody ksiądz chciał wydać resztę, ale Steve odpowiedział, że wszystko w porządku i reszty nie trzeba. Młody duchowny rozumiał po angielsku, więc nie było nawet potrzeby tłumaczyć. Tenże sam ksiądz okazał się przewodnikiem naszej grupy, bo na teren klasztoru wpuszcza się turystów grupami w regularnych odstępach czasu. Zaczęliśmy od głównego gmachu, czyli cerkwi obronnej, której historię opowiedział nasz młody ksiądz-przewodnik. Ponieważ, jak się okazało, większość naszej grupy, to byli katolicy, uświadomił niektórych również i o tym, że wyraz "pop" nie jest właściwym określeniem duchownego prawosławnego. Ba, jest ono odbierane jako obraźliwe, na takiej zasadzie jak "klecha" wobec księdza katolickiego. Pieszczotliwie natomiast ludność prawosławna nazywa swoich kapłanów "batiuszkami", czyli "ojczulkami". 

Młody batiuszka zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie nie tylko dzięki swojej erudycji, którą zaimponował chyba całej wycieczce -- mówił o Bizancjum, a autokefalii polskiej cerkwi (czyli jej autonomii i przy okazji absolutnej niezależności od cerkwi moskiewskiej). Pięknie mówił o wspólnych chrześcijańskich wartościach i nazywał kościół katolicki, kościołem bratnim! Wszystko przebiegało w atmosferze erudycji przemieszanej z kulturą osobistą i głębokim humanitarnym rozumieniem dobra powszechnego. Podobało mi się. Chyba innym też. Co jakiś czas szeptałem Steve'owi kilka zdań tłumaczenia, ale nie mogłem tego robić za często, żeby nie przeszkadzać innym wycieczkowiczom. 

Kiedy przeszliśmy do mniejszej cerkwi pw. św. Jana Teologa (tak w prawosławiu mówi się na Jana Ewangelistę), w której kilka razy byłem jeszcze w czasach, kiedy nie odbudowano świątyni Zwiastowania Bogurodzicy. Tam jednak w ogóle przestałem tłumaczyć Steve'owi, co mówi elokwentny batiuszka. Oto bowiem, kiedy wyjaśnił w jaki sposób w kościele prawosławnym przyjmuje się komunię świętą. Oprócz prosfory, czyli kwaszonego (nie przaśnego opłatka, jak w katolicyzmie) chleba, wierni otrzymują na łyżeczce wino (czyli, jak wierzą, krew Chrystusa). 

Na tej informacji się jednak nie skończyło, bo oto któraś z pań spytała, jak to się odbywało w czasach pandemii, kiedy obowiązywały zaostrzenie sanitarne. Najpierw młody ksiądz z energią wykrzyknął, "my, prawosławni, nie daliśmy sobie wmówić, że przyjmowanie komunii świętej, może być przyczyną przenoszenia chorób. Ludzie cały czas przyjmowali komunię w obu postaciach, a my jej udzielaliśmy". No dobrze, gdyby jeszcze na tym skończył, ale duchowny się wyraźnie nakręcił! Zaczął perorować z taką swadą na temat niestosowności covidowych obostrzeń, że nagle cała moja sympatia wobec niego, gdzieś się ulotniła. Przypomniały mi się "nauki" katechety prawosławnego z pewnej szkoły podstawowej, który mówił dzieciom, że "kto chodzi do cerkwi i przyjmuje komunię, temu covid nie grozi", przypomniał mi się przykład biskupa i kilku duchownych w Serbii, którzy zmarli na covid właśnie po zlekceważeniu zalecanych środków ostrożności. No cóż, ludzi wiary fakty najwidoczniej nie przekonują. 

Wyszliśmy z budynku nie czekając na koniec tyrady przeciwko środkom ostrożności wobec zagrożeń pandemicznych. Już na zewnątrz wyjaśniłem Steve'owi, o czym mówił duchowny. 

A propos katechety, o którym pisałem powyżej. Kiedy zachorował (nie na covid na szczęście), przyszedł za niego na zastępstwo prawosławny ksiądz. Ten zaczął głosić takie poglądy na temat szczepionek (np., że się zamieni w jakiegoś mutanta), że po jego pierwszej katechezie pięcioro uczniów wypisało się z religii. 

Pomimo niesmaku, jaki wzbudził ten antynaukowy wywód, nie straciliśmy ochoty na zwiedzenie Muzeum Ikon znajdujące się w gmachu dawnego Pałacu Archimandrytów w obrębie supraskiego monastyru, ale jest filią Muzeum Podlaskiego w Białymstoku. Pamiętam, że przed wielu laty, kiedy w nim byłem, mieścił się w innych pomieszczeniach pałacu, a właściwie w jednym pomieszczeniu, a jego zbiory były dość skromne. Wejście było od dziedzińca klasztornego. Teraz, żeby się dostać do muzeum, trzeba opuścić dziedziniec, udać się na zewnątrz i wejść od strony ulicy Klasztornej. 

Kiedy telefonowałem dnia poprzedniego do biura muzeum w celu rezerwacji, bo wyczytałem, że trzeba się z góry zapowiedzieć, uprzejma pani wyjaśniła mi, że jeżeli to tylko cztery indywidualne osoby, nic takiego nie jest potrzebne. Dlatego więc do muzeum po prostu weszliśmy, kupiliśmy bilety i zaczęliśmy zwiedzać poszczególne pomieszczenia, urządzone nieco tajemniczo, na kształt jakichś grot obwieszonych ikonami z różnych stron prawosławnego świata, które jaśniały na tle przyciemnionego otoczenia. Zabytkowe obrazy i krzyże robią niesamowite wrażenie, dlatego każdemu polecam odwiedzenie supraskiego muzuem.
































































Tymczasem Agnieszka podjachała na parking w centrum Supraśla w pobliżu pałacyku Bucholtzów, który obecnie mieści Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych im. Artura Grottgera, natomiast ja poprowadziłem Basię i Steve'a bulwarami Wiktora Wołkowa wzdłuż rzeki Supraśl. Oczywiście nadmieniłem, że Wiktor Wołkow był znanym supraskim fotografikiem, autorem szeregu albumów o Podlasiu, które zapewniły mu ogólnopolską sławę. W swojej próżności pochwaliłem się też, że miałem zaszczyt poznać Wiktora osobiście za sprawą wydawnictwa "Benkowski", które wydawało albumy Wiktora, a dla którego ja zrobiłem kilka tłumaczeń.

Kto jeszcze tego nie wie, temu spieszę donieść, że historia Supraśla jest związana z Łodzią i jej okolicami. Pierwsi fabrykanci, którzy sprowadzili tkaczy do tego podlaskiego miasteczka, to byli Zachertowie ze Zgierza. To oni zbudowali dworek, który następnie odkupił przybysz z Łodzi, Adolf Gustaw Buchholtz ożeniony z Adelą Marią Scheiblerówną, córką samego Karla Scheiblera, największego przemysłowca Łodzi. Jeżeli ktoś pamięta film lub serial Andrzeja Wajdy, oparty na powieści Władysława Reymonta, Ziemia obiecana, ten pewnie pamięta odrażającą postać starca na wózku inwalidzkim o nazwisku Buchholtz, natomiast kto trochę czytał o tym serialu, ten mógł znaleźć wzmiankę, że postać tę wzorowano na Karolu Scheiblerze. Moi drodzy, tak jak cenię Reymonta za tę właśnie powieść, i tak jak uwielbiam film Wajdy, tak jeżeli filmowy Buchholtz nie mający nic wspólnego z Adolfem z Supraśla, naprawdę w jakimś stopniu wzorowano na Scheiblerze, to pojawia się pytanie, do jakich źródeł sięgnął scenarzysta. Fakty bowiem są takie, że Karol Scheibler był jednym z najbardziej postępowych ludzi w Łodzi. Cechował się kulturą osobistą i troską o swoich pracowników. Swego czasu poznałem osobę, której ojciec zdobył wykształcenie dlatego, że z kolei jego ojciec był robotnikiem u Scheiblera. Nie zapominajmy, że Wajda nakręcił Ziemię obiecaną za czasów komunizmu, a wtedy łódzcy fabrykanci nie mieli dobrej prasy, mówiąc eufemistycznie. Niektórzy z pewnością na taką podłą reputację zasłużyli, ale akurat nie Scheibler. 

Wracajmy jednak do dworku, który zięć Scheiblera kupił w Supraślu i na jego miejscu kazał postawić renesansowy pałac. Do środka owego pałacu nie weszliśmy. Obejrzeliśmy go z zewnątrz, a następnie poszliśmy do restauracji po przeciwnej stronie ulicy 3 Maja, a mianowicie do "Ojcowizny".

W tym lokalu bywałem wielokrotnie, jeszcze kiedy nazywał się inaczej, ale i później, kiedy był już "Ojcowizną". Kiedy weszliśmy do wewnątrz, uderzył mnie jakiś mniejszy rozmiar pomieszczenia. Wydawało mi się, że kilka lat temu siedzieliśmy przy stoliku stojącym w części, która teraz wyglądała jakby ją zabudowano ścianą. Pomyślałem jednak, że może coś mi się pomyliło. Stwierdziliśmy, że usiądziemy na piętrze, o którego istnieniu z kolei wcześniej nie wiedziałem. Po kilku minutach dostaliśmy nasze zamówienia, m.in. chłodnik z pieczonymi ziemniakami -- doskonały. Naprawdę polecam. Chłodnik zamówiłem m.in. dlatego, że te kilka lat temu właśnie ten "zimny barszcz" jedliśmy, kiedy przyjechaliśmy z Agnieszką i jej koleżanką Teresą na rowerach i kiedy to siedzieliśmy w tej "zamurowanej" części. Chłodnik w "Ojcowiznie" trzyma poziom i naprawdę polecam go każdemu. Z podlaskich specjalności nie mogło też zabraknąć babki ziemniaczanej. Kiedy już zapłaciliśmy za nasz obiad, nie wytrzymałem i spytałem, czy mi się wydaje, czy też faktycznie pomieszczenie było jednak większe, bo mam wrażenie, że kilka lat temu siedziałem przy stoliku tam a tam. Panie przy kontuarze się miło uśmiechnęły i odpowiedziały, że wcale mi się nie wydaje, bo faktycznie kiedyś tamta część lokalu była wykorzystywana jako sala restauracyjna. Odetchnąłem z ulgą, bo jednak dobrze jest mieć świadomość, że mózg nie płata nam jeszcze jakichś figli. 

Tak w ogóle jednak, to od samego opóźnionego z powodu deszczu wyjazdu do Tykocina, mieliśmy obsuwę w moim precyzyjnie zaplanowanym na ten dzień rozkładzie podlaskich atrakcji. Obiad mieliśmy zjeść w Tatarskiej Jurcie u Dżennety Bogdanowicz w Kruszynianach. Ponieważ jednak zrobiło się późno, a my porządnie zgłodnieliśmy, zjedliśmy w supraskiej "Ojcowiźnie." 






 

Teraz natomiast ruszaliśmy do Kruszynian już tylko obejrzeć meczet. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się przy pomniku upamiętniającym mogiły powstańców listopadowych. Podlasie zapisało się w historii obu dziewiętnastowiecznych zrywów niepodległościowych. Zawsze jednak kojarzyłem je bardziej z powstaniem styczniowym. Tymczasem w Kopnej Górze, obok arboretum, znajduje się właśnie to miejsce pochówku polskich żołnierzy. Pokrótce przybliżyłem Steve'owi historię polskich powstań i ruszyliśmy dalej, żeby przez Krynki dotrzeć do Kruszynian.




Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej wizyty w Krynkach. Pojechaliśmy tam moim pierwszym samochodem, fiatem uno, z Jarkiem Janickim i naszymi starszymi dziećmi. Też naszym celem były Kruszyniany. W Krynkach zatrzymaliśmy się przy jakichś porozrzucanych kamieniach na zaniedbanym placu.  Zaczęliśmy chodzić po sąsiednich uliczkach, szukając śladów po Wielkiej Synagodze (wówczas nie wiedziałem, że nie była to jedyna synagoga w tym miasteczku). Skończyło się na tym, że obejrzeliśmy dziewiętnastowieczną cerkiew i pojechaliśmy dalej. Dopiero kilka lat później, kiedy zapisałem się na kurs na przewodnika po województwie podlaskim, dowiedziałem się, że zaparkowaliśmy samochód przy samych ruinach po kryńskiej synagodze. To były właśnie te "porozrzucane kamienie." Teraz również przejechaliśmy obok tego miejsca. Na pustym placu nie było już ani jednego kamienia.

Zbliżała się siedemnasta, więc i na obejrzenie wnętrza tego drewnianego obiektu sakralnego nie mieliśmy nadziei. Zatrzymaliśmy się jednak na parkingu pod meczetem, Basia obfotografowała go z każdej możliwej strony, a następnie poszliśmy zwiedzać mizar, czyli tatarski cmentarz. W międzyczasie wyjaśniłem Steve'owi i Basi historię litewskich Tatarów (Lipków) znanych z Pana Wołodyjowskiego Sienkiewicza, którzy zostali skuszeni przez swoich podlegających sułtanowi współwyznawców do zdrady, żeby po kilku latach zatęsknić do życia w Rzeczypospolitej i przejść z powrotem na polską stronę. Za ten powrót Jan III Sobieski dał im ziemię w Kruszynianach, Bohonikach i wówczas jeszcze kilku innych wsiach, ale obecnie tylko te dwie podtrzymują tatarskie tradycje. 

Tatarska Jurta była już zamknięta, a zresztą i tak nie byliśmy głodni. Opowiedziałem tylko o nieszczęściu jakie się kilka lat temu przydarzyło w tym miejscu. Był długi majowy weekend 2018 roku. Przyjechali do nas Janiccy i w niedzielę 29 kwietnia pojechaliśmy na obiad do Kruszynian. Następnego dnia przeczytaliśmy w internecie, że drewniane zabudowania restauracji doszczętnie spłonęły). Dzięki determinacji właścicieli, Dżennety i Mirosława Bogdanowiczów oraz pomocy ludzi dobrej woli, Tatarska Jurta znowu stoi i zaprasza gości na specjały tatarskiej kuchni. 

Obok posesji Bogdanowiczów znajduje się Centrum Edukacji i Kultury Muzułmańskiej Tatarów Polskich w Kruszynianach. Tam rokrocznie odbywają się uroczystości z okazji tatarskiego Święta Pługa, czyli Sabantuj, co jest w jakimś stopniu odpowiednikiem naszych dożynek. Kilkakrotnie miałem przyjemność być obecnym na występach Tatarów z całego świata, tudzież pokazach polskich grup rekonstrukcyjnych odtwarzających siedemnastowieczne jazdy Rzeczypospolitej bitwy z konnicą imperium osmańskiego. Centrum również pomogło Bogdanowiczom utrzymać się w biznesie gastronomicznym do czasu odbudowy własnych budynków. Kiedy tylko nastąpiło pierwsze złagodzenie w reżimie covidowym, przyjachaliśmy z Agnieszką właśnie do Kruszynian na obiad do Tatarskiej Jurty korzystającej z gościnności Tatarskiego Centrum Kultury. 

Znowu przypomniała mi się nasza wyprawa z Jarkiem, małą Zuzią Janicką i małym Adasiem Kubiakiem do Kruszynian sprzed ćwierćwiecza. O restauracji Tatarska Jurta jeszcze nikomu się chyba nawet nie śniło, a do meczetu wpuszczał pan Ali (Aleksander, Sasza) Popławski, wówczas człowiek już w podeszłym wieku, który mieszkał ze swoją żoną w bezpośrednim sąsiedztwie meczetu. Akurat siedział na progu swojego domu, a ja zapytałem, czy nie wie, jak moglibyśmy zwiedzić meczet. Ponieważ się okazało, że to właśnie on jest opiekunem obiektu, wziął klucz i nas wpuścił do wewnątrz, po czym, usiadłszy na ławce wyrecytował longiem (jak mawiają aktorzy) historię Tatarów polskich oraz meczetu w Kruszynianach. Było to zadziwiające doświadczenie, ponieważ pan Ali na czas tej recytacji, jakby wszedł w trans, zaś cały monolog dziś porównałbym do odtworzenia pliku dźwiękowego, ale wtedy przypominało mi to raczej nagranie na taśmie magnetofonowej. Po wyrecytowaniu całego tekstu, pan Ali jakby się rozluźnił i powrócił do normalnego rejestru głosu. Na moje dość głupie pytanie, czy jest sunnitą, wzruszył ramionami i mruknął "A ja tam wiem..., tam... " Jego poczucie tożsamości brało się z prostej zasady, że jest polskim Tatarem i muzułmaninem, zaś cała jego wiedza na ten temat sprowadzała się do tego tekstu, który znał na pamięć i recytował go turystom. Co tu dużo gadać? Myślę, że dla większości ludzi kwestie tożsamościowe wcale nie opierają się na jakiejś rozbudowanej wiedzy. Cała ówczesna, czyli moja pierwsza wizyta w kryszyniańskim meczecie miała i ma dla mnie do dziś ogromny urok. Później znajomi przewodnicy mówili mi, że oboje państwo Popławscy mieli zupełnie niezgodny z religią muzułmańską problem alkoholowy, i wpuszczali do meczetu każdego, kto ich poratował jakąś drobną sumą. Ja jednak pamiętam, że od nas pan Ali nie zażądał ani grosza. 

Potem kilka razy byłem w meczecie, kiedy oprowadzał i opowiadał o nim obecny jego opiekun i przewodnik, Dżemil Gembicki. Niewątpliwie jest to obsługa profesjonalna. Dżemil umie pięknie opowiadać, jest ujmujący, świetnie komunikuje się z dziećmi i turyści bardzo go lubią. Na pytania odpowiada chętnie i elokwentnie. Nie wyobrażam go sobie, żeby tak jak pan Ali Popławski odpowiedział "A ja tam wiem..., tam..." Między innymi dlatego tak sobie cenię to moje pierwsze doświadczenie z meczetem w Kruszynianach.

W wielkim skrócie opowiedziałem o tych sprawach Basi i Steve'owi. W większości już w samochodzie, bo oto jechaliśmy do Narejek, niemal nad samą białoruską granicę. 

 




Jadąc od Kruszynian w stronę szosy bobrownickiej, przemieszczaliśmy się praktycznie wzdłuż białoruskiej granicy. Wiedzieliśmy oczywiście, że sytuacja w pasie przygranicznym jest napięta. Oto bowiem Łukaszenka przysyła na nią uciekinierów z Bliskiego Wschodu i Afryki, których polskie władze nie chciały wpuszczać, przez co naraziły się na krytykę obrońców praw człowieka, po pushbacki są w myśl prawa międzynarodowego niedozwolone. Z drugiej strony trudno oczekiwać od władz państwowych, żeby po prostu wpuszczały przez granicę grupy ludzi przysłanych tu przez władze wrogiego nam państwa, pozostającego w ścisłym sojuszu z jawnym agresorem dopuszczającym się zbrodni wojennych. Niewątpliwie nieludzkie jest skazywanie uchodźców na śmierć głodową i z wyziębienia, ale nie może tu być prostego rozwiązania, bo jeszcze nikt nie wprowadził prawa pozwalającego bezproblemowo przekraczać granice państw nie będących sygnatariuszami umowy o ruchu bezwizowym. Na dodatek naprawdę nie wiemy, co przyjdzie do głowy Łukaszence lub Putinowi. Dlatego mimo niechęci do ówczesnego rządu PiS, nie zdziwiła nas obecność wojska przy szosie, którą jechaliśmy. Nie była to straż graniczna, a regularna armia. Chłopcy w namiotach w otoczeniu wozów bojowych. Nie ukrywam, że poczuliśmy się jakoś tak dziwnie, bo przecież wojnę znamy tylko z książek i filmów. 

Wkrótce zapomnieliśmy o żołnierzach, ponieważ dojechaliśmy do Bobrownik. Przejście graniczne było idealnie puste. Pamiętam ogromne kolejki tirów, na jakie zawsze się tam natykaliśmy. Tym razem nie było ani jednego samochodu. 

Po przejechaniu na drugą stronę szosy Białystok-Bobrowniki, po jakichś trzech kilometrach znaleźliśmy się w Narejkach. U naszych znajomych, Kasi i Roberta, byliśmy kilka razy, ale tym razem wszystkie drewniane domki wydały mi się tak do siebie podobne, że powiedziałem Agnieszce, żeby się zatrzymała wcale nie tam, gdzie trzeba. Wysiadłem z samochodu i zorientowawszy się, że to nie to gospodarstwo, poszedłem pieszo dalej. Faktycznie to był następny dom. Tymczasem Agnieszka nie zauważyła, że skręciłem właśnie na to podwórko, i pojechała dalej. Zdążyłem się przywitać z Robertem i uciąć sobie z nim krótką pogawędkę, kiedy na podwórko wjechała Agnieszka z Basią i Stevem. 

Od Roberta dowiedziałem się, że Kasia jest u sąsiadów dwa domy dalej, ponieważ tam właśnie odbywają się uroczystości Dni Narejek! Po chwili jednak Kasia doszła do nas i wyjaśniła nam, co to za uroczystość. 

Otóż trzeba Wam wiedzieć, że Narejki stałych mieszkańców mają chyba mniej niż palców u jednej ręki. Jeżeli w tej starej wsi toczy się życie, to dzieje się tak za sprawą potomków w większości nieżyjących już gospodarzy, którzy przyjeżdżają tu za miasta jako letnicy. I to właśnie takie dzieci i wnuki starych narejczan zaobserwowały, że sąsiednie wsie organizują co jakiś czas swoje dni! Postanowili nie być gorsi, skrzyknęli się i właśnie w stodole sołtysa urządzili Dni Narejek. Ponieważ Kasia i Robert namówili nas na dołączenie do imprezy, mogliśmy się na własne oczy i uszy przekonać, jak bawią się dumni dziedzice owej wsi. O tym, że są to Dni Narejek, informował wielki napis na ścianie otwartej na oścież stodoły. Wewnątrz natomiast stały zastawione stoły, za którym zasiadali biesiadnicy. Jeden mężczyzna grał na akordeonie i śpiewał, a drugi śpiewał i wybijał rytm na tamburynie. Przed stodołą na stole leżał upieczony dzik. 

Kiedy weszliśmy do stodoły, natychmiast znaleziono dla nas miejsce, bo wszyscy, ale to dosłownie wszyscy okazali nam niezwykłą gościnność. Myśliwy, który dzika zastrzelił, oporządził, przyrządził i upiekł, natychmiast naładował nam na talerze po słusznej porcji mięsa. Wegatarianinem nie jestem, ale z dawnych lat nie kojarzyłem mięsa z dzika ze smakiem, który odpowiadałby mojemu gustowi. Dlatego z pewnym oporem skosztowałem mięsa, które okazało się nadzwyczaj smaczne. Steve'owi bardzo posmakowało, więc całą swoją porcję pochłonął. Ja natomiast cały czas czułem się opchany supraskim obiadem z "Ojcowizny", a dziczyzna na moim talerzu była już zimna, czemu nie ma się co dziwić, po leżała na tym stole przed stodołą od jakiegoś czasu. Poza tym przerażała mnie wielkość porcji. Ponieważ jednak nie chciałem urazić przemiłego myśliwego, powoli, po małym kawałeczku, udało mi się zjeść jakąś jedną trzecią nałożonej na talerz porcji. 

Nie odmawiałem natomiast alkoholu, który co jakiś czas ktoś uzupełniał w naszych kieliszkach. Skoro prowadziła Agnieszka... 

Tymczasem akordeonista z tamburynistą przypominającym pulchnego wikinga ze swoimi długimi włosami i brodą, intonowali jedną pieśń biesiadną za drugą, a towarzystwo się włączało. Pomyślałem, że to świetnie, że przyjechaliśmy do Narejek, bo dzięki temu Steve, Anglik ze Szkocji, miał okazję uczestniczyć w polskiej biesiadzie. Tutaj jednak muszę się podzielić pewną obserwacją. Właśnie, była to taka dość ogólnopolska biesiada, która mogła się zdarzyć równie dobrze w Wielkopolsce lub w Świętokrzyskiem. Na Podhalu pewnie śpiewano by góralskie przyśpiewki, ale w pozostałych regionach repertuar biesiadny byłby raczej taki sam, rozpropagowany przez media, muzyków weselnych i D'Jów na całą Polskę. Trochę szkoda, że na Dniach Narejek nie zaśpiewano ani jednej piosenki z tego białoruskiego pogranicza, a przecież jestem przekonany, że przodkowie organizatorów imprezy z pewnością śpiewali po białorusku pieśni autentycznie ludowe. Niestety tego się już raczej nie da odtworzyć. 

Tak, czy inaczej, impreza była zacna, a Steve zobaczył, że Polacy to naród, który potrafi spontanicznie zorganizować świetną zabawę. 

Tymczasem zrobiło się ciemno, więc wyruszyliśmy w kierunku Białegostoku. Następnego dnia zaplanowałem bowiem kolejny objazd Podlasia, żeby zapewnić Basi jak najwięcej materiału do zdjęć, które robiła dwoma aparatami z obiektywami tak ogromnymi, że obawiałem się, że lada moment tak wychylą ją poza środek ciężkości, że się kobita przewróci. Nie doceniłem jednak jej zwinności i determinacji. Prawdziwy artysta-fotografik zrobi bowiem wszystko dla dobrego zdjęcia.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz