Bejsagoła
Bejsagołę zaproponowałem jeszcze przed całym wyjazdem, jako punkt przystankowy w naszej drodze powrotnej. Przeczytałem o niej, podobnie jak o Burbiszkach, Szwiekszniach, Telszach i in. miejscowościach, które odwiedziliśmy, w przewodniku Magdy i Mirka Osip-Pokrywków, Polskie ślady na Litwie i Łotwie. Ta żmudzka wieś (Baisogala) początkowo stanowiła majątek hospodarski, czyli, jakbyśmy to powiedzieli w Koronie, królewszczyznę, ale od drugiej połowy XVII wieku była już posiadłością prywatną przechodzącą przez ręce różnych szlacheckich właścicieli: Horbowskich, Suchodolskich, Sylwestrowiczów, żeby po ostatnim rozbiorze za sprawą cara Pawła I, który jak wiemy, nie lubił swojej matki (Katarzyny II), i sprzyjał Polakom (choć państwowości im nie zwrócił), nadał Bejsagołę na wieczystą własność księciu Józefowi Poniatowskiemu. Ten jednak majątek sprzedał Wojciechowi Pusłowskiemu, ten zaś Eustachemu Chrapowickiemu, który z kolei pozwolił nabyć Bejsagołę Józefowi Komarowi, byłemu napoleońskiemu pułkownikowi, a w 1830 r., kiedy ją nabywał, Prezydentowi Sądu Głównego w Wilnie. Co tu dużo mówić? Wszyscy ostatni właściciele byli w jakiś sposób związani z rosyjskim aparatem władzy. Nie chcę jednak wdawać się w daleko idące oceny moralne ludzi żyjących i działających w konkretnych warunkach historycznych.
Wszyscy nosili polskie nazwiska i byli polską szlachtą. Wbrew nadal rozpowszechnionego mniemania, nazwiska szlacheckie wcale nie muszą się kończyć na -ski, -cki, ani nawet na -icz. Józef Komar był polskim szlachcicem, zaś nazwisko zawdzięczał zawołaniu swojego herbu.
Kiedy Józef Komar i jego żona Tekla Zydram-Kościałkowska herbu Syrokomla nabyli Bejsagołę, pałac już tam stał, choć nowi właściciele raczej nie wiedzieli, który z poprzednich go postawił. Syn Józefa, Władysław Komar, przystąpił do jego pierwszej przebudowy po roku 1870 dodając doń skrzydła. W roku 1911 dobudowano portyk. W tym samym roku przebudowano układ wnętrz. Ród Komarów stracił pałac pod sowiecką okupacją, zaś Władysław, syn Władysława, został wywieziony do Kazachstanu, gdzie zmarł. Obecnie pałac jest siedzibą Instytutu Zootechniczngo.*
Przespacerowaliśmy się po pałacowym parku, obeszliśmy pałac dookoła, żeby wyjść obok ozdobnej studni i dawnego budynku gospodarczego. Nie zwiedzaliśmy miasteczka, ponieważ czekała nas dalsza droga.
O Bejsagole wiadomo również, że 2 września 1941 r., po wkroczeniu wojsk niemieckich, miejscowi Litwini przepędzili swoich żydowskich sąsiadów do niedalekiej miejscowości Krakiai (pol. Kroki) i tam ich wymordowali razem z Żydami z Krok. Nie szukaliśmy jednak tablicy upamiętniającej tę zbrodnię.
Teraz jechaliśmy już prosto do Kiejdan.
* Po więcej informacji o Bejsagole, odsyłam do strony
http://dworypogranicza.pl/index.php/litwa/231-bejsagola ,
skąd zaczerpnąłem informacje o właścicielach pałacu.
Kiejdany
Kiejdany zwiedzaliśmy w poprzednim roku, więc tym razem był to krótki popas. Praktycznie można ten wyraz potraktować dosłownie, tyle że nie chodziło o napasienie koni, tylko nas. Ha, a skoro go użyłem, to od razu przyszło mi do głowy skojarzenie, że po rumuńsku odpoczynek w podróży to też "popas", co jest wyraźnym zapożyczeniem z polskiego, ale to w tym momencie nie miało nic do rzeczy (i nadal nie ma, ale nie mogłem się oprzeć tej dygresji i wspomnieniu Rumunii).
Jak może niektórzy z Was się zorientowali, duże znaczenie mają dla nas kulinarne podróże pana Roberta Makłowicza. W poprzednim roku usilnie chcieliśmy znaleźć restaurację, w której jadł cepelina, co nie przyniosło pożądanego rezultatu i ostatecznie zjedliśmy obiad w zupełnie innej restauracji.
Tym razem Jarek od razu wskazał właściwe drzwi do karczmy Beneto. To był właśnie ten lokal pana Makłowiczowy. Obsługiwały nas dwie osoby. Pani o ostrym makijażu, która sprawnie mówiła po angielsku, i mężczyzna, który mówił po polsku! O ile jednak kiedy w poprzednim roku pojechaliśmy do Trok, i tam po usłyszeniu, że naradzamy się po polsku, człowiek za ladą przeszedł na płynny polski, oczywiście z lekkim wileńskim zaśpiewem, po czym poznaliśmy, że nasz język jest również jego językiem ojczystym, to polszczyzna kelnera w Kiejdanach wskazywała wyraźnie, że tego języka się nauczył. Jego akcent i błędy były ewidentne. Ale tym bardziej człowieka podziwiam!
Wielokrotnie przecież bywaliśmy informowani, że w Wilnie to bywa różnie, ale "na Żmudzi, to nas Polaków nienawidzą!" Ile to razy słyszałem opowieści, jak to Litwini w Kownie i na zachód od niego nie chcą wręcz obsługiwać Polaków. Ani razu nie spotkaliśmy się z jakimś gorszym traktowaniem. Wręcz przeciwnie. A w kiejdańskiej karczmie Benet czuliśmy się jak obsłużeni niczym Radziwiłłowie.
Każdy wziął coś innego do jedzenia, a wszystko było estetycznie podane i diabelnie smaczne! Jola z tego pozytywnego wrażenia aż zakupiła słoik miodu, którym karczma handlowała przy szatni. Naprawdę polecam!
Idąc w kierunku zaparkowanego samochodu przeszliśmy obok zboru, gdzie pochowani są Radziwiłłowie, gdzie w poprzednim roku wykazałem się kompletnym gapiostwem, nie potrafiąc odczytać tabliczki informacyjnej, której treść zawierała jakiegoś "kunigasa Radvilę". Co prawda nie zajęło mi zbyt dużo czasu zorientowanie się, że nie chodzi o żadnego pogańskiego księcia, ale po prostu o Radziwiłła, ale do tej pory śmieję się z tej swojej pomyłki po pierwszej lekturze tej tabliczki.
Hołny Mejera, czyli na ojczyzny łonie, choć na terenach historycznie i etnicznie nadal litewskich
Po wielce satysfakcjonującym obiedzie, ruszyliśmy przez obwodnicę Kowna, Mariampol i Łoździeje do Hołn Mejera, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg w ośrodku Politechniki Białostockiej. Zamówiliśmy jeszcze wiosną ten sam pokój, a właściwie dwa, choć trudno to nazwać apartamentem, co w zeszłym roku. Po zaparkowaniu samochodu ruszyłem do gabinetu pana Darka, który jest panem we dworze Mejera, po klucz. Był już wieczór, a gabinet był zamknięty, w związku z tym zatelefonowałem do pana Darka. Ten zaś poinformował mnie, że klucz po prostu czeka na nas w drzwiach naszej kwatery. W związku z tym przenieśliśmy nasze bagaże.
Zawsze podziwiam pana Darka za zaufanie do gości ośrodka. Nigdy nie musieliśmy płacić żadnej zaliczki. Wystarczyło, że w kwietniu do niego zatelefonowałem, podałem swoje imię i nazwisko oraz liczbę chętnych na nocleg i sprawa była załatwiona. W tym roku nawet już nie dzwoniłem w celu potwierdzenia rezerwacji. Z płatnością też nigdy nie ma jakiegoś pośpiechu. Jeżeli już pierwszego dnia trafiamy na pana Darka w jego biurze, to wtedy też płacimy, ale jeżeli nie, to może się to wydarzyć np. trzeciego dnia pobytu. Pan Darek to siła spokoju i fantastyczny gospodarz! Widocznie po latach doświadczenia wie, że do dworku Mejera przyjeżdżają ludzie godni zaufania!
W Vynotece, sklepie przy skręcie z szosy do dworu Mejera, kupiliśmy wreszcie wino po polskiej cenie, mimo, że to część litewskiej sieciówki. Wspaniale było wychylić szklaneczkę przy kolacji.
Zanim jednak do niej doszło, zrobiliśmy sobie spacer nad jezioro i porozkoszowaliśmy się leniwą bryzą zna wody, do której zbliżało się wieczorne słońce. Ba, wszedłem nawet do wody i przepłynąłem kilkanaście metrów! Po intensywnym zwiedzaniu Litwy i Łotwy, nadszedł czas na takie wakacje, jakie chyba każdy ma na myśli, kiedy to słowo przyjdzie mu do głowy. Czas na relaks nad jeziorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz