sobota, 13 stycznia 2024

Hołny Mejera II (środa, 2 sierpnia 2023), a tak naprawdę Rumszyszki

 

Zważywszy na to, że Hołny Mejera leżą prawie przy samej litewskiej granicy, Jarek zaplanował już wcześniej wycieczkę do skansenu w Rumszyszkach. Była to niejako nasza "zaległość" z poprzedniego roku. Wtedy nie pojechaliśmy tam ze względu na fatalną pogodę. O ile Troki dało się zwiedzać w deszczu, to chodzenie po ogromnym obszarze litewskiego skansenu w takich warunkach nie miałoby sensu. W związku z tym, kiedy Jarek zaproponował nam jeszcze jeden wypad na Litwę, ochoczo się zgodziliśmy. 

Po śniadaniu i kawie ruszyliśmy znaną sobie trasą ku pustym budynkom przejścia granicznego, ale tym razem w Łoździejach (Lazdijai) nie skręciliśmy na Kalwarię i Mariampole, ale Olitę (Alytus). Właściwie to do tej pory nie wiem, dlaczego nawigacja wybrała dla nas taką trasę, skoro Rumszyszki leżą tak blisko Kowna! Nie jest to jednak jakiś wielki problem, natomiast przy okazji poznaliśmy uroki przejazdu przez Olitę, w której był korek z powodu robót drogowych, ale także uroki (tym razem bez ironii) krajobrazu wschodniej Kowieńszczyzny. 

Dojechaliśmy na płatny parking, zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy w kierunku kas i bramek stanowiących wejście do skansenu. Pierwsza rzecz, którą zrobiłem, to zdjęcie jego mapy, ale to okazało się niepotrzebne, bo w kasie dostaliśmy taką samą w mniejszej skali, tak więc nie było niebezpieczeństwa, że się zgubimy i nie jest to żadna przesada ani żart, ponieważ powierzchnia Muzeum Budownictwa Ludowego wynosi 175 hektarów (to za Wikipedią, strona samego skansenu podaje, że 195 ha)! Ambicją jego założycieli (1974) było zgromadzenie przykładów architektury wiejskiej ze wszystkich regionów Litwy. Dlatego można powiedzieć, że skansen składa się z co najmniej pięciu "wiosek", z których każda reprezentuje inny region (napisałem "co najmniej", ponieważ mam wrażenie, że w niektórych regionach było więcej skupisk wiejskich domów): Dziukiję, Auksztotę, Żmudź, Małą Litwę i Suwalszczyznę! Jak wiemy, większa część tej ostatniej leży po polskiej stronie. 

Odwiedzając skanseny podczas naszych wakacyjnych peregrynacji, nie umiem się oprzeć wrażeniu, że w całej Europie Środkowo-Wschodniej wyglądają one podobnie. Drewniane chałupy, stodoły, obory, chlewy i stajnie mogą się różnić szczegółami, np. zdobieniami, ale zasadniczo nawet układ wnętrz bywa podobny w chacie rumuńskiej, słowackiej, polskiej, czy litewskiej. Przed naszą pierwszą wyprawą do Rumunii czytałem przedwojenną książkę brytyjskiego historyka muzyki, architektury i sztuki, a także podróżnika, Sacherevella Sitwella, w której natknąłem się na wzmiankę o hipotezie Iosefa Strzygowskiego. Niech nas nie zmyli nazwisko tego austriackiego teoretyka architektury. Urodził się co prawda w Białej (czyli po małopolskiej stronie dzisiejszego miasta Bielsko-Biała) i na pewno miał polskie korzenie, ale pisał wyłącznie po niemiecku i był wielkim zwolennikiem pangermanizmu. Otóż ów Iosef Strzegowski uważał (i jego hipoteza, jeśli wierzyć Wikipedii, jest do dziś dyskutowana),że cała drewniana architektura w Europie Środkowo-Wschodniej jest pochodzenia euroazjatyckiego lub północnego. Twierdził, że tego samego typu zabudowania łączą tereny od Morza Kaspijskiego, przez nadczarnomorskie aż po Bałtyk. 

Oczywiście nie jestem kompetentny, żeby się autorytatywnie wypowiadać na ten temat, ale coś musi być na rzeczy, skoro we wszystkich skansenach naszej części Europy dostrzegam tyle zaskakujących podobieństw. Jeżeli kształt wiejskich drewnianych domów to wynik rozprzestrzeniania się tych samych lub bardzo podobnych wzorców, to jestem pełen podziwu dla sposobu owego rozprzestrzeniania się, którego pojąć nie jestem w stanie. Czy chłopi podpatrywali konstrukcję chałup chłopów z sąsiedniej wsi? Czy na sporym obszarze chłopskie domy budowali ci sami cieśle? Przecież ludność poddana chyba nie wynajmowała wędrowynych architektów do projektowania swoich domów! To by jeszcze tłumaczyło ich podobieństwo na tak ogromnej przestrzeni Europy Środkowo-Wschodniej. Może to faktycznie zasługa jeszcze niemieckich zasadźców kolonizujących na zaproszenie lokalnych władców słowiańskie nieużytki? Na te tematy możemy tylko spekulować, bo o ile w architekturze sakralnej, czy dotyczącej domostw szlachty i arystokracji, faktycznie możemy mówić o wpływach wykwalifikowanych budowniczych migrujących po magnackich dworach, to jak to było z drewnianą architekturą wiejską? Nie rozstrzygnę tutaj tego zagadnienia, więc wracam do naszej czwórki wędrującej od bramek wejściowych poprzez malownicze kamienne schodki wśród lasu/parku do mostku, który zaprowadził nas na teren właściwego skansenu, gdzie skręciwszy w prawo trafiliśmy na napis "Dziukija", co znaczyło, że najpierw będziemy zwiedzać domostwa gospodarzy z Wileńszczyzny i okolic. 

Postanowiliśmy jednak zacząć od zobaczenia pirtis, czyli litewskiej sauny, czy też bani. Już chyba pisałem przy okazji wizyty w podobnym przybytku w Turaidzie, że nie mogę się nadziwić karierze fińskiego terminu na to jakże popularne w całej Europie wschodniej, a we wczesnym średniowieczu też w całej Polsce) pomieszczenie, gdzie amatorzy czystości i szybszego krążenia krwi spędzali czas pocąc się w obłokach pary i smagając się wierzbowymi witkami. Słowiańska bania, czy też litewska pirtis (łotewska pirts), musiała wrócić do nas w postaci fińskiej sauny. Na podobnej zasadzie swego czasu pojawił się w Białymstoku bar kanapkowy "New York Bagels", żeby nam serwować żydowskie bajgle, które przecież z Polski się wywodzą. Myślę, że sztuka marketingu powinna pod kątem metodologii nauk zostać włączona do psychologii, bo opiera się na mechanizmach czysto psychologicznych -- między innymi na zjawisku zapominania, co pozwala przedstawić stary produkt jako absolutną nowość. 

Kiedy dotarliśmy do minikotlinki otoczonej zalesionymi pagórkami, w parterowym budynku, gdzie znajdowała się litewska łaźnia zastaliśmy jedną z pracownic skansenu, która po angielsku poinformowała nas, że w tym momencie nie możemy tam wejść, a ona i tak zaraz opuszcza to miejsce, więc zaraz w ogóle będzie zamknięte. 

Udaliśmy się więc z powrotem do asfaltowej alei prowadzącej do kolejnych zagród wiejskich. Nie mieliśmy jeszcze porównania tych z Dziukiji z tymi z pozostałych regionów, jednak to, co mnie często uderza w dosłownie każdym skansenie, to naprawdę duża powierzchnia gospodarstwa. Przestrzeń między domem mieszkalnym, oborą a stodołą, pośrodku której często stoi studnia z żurawiem, jest naprawdę imponująca. Również wielkość niektórych domów może zadziwić. (Dygresja. Po raz kolejny piszę, że a to "nie mogę się nadziwić", albo, że coś mnie "zadziwia". Przypomina mi się jedna z definicji filozofa, mówiąca, że filozof to ktoś, kto albo niczemu się nie dziwi, albo dziwi go wszytko. U mnie przechodzi to fazami: raz wydaje mi się, że wszytko rozumiem, a drugi raz naprawdę nie mogę się nadziwić). 

Z jednej strony chciałbym użyć wyrazów, do których się przyzwyczaiłem mówiąc o wiejskich domostwach: chata, chałupa, a z drugiej widzą te solidne drewniane konstrukcje, czasami bogato zdobione, nie umiem ich porównać do np. kurnej chaty. To są po prostu piękne chłopskie domy! 

Kolejna refleksja związana z jakością tych skansenowych domów i rozmiarem gospodarstw związana jest z uporczywym porównywaniem stanu chłopstwa do niewolnictwa. Z całą pewnością nie twierdzę, że los chłopa w epoce baroku, ani nawet w XIX wieku był godny pozazdroszczenia. Na pewno nie, ale jednak było to jakościowo coś innego. Na wsi istniało rozwarstwienie społeczne między samymi chłopami i w związku z tym również hierarchia. Oczywiście najgorzej mieli parobcy i komornicy (pracujący za możliwość spania w komorze, czyli osobnym pomieszczeniu), podczas gdy gospodarze, zwłaszcza ci bogaci, no właśnie mieli jakoś czas się wzbogacić. Gdyby faktycznie cały tydzień tyrali na folwarku, to kiedy by się dorobili? Rzecz jest skomplikowana i kwitowanie zjawiska prostym określeniem "niewolnictwo" jest nie tylko uproszczeniem, ale zwyczajnym ogłupianiem odbiorców takich "mądrości". 





























Wiele możemy przeczytać o ciężkim losie chłopów, w tym ich żon i dzieci. Na pewno życie na wsi było dalekie od sielanki. Dzieci faktycznie od najmłodszych lat były wdrażane do ciężkiej pracy na roli i przy obrządku zwierząt. Tym bardziej wzruszył mnie widok lalek i innych prostych zabawek świadczących o tym, że w każdej epoce obok rodziców tępych i o komfort dzieci niedbających, znajdowali się i tacy, którzy jednak myśleli o tym, żeby najmłodszym członkom społeczności sprawić jakąś przyjemność i dać trochę radości.











Powiem Wam, że kiedy doszliśmy do Auksztoty, myślę, że mieliśmy już jakieś 2 kilometry za sobą. Tak, czy inaczej architektura wydała nam się całkiem podobna, być może zdobienia były nieco inne, ale dla naszego niewprawnego oka, jakiejś jakościowej zmiany nie zauważyliśmy. 


































Minąwszy jedną ze "wsi", a tak naprawdę jedno ze skupisk domów z różnych wsi, ale nadal z Auksztoty, zostawiając ją sobie na drogę powrotną, przeszliśmy przez spore otwarte pole w kierunku szlacheckiego dworu z ok. 1700 roku, który jednak zwłaszcza w XIX wieku był wielokrotnie przebudowywany. Dwór Aristavėlė zmieniał też właścicieli. Zbudował go Mikołaja Zabiełłę, przeszła w ręce rodziny Medekszów. W dwudziestoleciu międzywojennym był siedzibą wzorcowego gospodarstwa rolnego szerzącego wiedzę agronomiczną. W czasach stalinowskich dwór rozparcelowano na mieszkania. Nie do końca wiem, jak rozumieć informację ze strony internetowej skansenu, że w 1980 roku gospodarstwo rolne niejakiego Antanasa Sniečkausa przekazało budynek dworski muzeum (czyli skansenowi). Co się stało z lokatorami? W jaki sposób Antanas Sniečkaus stał się prywatnym właścicielem całego budynku i to w 1980, kiedy jeszcze rządził Breżniew i o pieriestrojce mało kto myślał, nie mówiąc o końcu komunizmu i prywatyzacji? A może na stronie muzeum jest błąd?

Nie wgłębiając się w historię najnowszą dworu, w którym z powodzeniem można byłoby nakręcić "Pana Tadeusza", weszliśmy do środka, gdzie przywitała nas niezwykle sympatyczna pani. Możecie mówić, co chcecie, bo nie zabrzmi to naukowo, ale pochlebiam sobie, że zawsze wyczuję pozytywną energię i takąż właśnie dostrzegłem w owej kobiecie o nieokreślonym wieku, bo mogła mieć równie dobrze lat 40, jak i być w wieku zbliżonym do naszego. Istnieją jednak osoby po prostu zawsze młode, a to za sprawą szczerego entuzjazmu z jakim podchodzą do wszystkiego, co robią. Nie wiem, co prawda, czy ta pani naprawdę podchodzi z entuzjazmem do dosłownie wszystkiego, ale jej chęć opowiedzenia nam o tym, co kryją dworskie wnętrza był wyraźnie wyczuwalny. Na początku spytała, czy koniecznie musimy mówić po angielsku, ponieważ jednak znaczenie swobodniej czuje się w rosyjskim. Oczywiście nam rosyjski tez nie przeszkadzał, bo pomimo tego, że Rosjanie mordują Ukraińców, jest to nadal język komunikacji ludzi w Europie Wschodniej. Jak się dowiedzieliśmy, nasza gospodyni sama jest artystką, w związku z tym zrozumiałem, że w swoim zachowaniu przypominała mi faktycznie koleżanki-artystki, jakie dane mi było w życiu poznać.

Budynek mieści ekspozycję mebli, głównie dziewiętnastowiecznych, a także obrazów autorów współczesnych. Jak już wspomniałem przy innej okazji, jednorazowa wizyta w jakiejś galerii czy muzeum to nie jest najlepszy czas na uzupełnianie swojej edukacji o wiedzę na temat lokalnych artystów i ich dzieł. Obrazy obejrzeliśmy, artystów nie zapamiętaliśmy. Trudna rada. 

Następnie odwiedziliśmy jeszcze lamus, niemal dokładnie taki, jaki można zobaczyć na ilustracji w podręczniku do historii dla VI klasy. Na koniec poprosiliśmy naszą przewodniczkę po dworku o wspólne zdjęcie, po czym udaliśmy się nieco inną drogą do "wsi", którą byliśmy ominęli.









































O mało zapomniałbym dodać, że w każdym z gospodarstw, do którego zachodziliśmy, czekały panie w ludowych strojach, które chętnie opowiadały na temat pochodzenia danego domostwa. Ponieważ ich średnia wieku wypadała tak jakoś w okolicach naszego, żadna z nich nie posługiwała się angielskim, ale za to chętnie rozmawiały po rosyjsku. Jedna ze starszych pań w pewnym domu tak się rozgadała, że aż się wzruszyła swoją opowieścią, ponieważ przywołała własne wiejskie doświadczenie z dzieciństwa. A ja, co tu dużo gadać, wzruszyłem się razem z nią, bo pomimo tego, że opowieść była po rosyjsku, historia z Litwy, to poczułem się niemal tak, jak wtedy kiedy moja babcia z Lasocina, albo jej koleżanki opowiadały jakąś przedwojenną historię.

























Ostatnim obiektem, jaki zwiedziliśmy w tym kompleksie wiejskich zabudowań był drewniany kościół. Już po drodze sielski krajobraz zniszczyły jednak wystawione toi-toiki. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego nie umieszczono ich w jakichś bardziej dyskretnych miejscach, np. gdzieś za stodołą. Z drugiej strony turysta przyciśnięty potrzebą mógłby nie wpaść na to, że ludność wiejska potrzeby fizjologiczne załatwiała właśnie za stodołą. 









Potem jednak było już tylko gorzej, bo oto dotarliśmy do miejsca, które było niejako "wioską toi-toiek", tudzież pisuarów, takich jakie stoją na ulicach miast Beneluksu, czemu się nigdy nie umiałem nadziwić. Owe pisuary są bowiem niczym nie osłonięte i panowie (bo to jednak dla facetów) robią siku na widoku! Po drodze też mijały nas samochody ciężarowe z napisem JAKUBINI.LV. Te same zresztą napisy znajdowały się na mijanych przenośnych toaletach. Skąd jednak te ciężarówki, dlaczego tak wzmożony ruch łotewskiej firmy specjalizującej się w biotualetes, jak to można przeczytać na jej stronie internetowej? 

Ponieważ po drodze do małego miasteczka, jakie znajduje się w centrum skansenu -- tak przy okazji, to jest to bodaj jedyny skansen, w którym znajdują się zabudowania nie tylko stricte wiejskie, ale właśnie to takie małomiasteczkowe -- zagadałem po angielsku do jednego z nastoletnich chłopaków, który szedł obok nas, co to za impreza się szykuje, bo to i scenę rychtują, i biotualet mnóstwo. W odpowiedzi dowiedzieliśmy się, że za dwa dni odbędzie się tam potężny międzynarodowy festiwal muzyki pop "Granatos Live". Z tego co zrozumiałem, to chyba coś podobnego do naszego "Openera", a więc wydarzenie niebylejakie, z rozmachem. Ponieważ nie byliśmy zainteresowani litewskim festiwalem, grzecznie podziękowałem i pomaszerowaliśmy dalej. Już dużo później, doczytałem o nim na stronie: 

https://madeinvilnius.lt/pl/Aktualno%C5%9Bci/Lietuvos-naujienos/Wybrano-trzy-pierwsze-gwiazdy-%C5%9Bwiatowej-klasy%2C-kt%C3%B3re-wyst%C4%85pi%C4%85-na-%C5%BCywo-na-festiwalu-muzycznym-Granas/


Miasteczko natomiast było przeurocze. Oczywiście był to trochę taki Disneyland, ale i tak ogromny brukowany rynek z mini-kamieniczkami (nie, nie miniaturkami, tylko po prostu takimi, jakie znajdujemy we wszystkim małych miasteczkach w naszym pasie Europy Środkowo-Wschodniej) i kościołem, przypomniał mi nieco Szwieksznie, a w jakimś stopniu Ożarów w Świętkokrzyskiem, w którym się urodziłem. Zakłady usługowe i sklepy jak w mieście, ale atmosfera senna, wiejska. Ponieważ plac był praktycznie pusty, nie mogłem się oprzeć, żeby się trochę nie powygłupiać i nie nakręcić krótkiego filmiku, którego akcja, podobnie jak nasze zwiedzanie "miasteczka" skończyła się w miejscowej szkole. 

 
























































 


 

Żmudzkie zabudowania zrobiły na mnie wrażenie mniej ozdobnych od tych z Dziukiji, ale nie mniej funkcjonalnych. I znowu przesympatyczne panie nie skąpiły informacji o zwiedzanych zagrodach, a nawet o ich właścicielach!






























Nadeszła pora, kiedy już poważnie zaczęliśmy odczuwać głód, więc skierowaliśmy się tam, gdzie mapka pokazywała, że powinniśmy znaleźć karczmę. Kiedy tam jednak dotarliśmy, okazało się, że jest na cztery spusty zamknięta. Było to dla mnie duże rozczarowanie, ponieważ już poprzedniego dnia wieczorem o niej przeczytałem i nastawiłem się, że obiad zjemy z skansenie. Ponieważ jednak nic z tego nie wyszło, postanowiliśmy teren Muzeum Budownictwa Ludowego opuścić i poszukać jakiegoś innego miejsca z jedzeniem. 

Pobyt w skansenie odczuliśmy też w nogach. Prawdopodobnie zrobiliśmy kilkanaście kilometrów, ponieważ pokonywaliśmy spore odległości między poszczególnymi skupiskami chłopskich zagród, idąc przez las lub malownicze pola. Po drodze do wyjścia podziwialiśmy widok na zalew na Niemnie. 

Kiedy dotarliśmy do samochodu, zacząłem szukać w mapach google jakiejś innej restauracji. Zobaczyłem lokal o nazwie "Karczma" (Karcema) i nastawiłem nawigację właśnie na nią. Ruszyliśmy i kierując się wskazówkami z telefonu zaczęliśmy zakręcać w stronę skansenu ale poza bramkami, którymi przed chwilą z niego wyszliśmy. Na szczęście po jakichś trzech minutach zorientowałem się, że lokal, do jakiego nas kieruje googlowski gps to ta sama karczma, przy której już dziś byliśmy, ta zamknięta na terenie skansenu. Swoją drogą byłem ciekawy, co by było, gdybyśmy pojechali dalej. Czy wjechalibyśmy samochodem na teren skansenu bez biletu? Nie dane nam było jednak tego sprawdzić, ani zaspokojenie tej ciekawości nie byłoby tego sprawdzania warte. Zawróciliśmy. Tymczasem znalazłem inną restaurację, już na terenie miasta i tam właśnie dojechaliśmy. 

Lokal był praktycznie pusty. Oprócz nas był tam tylko jeszcze jeden miejscowy gość. Jakoś się dogadaliśmy z panią z obsługi, nawet nie pamiętam w jakim języku. Tak czy inaczej dostaliśmy nasz chłodnik z ziemniakami, który oceniliśmy jako całkiem pozytywny. Jedliśmy w małej salce z kontuarem, natomiast przez otwarte drzwi mogliśmy dostrzec dużą salę bankietową, taką, w jakiej zazwyczaj urządza się wesela i inne uroczystości. Czyli znowu taki środkowo-wschodnio-europejski standard. 








Zadowoleni, bo i spacer po skansenie okazał się bardzo ciekawym kształcącym doświadczeniem i obiad zaspokoił nasz głód, ruszyliśmy w stronę naszej kwatery. W Olicie musieliśmy nadłożyć trochę drogi z powodu robót na pewnym odcinku jezdni, więc jechaliśmy jakąś szutrówką na zapleczach domków jednorodzinnych, ale w końcu znaleźliśmy się na szosie prowadzącej prosto do polskiej granicy. 

Na ojczyzny łonie, uzupełniliśmy zakupy w Vynotece i oddaliśmy się wieczornemu rytuałowi towarzysko-relaksacyjnemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz