Tak, jak się telefonicznie umówiliśmy dwa dni wcześniej, we czwartek rano wybrałem się do Żegar w pobliże bezstylowego kościoła, gdzie umówiłem się na spotkanie z profesorem Grzegorzem M. Tym razem nie objeżdżałem jeziora Hołny od granicy litewskiej, ale pojechałem prosto szosą na Augustów i skręciłem zaraz za tymże jeziorem w prawo, żeby po kilku minutach znaleźć się na skrzyżowaniu w Żegarach. Skręciwszy w prawo dojechałbym do Radziuć, a w lewo aż do samych Sejn. Tymczasem jednak usiadłem sobie na trawie oparłszy rower o drzewo. Za mną wznosił się architektonicznie nijaki budynek żegarskiego kościoła, a je się cieszyłem, że tym razem wybrałem sobie rower, w którym przerzutka była sprawna.
Nie siedziałem na trawie zbyt długo, bo po kilku minutach przyjechał profesor M. i po przywitaniu od razu zaproponował mi przejście na "ty", jako że znamy się tyle lat, ale przez wszystkie te lata zwracaliśmy się do siebie formalnie, co pewnie brało się z tego, że 25 lat temu profesor, wtedy jeszcze doktor, był moim wykładowcą literatury angielskiej i czasami trudno jest przezwyciężyć pewien schemat.
Grzegorz, jako już "miejscowy", bo od wielu lat jest właścicielem posesji w Radziuciach, a obecnie również tam mieszka, zna okolicę bardzo dobrze, ponieważ m.in. zjeździł ją wzdłuż i wszerz na rowerze, zaproponował trasę. Rower, na którym przyjechał, był z całą pewnością sprzętem o wiele lepszym, niż ten, który wypożyczyłem z ośrodka Politechniki Białostockiej, co w zestawieniu ze obcisłym strojem i kaskiem wskazywało wyraźnie, że Grzegorz jest po prostu prawdziwym cyklistą, a nie jakimś niedzielnym, jak ja.
Na trasie to się tylko potwierdziło. Uważam, że nie mam najgorszej kondycji i na rowerze lubię sobie pojeździć, ale najczęściej robię to na asfalcie i na równym terenie. Oczywiście starałem się nie dać po sobie znać, jak dużym wysiłkiem było dla mnie pedałowanie pod górkę na piaszczystej polnej drodze i jakoś udało mi się pokonać całą trasę, ale z zazdrością patrzyłem na Grzegorza, który jechał po piaszczystych pagórkach, jakie zostawił tu po sobie lodowiec, jakby to był lekki spacerek.
Przy okazji dowiedziałem się od Grzegorza nieco o regionie, który nadal zamieszkały jest przez mniejszość litewską, ale jednak coraz więcej siedlisk jest kupowanych przez ludzi z miast, z których niektórzy się tam osiedlają, a niektórzy starają się zrobić biznes na turystach spragnionych wypoczynku nad jeziorem. Wcześniej nie wiedziałem też, że Żegary były ważnym punktem na trasie dziewiętnastowiecznych litewskich przemytników książek!
To jest niezwykle ciekawa historia, i myślę, że poszukam jakiejś literatury na ten temat. Otóż, jak pewnie niektórzy z Was wiedzą, pewne regiony Litwy przed samymi rozbiorami były już niemal całkowicie spolonizowane -- dlatego zapis w Konstytucji 3 Maja, żeby uczynić z Rzeczypospolitej państwo unitarne, a nie unię dwóch państw, nie spotkał się z jakimś większym oporem (oprócz oporu targowiczan wobec całej Konstytucji, ale to inna sprawa). Powstanie narodowe, listopadowe i styczniowe toczyły się również na ziemiach rdzennie litewskich i generalnie są również historycznym dziedzictwem Litwy. Dla Adama Mickiewicza Litwin to był taki sam Polak jak "Mazur" (w znaczeniu "Mazowszanin", czy Wielkopolanin.
Działania na rzecz odrodzenia języka litewskiego, zaczęły się wcześniej, ale po klęsce powstania styczniowego przybrał na sile. Uwłaszczona ludność chłopska zaczęła manifestować swoją odrębność od polskojęzycznej szlachty. Do tego dochodzą działacze wywodzący się z inteligencji i litewskie duchowieństwo, którego zaczyna szerzyć dość mało zgodny z chrześcijańskim uniwersalizmem nacjonalizm. Ha, użyłem słowa "nacjonalizm", który się generalnie źle kojarzy, i w takim znaczeniu też się oczywiście objawił, ale chodzi przede wszystkim o poczucie odrębnej tożsamości narodowej.
Jeżeli czytaliście wpis o naszej wizycie w Worniach, to pewnie pamiętacie biskupa Motiejusa Valančiusa, którego imię i nazwisko w polskiej wersji to Maciej Wołonczewski. To on przeniósł na rozkaz cara stolicę diecezji żmudzkiej z Worni do Kowna, to on również potępił powstanie styczniowe, nawołując do posłuszeństwa wobec cara. Równocześnie był jednym z pierwszych autorów książek w języku litewskim.
Jak pamiętamy z lekcji historii i języka polskiego, Rosjanie, gdyby mogli, to najchętniej by zrusyfikowali wszystkie narody, jakie zdołali sobie podporządkować. Z pewnością nie inaczej było na Litwie, tyle, że polityka rusyfikacyjna pod zaborami, to nie była jakaś jedna wielka represja. W Królestwie Polskim działały instytucje, organizacje społeczne i prasa w języku polskim. Była cenzura, ale przecież wydawano Sienkiewicza i Prusa. Piszę o tym dlatego, że nie powinniśmy sobie wyobrażać imperium carskiego, jako państwa, które tylko rusyfikowało i nic innego go nie interesowało. Otóż z pewnością interesowało go wzajemne skłócenie narodów dawnej Rzeczypospolitej, dlatego władze rosyjskie przychylnie patrzyły na działania mające na celu oderwanie Litwinów od tradycji współpracy z Polakami. Odradzanie się poczucia litewskiej odrębności było im jak najbardziej na rękę.
Tyle jednak, że po powstaniu styczniowym, w którym wielu Litwinów jednak wzięło udział, władze carskie postanowiły jednak nieco litewskość zmodyfikować. Do propagowania języka nic nie miały, bo to umacniało poczucie odrębności od Polaków, ale postanowiły narzucić grażdankę jako obowiązujące pismo języka litewskiego. Tak na marginesie, eksperyment tego typu w kilku przypadkach częściowo się powiódł, ale dopiero w czasach stalinowskich, kiedy narzucono zmodyfikowaną cyrilicę ludom posługującym się językami pochodzenia tureckiego, a nawet Mołdawianom mówiącym odmianą języka rumuńskiego. W popowstaniowej Litwie patrioci na narzucenie obcego alfabetu się jednak nie godzili i wyrazili swój opór w postaci drukowania książek po litewsku w alfabecie łacińskim. Ponieważ jednak ze względu na kontrolę władz nad drukarniami, nie było to łatwe na terenie samej Litwy, robiono to w Prusach. Tyle wiedziałem, bo tyle przeczytałem m.in. w życiorysie biskupa Valančiusa, który był m.in. jednym z organizatorów i koordynatorów przemytu litewskich książek z Prus.
Teraz od Grzegorza dowiedziałem się, że Żegary były ważnym punktem na trasie tego litewskiego przemytu. Pokazał mi nawet miejsce, gdzie dokładnie szmuglerzy-patrioci się zatrzymywali, tyle, że dzisiaj nie ma tam żadnych zabudowań z tamtych lat.
I tak pięliśmy się po polodowcowych pagórkach, po czym z nich zjeżdżaliśmy, aż dojechaliśmy do szosy Augustów-Ogrodniki, a następnie przejechaliśmy na jej wschodnią stronę. Zmianę krajobrazu przyjąłem z ulgą, ponieważ teraz jechaliśmy praktycznie pustą, wąską, ale jednak równą asfaltową szosą. Grzegorz zaproponował wycieczkę do Berżnik, więc teraz jechaliśmy na razie prosto w stronę litewskiej granicy. Przez Poćkuny i Krejwińce dojechaliśmy do sklepu spożywczego w Berżnikach, gdzie Grzegorz zaproponował zjedzenie śniadania w postaci bułki drożdżowej i kefiru. Wymówiłem się, ponieważ akurat w moim przypadku pieczywo z białej mąki to nie jest opcja dobra dla zdrowia. Grzegorz wszedł do sklepu, a kiedy wyszedł, usiedliśmy na trawie i kontynuowaliśmy pogawędkę, podczas której konsumował drożdżówkę i kefir.
Rozmawialiśmy m.in. o przejściu granicznym, do którego można dojechać z Berżnik, które jest chyba obecnie słabo przejezdne. Doczytałem potem, że było to tzw. przejcie Berżniki-Kapčiamiestis (Kopciowo), które otworzono w roku 2006, ale w roku następnym, w następstwie wejścia obu państw do strefy Schengen, zostało zlikwidowane. Tyle, że chyba nadal można tamtędy przejechać na litewską stronę, choć z tego, co mówił Grzegorz, warunki drogowe nie są tam zbyt ciekawe. Chciałbym któregoś dnia samemu się o tym przekonać. Zawsze intrygują mnie tego typu "tajemnice". Można by było takim przejściem dostać się krótszą drogą do Druskiennik, gdzie tez nigdy jeszcze nie byłem. Tyle, że "krótszą" nie zawsze znaczy szybszą.
Po popasie przy sklepie, pojechaliśmy w kierunku Gib, a po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Berżnikach przy drewnianym kościele. Nie wiem, czy Grzegorz planował zwiedzanie jego wnętrza, ale taka okazja pojawiła się sama w postaci księdza proboszcza, który zobaczywszy dwóch cyklistów przed bramą, wyszedł do nas i serdecznie zaprosił do wejścia do środka drewnianej świątyni. Kilkakrotnie powtórzył, że to parafia założona przez królową Bonę, ale już w to, że jest to ten sam kościół, który tu stoi od czasów żony Zygmunta Starego, już nie uwierzyłem.
Sympatyczny proboszcz objął parafię w Berżnikach dosłownie kilka dni wcześniej, a dowiedziałem się tego stąd, że Grzegorz znał jego poprzednika i o niego spytał. Tematów światopoglądowych nie poruszaliśmy, ksiądz deklaracji wiary od nas nie żądał, więc nasza wizyta w drewnianym kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Berżnikach przebiegła w niezwykle sympatycznej atmosferze.
Jak później doczytałem na stronie parafii, drewniany kościół został zbudowany w 1819 r., natomiast sama parafia powstała z kolei wcześniej niż czasy słynnej Włoszki na polskim tronie, bo już w 1447. Bona Sforza natomiast w 1547 roku nadała Berżnikom prawa miejskie. O ile we wsiach, które niegdyś były ośrodkami miejskimi da się dostrzec ślady ich miejskości w postaci choćby układu ulic, zazwyczaj z rynkiem, w Berżnikach o niczym takim powiedzieć się nie da. Sic transit...
Potem jechaliśmy jeszcze dalej w stronę Gib przy okazji rozmawiając na temat Zbigniewa Nienackiego i jego "Pana Samochodzika", do czego pretekstem była najnowsza ekranizacja tomu o templariuszach. Po tym, jak nie zostawiłem suchej nitki na tej produkcji, w której z pomysłu Nienackiego pozostawiono tylko przezwisko bohatera "Pan Samochodzik", przypomnieliśmy sobie o książkowym oryginale, w którym akcja zaczyna się, kiedy pan Tomasz z harcerzami jedzie "betonową autostradą" do Białegostoku (Grzegorz, jako białostoczanin jeszcze pamięta betonową szosę z Warszawy, której jednak oczywiście żadną autostradą nie była -- to raczej wynik megalomanii Nienackiego), żeby potem przez Rajgród, Augustów i Giby dojechać do Miłkokuku w celu dotarcia do notatek tajemniczego nauczyciela na temat templariuszy na Mazurach. Pamiętam, że w już w którymś ze starych wydań w przypisie napisano, że Miłkokuk to w rzeczywistości wieś Wiłkokuk leżąca nad jeziorem o tej samej nazwie na wschód od Gib.
I tak w trakcie tej rozmowy Grzegorz stwierdził, że jak chcę, to możemy podjechać do Wiłkokuku. Nie wyraziłem entuzjazmu. Szczerze mówiąc faktycznie zacząłem odczuwać już głód, a i wcześniejsza jazda po piaszczystych ścieżkach na szczyty pagórków też zaczęła dawać się odczuć. Przy najbliższej okazji skręciliśmy więc w prawo, żeby dojechać do głównej szosy (16) na Ogrodniki.
Na pożegnanie na skrzyżowaniu z szosą numer 16 Grzegorz pożegnał mnie zapewnieniem "To teraz masz jakieś dwa kilometry do Hołn", po czym pojechał na drugą stronę tejże, natomiast ja skręciłem w prawo, kierując się prosto ku przejściu granicznemu Ogrodniki.
Jechałem po asfalcie, choć miejscami szosa pnie się może nie stromo, ale jednak wyraźnie pod górę. Dwa kilometry to było do ronda, z którego można z tej szosy zjechać na Sejny, natomiast na podstawie liczenia słupków ustawionych co sto metrów wzdłuż drogi, obliczyłem, że do Hołn przejechałem kilometrów osiem. Jazda rowerem ruchliwą szosą nie należy do przyjemnych, zwłaszcza, kiedy odczuwa się podmuch mijanych autokarów i ciężarówek. Do tego dochodzi myśl, że a nuż któryś kierowca cię nie zauważy. Niemniej wolałem jechać tędy, niż znowu się wspinać na relikty polodowcowe po drugiej stronie drogi.
Na koniec jednak przychodzi satysfakcja, która jest największą nagrodą za trud i stres. To była fantastyczna wycieczka, podczas której dowiedziałem się kilku interesujących rzeczy, podziwiałem piękne krajobrazy i spędziłem czas na ciekawej rozmowie ze starszym kolegą! Przy tym nie ma to jak ten moment, kiedy po wysiłku fizycznym można trochę odpocząć! To cudowne uczucie, zwłaszcza, że teraz wreszcie zjadłem śniadanie i wypiłem kawę, co wprawiło mnie niemal w euforię.
Niedługo potem przyszedł czas obiadu, więc postanowiliśmy wybrać się do Sejn. Pamiętaliśmy jednak, że po drodze kilkakrotnie mijaliśmy smażalnię ryb -- wiecie taką budkę z kilkoma stolikami. Namówiłem towarzystwo, żeby dać jej szansę. Zatrzymaliśmy się i podeszliśmy do kontuaru, gdzie spytałem pana jakie ryby można u niego dostać i co poleca. Dokładnie nie pamiętam, czy pan polecił nam sandacza, czy jakąś sielawę, bo ich wrażenie przyćmiła cena. Podał ją za sto gram, co w przeliczeniu nawet na gramów 300 po dodaniu frytek i jakiejś surówki wychodziło ponad 100 złotych na osobę. Doszliśmy do wniosku, że tyle płacić na siedzenie w miejscu o wątpliwej estetyce, plastikowy widelec i papierowy talerz, to jednak przesada. Ponieważ jednak jestem człowiekiem, który nie lubi ranić uczuć bliźnich, nie powiedziałem głośno, co myślę o takich cenach, tylko stwierdziłem, że my się jeszcze zastanowimy i ewentualnie wstąpimy tu w drodze powrotnej z Sejn. Czy musiałem wygadywać takie głupoty? Pewnie nie. Nigdy nie nadawałem się i nadal nie nadaję do kariery w twardym świecie biznesu. Asertywne negocjacje nie są moją mocną stroną. Chyba, że jestem bardzo zdeterminowany, a w tej smażalni nie byłem.
Tymczasem Litewska Karczma przy konsulacie w Sejnach jak zwykle nas nie zawiodła. Zjedliśmy pyszne bliny ziemniaczane z gęstą kwaśną śmietaną i czenaki, czyli warzywa z mięsem zapiekane w kamionkowym garnuszku. Pysznie, syto i za rozsądną cenę!
Po obiedzie podjechaliśmy do sejneńskiej Biedronki w celu uzupełnienia zapasów żywnościowych. Snuliśmy się więc wśród tłumów kupujących, bo warto zauważyć, że w sejneńskiej Biedronce zawsze są tłumy, w tym przeważnie litewskojęzyczne. Trudno jednak powiedzieć, czy to mieszkańcy Sejn i okolicznych wsi, czy to obywatele Litwy. Sądząc po rejestracjach samochodów na parkingu, tych ostatnich przyjeżdża naprawdę wielu.
W Biedronce można kupić dość tanio książki. Najczęściej jest to literatura, która mnie w ogóle nie interesuje, ale tym razem dostrzegłem "Trzech muszkieterów" Dumasa. Ktoś może spytać, a cóż może być ciekawego w dziewiętnastowiecznej klasyce powieści płaszcza i szpady? Pomijając to, że książkę czytałem w siódmej klasie podstawówki (a zaraz potem "W dwadzieścia lat później', natomiast "Wicehrabiego de Bragelonne" nigdy nie przeczytałem, bo moi ukochani bohaterowie w niej umierają), a wcześniej zdążyłem obejrzeć kilka wersji filmowych (potem powstało ich jeszcze więcej), zdałem sobie sprawę, że nie mam w domu ani jednego egzemplarza "Trzech muszkieterów". Pod wpływem impulsu wrzuciłem tom w miękkiej okładce do koszyka.
Ponieważ do kasy kolejka była strasznie długa, a ludzie przed nami mieli wyładowane ogromne wózki zostawiłem Agnieszkę z Janickimi i wyszedłem na zewnątrz. Obserwacja ludzi w niektórych przypadkach nie należy do zajęć zbyt szlachetnych, ale czasami po prostu dostarcza rozrywki.
Obok mnie stał mężczyzna może w moim wieku, a może po sześćdziesiątce, a może młodszy, tylko, że mimo silnej budowy ciała papierosy i alkohol zrobiły swoje. Mijał go inny człowiek, młodszy (przedział wczesnych czterdziestek), również wyglądający na bywalca siłowni, co można było dostrzec, ponieważ jego tułów przyodziany był jedynie w podkoszulkę, przez co każdy mógł zobaczyć jego bicepsy, tricepsy, mięśnie naramienne, a także te na przedramionach. Starszy go zaczepił okrzykiem "cześć", na to młodszy się odwrócił i z twarzą ozdobioną szerokim uśmiechem wrócił zarzucając dowcipny tekst: "Wiesz, jestem bardzo zajętym człowiekiem, ale ponieważ to jesteś ty, więc zrobię wyjątek i się na chwilę zatrzymam!" Chwilę pogadali, czemu się już nie przysłuchiwałem, po czym młodszy zaczął się oddalać w stronę ulicy, zerknął jednak na samochód postawiony na parkingu w taki sposób, że zajmował część miejsca przeznaczonego dla innego auta. "Patrz, jak ludzie parkują!" wykrzyknął z daleka młodszy "cwaniak", jak go w myśli nazwałem. Na to starszy "od razu bym mandat wypisał, ale zapomniałem bloczka". Młodszy w tym momencie uniósł ręce do góry i zaśmiał się jakoś tak po aktorsku, co niby miało znaczyć, że dowcip kolegi go bardzo ubawił, a równocześnie jednak w jakiś sposób dawał do zrozumienia, że to przecież oklepany suchar. Cała ta sytuacja przywiodła mi na myśl pytanie, dlaczego ludzie zachowują się w ten sposób. Nie ma w tym ani krzty krytyki, bo sam, kiedy znajdę odpowiedniego partnera/partnerkę, lubię wejść w pewną konwencję, w której celowo odgrywamy swoje role. Tyle, że są one zaimprowizowane, przez nikogo nie napisane, choć nie do końca. Jest to swego rodzaju zabawa kliszami, często zaczerpniętymi albo z przekazywanych ustnie dowcipów, albo filmów. Czujemy jakiś rodzaj satysfakcji, kiedy znajdziemy kogoś, z kim spontanicznie możemy się poprzerzucać cytatami z filmów, a tan ktoś w lot to łapie. Jest to fajna zabawa, choć kiedy ktoś patrzy na to z zewnątrz, nie robi to jakiegoś wspaniałego wrażenia. W chwili, kiedy sami sobie wydajemy się tacy bystrzy i inteligentni, bo tak świetnie parodiujemy jakąś konwencję, obserwator może odebrać jako zachowanie żałosne i obciachowe.
Moje wątpliwej jakości rozważania przerwały wyjście Janickich i Agnieszki z Biedronki. Zapakowaliśmy zakupy i wróciliśmy do Hołn Mejera.
Wśród zakupionej żywności były m.in. kiełbaski, ponieważ tym razem zaplanowaliśmy, że sobie zrobimy ognisko z kolacją. Kiedy je rozpaliliśmy było jeszcze widno. W pewnym momencie dołączył do nas chłopiec, chyba dziewięcioletni, którego nazwę tutaj Tadzikiem, bo w rzeczywistości miał zupełnie inaczej na imię. Otóż Tadzik przyjechał do Hołn z rodzicami, siostrą i jej koleżanką. W szkole ma przyjaciela, którego imię nie jest tu istotne, a którego nazywa przyjacielem, bo on, tzn. Tadzik zna znaczenie słowa przyjaciel i potrafi odróżnić przyjaciela od zwykłego kolegi. Poza tym Tadzik opowiedział nam o swoich zainteresowaniach, hobby, o tym, czego się chętnie uczy i kim chciałby zostać. Potem przeszedł do opisu swoich rodziców i siostry, łącznie z różnymi sytuacjami, do jakich dochodzi w domu. Chłopiec był przesympatyczną gadułą, ale jednak były momenty, kiedy każde z nas odczuwało pewne zażenowanie taką otwartością. Ciekawość innych ludzi to jedna rzecz, ale jednak poznawanie szczegółów z życia ludzi zupełnie nieznanych, to trochę za dużo, zwłaszcza że nie prowadzimy żadnej działalności polegającej na inwigilacji ani na snuciu intryg z wykorzystaniem delikatnych informacji. Szczerość chłopaka i gotowość do dzielenia się wszystkim, co mu akurat przyszło do głowy, zaczęła się robić kłopotliwa.
Na szczęście przyszedł tata Tadzika, pracownik naukowy PB, którego codziennie rano spotykałem na ganku dworku Mejera siedzącego z laptopem i intensywnie pracującego. Następnie dołączył do nas inny pracownik PB, informatyk, który nawiązał do tematu, na który wcześniej byliśmy sprowadzili Tadzika, a mianowicie gier komputerowych. Temat był neutralny i nie naruszał niczyjej prywatności, a kiedy mężczyzna dołączył do naszego małego kręgu wokół ogniska, zaczął opowiadać tak ciekawie, że przez moment pomyślałem, że ten świat gier, tak bardzo mi przecież obcy, to rzecz fascynująca i niezwykle zniuansowana.
Potem jednak rozmowa zeszła na sam dwór Mejera i informatyk, który mi tak zaimponował swoją fachową wiedzą, którą równocześnie potrafił przekazać w tak atrakcyjny sposób, w jaki potrafią to robić tylko ludzie autentycznie żyjący tematem, i tutaj niestety pojechał...
To, że tu stoi ładny dworek i że jest wokół porządek, przypisał faktowi, że tu kiedyś były Prusy. Delikatnie go poprawiłem, wyjaśniając, że Suwalszczyzna Prusami nie była, bo Suwalszczyzna to nie Mazury. Do Prus należała przez lat 12, podobnie zresztą jak Białystok, czyli od trzeciego rozbioru do pokoju w Tylży (1807). Informatyk musiał się zgodzić, ale jednak z tropu pruskiego nie chciał rezygnować, więc stwierdził, że Mejer, sądząc po nazwisku, był Prusakiem i dlatego w swoim majątku wprowadził pruski porządek. Tymczasem Jan Meyer, który go nabył w roku 1784 roku był Polakiem od co najmniej kilku pokoleń. Faktycznie korzenie jego dalekich przodków sięgały Niemiec, ale pochodził ze rodu dawno spolonizowanej szlachty inflanckiej. Kilkakrotnie zresztą wspominałem tego typu szlachtę niemieckiego pochodzenia (Platterowie, Manteufflowie i in.). Hołneński Mejer nie miał nic wspólnego z Prusami, a i z Niemcami w ogóle.
Ponieważ sam nie jestem bez grzechu i wiele lat mi zajęło zrozumienie, że nie należy się wypowiadać na tematy, o których nie ma się głębszej wiedzy, starałem się nie być zbyt surowy dla informatyka, który o swojej dziedzinie mówił bardzo ciekawie. Rozmowa jakoś tak płynnie przeszła na pracę taty Tadzika, ekonomisty, który siedząc codziennie na ganku dworku pisał na swoim laptopie recenzję pracy jakiegoś młodego naukowca, który za pewnik podawał swoje przeświadczenie. Niewprawny czytelnik mógłby to przegapić, bo tekst się dobrze czyta, ale jednak trzeba uważać na takie rzeczy, bo w ten sposób można za wiedzę naukową podać jakiś stek bzdur. I tak doszliśmy do tematu, co w ogóle jest naukowe, a co nie, a ponieważ tata Tadzika użył terminu "czarne łabędzie", a ja akurat czytałem i jestem pod wrażeniem książki Nassima Nicholasa Taleba o tym samym tytule, w której autor nie zostawił suchej nitki na naukowej wartości tzw. nauk humanistycznych i społecznych, rozmowa potoczyła się wartko, tyle, że był to właściwie dialog nas dwóch, ponieważ informatyk już sobie poszedł, a Agnieszka, Jola i Jarek w tej dyskusji nie uczestniczyli. Nie powiedzieli mi tego wprost, ale podejrzewam, że musieli się trochę nudzić. Tak czy inaczej, ja wspominam ten wieczór przy ognisku bardzo dobrze!
Był to równocześnie początek naszej "zielonej nocy", bo nazajutrz trzeba było wracać do Białegostoku.
A już w łóżku zacząłem przeglądać zakupiony tom "Trzech muszkieterów" i o dziwo, nie znalazłem nazwiska tłumacza, mimo, że szukałem na stronie tytułowej, na stronie następnej, na okładkach i we wszystkich stopkach. Nic, null. Aleksandra Dumasa nikt nie tłumaczył, polski tekst pojawił się sam. Koleżanka Ania, która jest wielką "Trzech muszkieterów" fanką, doszła do wniosku, że kupiłem tłumaczenie "pirackie"! No dobra, rozumiem spiratowany film, piosenkę, płytę, ale książka? Porównałem potem pierwszą stronę tekstu do innych tłumaczeń i nie jest podobne do żadnego z nich, tzn. treść jest, ale słownictwo jest inne! Do tej pory nie rozwikłałem tej zagadki. Może to tłumacz google, albo AI?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz