Nasz pobyt w Hołnach Mejera dobiegł końca, ale ponieważ nie musieliśmy się spieszyć z wyjazdem z ośrodka, posiedzieliśmy sobie prawie do południa nad jeziorem. Do pory obiadowej było jeszcze trochę czasu, więc postanowiliśmy pojechać do Krasnogrudy na kawę. Dokładnie tak samo pożegnaliśmy się z Sejneńszczyzną w roku poprzednim, więc uznaliśmy, że warto z tego zrobić rodzaj tradycji.
W dworku Kunatów była akurat jakaś wycieczka. Ludzie robili sobie zdjęcia na jego tle. Weszliśmy na moment do recepcji, która również robi za kasę biletową i księgarnię. Przejrzałem kilka książek wydawnictwa "Pogranicze", co jest oczywiste, bo Stowarzyszenie "Pogranicze" opiekuje się tym miejscem. Zauważyłem obie książki Birute Jonuškaite, które czytałem. Na spotkaniu z autorką kupiłem sobie "Marantę", natomiast "Maestro", którego czytałem, był książką pożyczoną, więc teraz postanowiłem sobie ją dokupić, co też zrobiłem.
Obeszliśmy dworek i zaszliśmy do kawiarenki, w której za kawę płaci się "co łaska", tzn. robi się dobrowolną darowiznę, ponieważ w domu wujostwa Czesława Miłosza nie prowadzi się gastronomicznej działalności gospodarczej. Wypiliśmy więc pyszną kawę i ruszyliśmy przez Żegary do Sejn.
Jak pewnie pamiętacie, trzy dni wcześniej wybrałem się rowerem nad Gaładuś właśnie po to, żeby choć trochę poobcować z atmosferą książek pani Jonuškaite. Niestety, to się do końca nie udało. Z jednej strony jeziora widziałem tylko wielkie domiszcza z bali zbudowane w ciągu ostatnich dwudziestu lat na potrzeby letników, natomiast w Radziuciach nie dostrzegłem ani jednego drewnianego domu. Najstarsze zabudowania robiły wrażenie, jakby powstały w czasach Edwarda Gierka, natomiast reszta była znacznie nowsza. Z jednej strony żałowałem, że nie dostrzegłem tradycyjnych litewskich gospodarstw z lat 40., ale z drugiej chyba wypada się cieszyć, że poziom życia mieszkańców wsi wyraźnie się podniósł.
Podobnie, jak w zeszłym roku, do Sejn dojechaliśmy wczesnym popołudniem, co miało jeden ogromny plus, a mianowicie wolne miejsca przy stołach. Kiedy byliśmy w trakcie posiłku zaczęli przybywać inni goście, a kiedy wychodziliśmy, restauracja była, jak zwykle pełna. Jak już pewnie wiecie, nie ma się co dziwić, bo jedzenie w Litewskiej Karczmie jest wyśmienite. Tym razem trafiłem wreszcie na dzień, kiedy dostępne były kartacze podsmażane! I znowu, to, na co nie mogłem trafić na Litwie (nie, że w ogóle tego nie było, ale nie było akurat wtedy, kiedy miałem na to ochotę), zjadłem już w Polsce. Lietuviška Karčama przy konsulacie litewskim w Sejnach, jak dotąd nigdy mnie nie zawiodła!
Zupa rybna z rybnymi pulpecikami
Ponieważ specjalnie nam się do Białegostoku nie spieszyło, postanowiliśmy odwiedzić miejsce, które znaliśmy z powieści Zbigniewa Nienackiego, Pan Samochodzik i templariusze. W książce wieś nazywa się Miłkokuk, ale opis jej położenia (na wschód od Gib) wyraźnie daje do zrozumienia, że autor niespecjalnie starał się zaszyfrować jej nazwę prawdziwą. Chodzi oczywiście o wieś Wiłkokuk nad jeziorem o tej samej nazwie. Pokonawszy kilka kilometrów piaszczystego leśnego gościńca, dotarliśmy do niej. Jezioro wyzierało na nas od prawej strony spomiędzy drzew. Trudno natomiast było znaleźć jakąś zwartą wiejską zabudowę. Zapamiętałem kilka murowanych domów wyglądających raczej na własność "miastowych", niż na miejsce zamieszkania rolników. Dwa dni wcześniej, w rozmowie z Grzegorzem, czyli doktorem M., poruszyliśmy między innymi zagadnienie ludzi z miasta osiedlających się w "dziczy" województwa podlaskiego (nie mylić z historycznym Podlasiem, Suwalszczyzna to zupełnie odrębna kraina geograficzna i historyczna). Grzegorz wspomniał m.in. jedną panią profesor, obecnie z naszego uniwersytetu, a pochodzącą z Wrocławia, która wraz z mężem zbudowała dom i zamieszkała w środku lasów Suwalszczyzny. Niewątpliwie w takim kroku jest coś romantycznego w stylu Henry'ego Davida Thoreau, i stoi za tym pewna filozofia życia, ale gdybym miał opuszczać zgiełk miasta, to raczej wolałbym kupić siedlisko na wsi, tak jak Grzegorz, żeby się jednak zupełnie od cywilizacji nie odcinać. Jeżeli leśne drogi zasypie śnieg, a mieszkaniec leśnych ostępów dostanie np. ataku ślepej kiszki, to z dotarciem do niego karetki pogotowia może być problem. Na stare lata, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, mieszkanie blisko centrum miasta ma szereg zalet, z czego najważniejsza jest ta, że jest blisko od lekarzy.
Nie wiem, czy Nienacki kiedykolwiek był w Wilkokuku, nie wiem, czy była tam kiedyś szkoła, w której uczył miejscowy nauczyciel posiadający zeszyt z tajemniczymi notatkami na temat templariuszy. Obecny stan tego miejsca na pewno na to nie wskazuje. Ale to oczywiście nic nie znaczy. Stare zabudowania mogły po prostu zniknąć i to nie powinno nas dziwić.
Nie mogłem się oprzeć nagraniu krótkiej wypowiedzi na temat najnowszej ekranizacji "Pana Samochodzika i templariuszy":
Kiedy dojechaliśmy do Białegostoku, jeszcze nabuzowani wakacyjnym trybem życia, co w naszym przypadku znaczy, aktywnym przemieszczaniem się per pedes, po zaniesieniu bagaży do mieszkania, ruszyliśmy na krótki spacer.
Dotarłszy przez Planty na Rynek Kościuszki, zdecydowaliśmy się usiąść w ogródku "Żubrowiska", restauracji znajdującej się w budynku ratusza. W ciągu mojego życia w Białymstoku dokładnie w tym miejscu było już cały szereg knajp. Na początku lat dwutysięcznych znajdował się tu jeden z "Velvetów", czyli jedna z sieci restauracji należących do Iwony Zalewskiej, znanej wcześniej jako właścicielki renomowanej szkoły językowej World for Sale i mojego kolegi ze studiów anglistycznych, Wojtka Puchalskiego. "Red Velvet" znajdował się na ulicy Waryńskiego, "Black Velvet" na Warszawskiej, a w ratuszu był chyba "Blue Velvet". Potem w tym miejscu była chyba jeszcze jakaś inna restauracja, następnie "Esperanto", a teraz jest "Żubrowisko." Umieściłem natomiast ten historyczny wtręt, ponieważ mam pewien sentymentalny stosunek do tych wspomnień, a z drugiej strony uważam, że to jednak kawał historii miasta i warto by było, gdyby ktoś go opracował w formie książkowej.
Z książek właśnie, zwłaszcza tych autorstwa pana Andrzeja Lechowskiego, jednego z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszego znawcy dziejów Białegostoku, dowiedziałem się dawno temu, że przed II wojną światową, za sprawą osiadłej tu rodziny macedońskiej, najpopularniejszym napojem chłodzącym w mieście była buza. Jest to rzecz na bazie kaszy jaglanej lekko fermentującej w wodzie z jakimiś dodatkami, między innymi rodzynkami. O ile dobrze pamiętam, już poprzedni lokal znajdujący się w ratuszu, czyli "Esperanto", serwował ten wskrzeszony na podstawie przedwojennej receptury napój.
Pamiętałem, że te kilka lat temu, buza nie zrobiła na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Teraz postanowiłem dać jej drugą szansę i... no i też nie. Broń Boże nie chcę, żeby ktoś myślał, że to płyn nie nadający się do picia, że mi gębę wykrzywiał, albo coś takiego. Absolutnie nie! Niemniej, uważam, że to po prostu nic specjalnego. Z "historycznych" napojów chłodzących wolę jednak kwas chlebowy, choć ten sprzedawany teraz w Polsce, Białorusi i Litwie w sklepach z powodu ogromnej ilości dodawanego cukru, nie do końca przypomina autentyczny domowy kwas na bazie skórek chlebowych.
Posiedziawszy w "Żubrowisku", gdzie Jarek wreszcie z czystym sumieniem napił się piwa, przeszliśmy się jeszcze obok pałacu Branickich, żeby Janiccy mogli się pożegnać z tym symbolem naszego miasta, i wróciliśmy do naszego mieszkania. Nazajutrz mieliśmy się z naszymi przyjaciółmi pożegnać, ale nie był to bynajmniej koniec naszych wakacyjnych wycieczek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz