Jednym z kapitalnych elementów ośrodka wypoczynkowego w Hołnach Mejera są rowery, które wczasowicze mogą wypożyczać o każdej porze zupełnie za darmo. Podczas naszego zeszłorocznego pobytu byłem przekonany, że skoro zniknęła wiata ze stojakami na rowery, to znaczy, że to udogodnienie zlikwidowano. Dopiero ostatniego dnia pobytu spytałem pana Darka, co się stało z rowerami, na co ten mi spokojnie odpowiedział, że przecież cały czas są, tylko w otwartej piwnicy domu przeznaczonego dla rektora i innych ważnych osobistości Politechniki Białostockiej.
Tym razem już o tym pamiętałem i bez śniadania, kiedy jeszcze reszta towarzystwa spała, pomaszerowałem do piwnicy z rowerami, wybrałem sobie jeden (niezbyt fortunnie, bo przerzutka słabo działała) i ruszyłem na wycieczką krajoznawczą nad jezioro Gaładuś.
Obrałem ten cel z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem zobaczyć okolice, w których rozgrywa się akcja powieści Birutė Jonuškaitė, Maranta i, w mniejszym stopniu, Maestro. Powieści te, zwłaszcza ta pierwsza, zrobiły na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Rzecz się dzieje w litewskich wsiach nad Gaładusiem właśnie, a bo, jak pewnie wszyscy wiedzą, północno-wschodni róg Polski zamieszkały jest przez ludność etnicznie litewską. Sama autorka stamtąd pochodzi, tyle że wyjechała na studia do Wilna i na terenie Litwy już pozostała i mieszka tam do dziś. Etniczność, a terytorialna przynależność państwowa to fascynujące tematy. Suvalkija (Suwalszczyzna) uważana jest przez Litwinów za jeden z historycznych regionów Litwy. Jej część zresztą znajduje się po litewskiej stronie. Większość należy do Polski. O tym, jak mało kto w historii przejmował się etnicznym składem populacji różnych regionów świadczy choćby fakt, że zarówno napoleońskie Księstwo Warszawskie, jak i późniejsze podległe carowi Królestwo Polskie obejmowało nie tylko Suwalszczyznę, ale również kawałek Żmudzi, podchodząc pod samo Kowno! O sporach terytorialnych w okresie wyłaniania się niepodległych państw z imperium rosyjskiego napisano już wiele, więc sobie daruję historyczne wywody. Faktem pozostaje, że jeśli jeszcze Mickiewicz uważał, że przykładem niedorzeczności byłby spór Litwinów z Polakami o jakieś terytorium, to już w drugiej połowie XIX wieku na Litwie umocnił się ruch, który w takim sporze żadnych niedorzeczności nie dostrzegał. Wykształciły się nowoczesne nacjonalizmy, które zmieniły diametralnie sposób myślenia o polityce.
Drugim powodem, dla którego jechałem nad Gaładuś, była nadzieja spotkania z profesorem Grzegorzem M., moim kolegą z pracy, który kilka lat temu z mojego sąsiedztwa w Białymstoku (mieszkaliśmy kilka bloków od siebie) przeniósł się na stałe do wsi Radziucie nad jeziorem Gaładuś. Nie znałem jednak dokładnego adresu. Postanowiłem, że kiedy już będę w owej wsi, po prostu do profesora zatelefonuję. Wcześniej tego robić nie chciałem, ponieważ uznałem, że jest jeszcze za wcześnie, żeby komuś w środku wakacji zawracać głowę.
Ruszyłem w stronę litewskiej granicy, bo początkową część trasy dobrze znałem sprzed kilku lat. Tuż przed budynkami dawnego przejścia granicznego skręciłem w lewo w kierunku wsi Dusznica, nie pojechałem jednak prosto w stronę jeziora Gaładuś, ale skręciłem w lewo tuż za jeziorem Hołny.
Uwielbiam rekreacyjną jazdę na rowerze, ale skręciwszy z asfaltu na piaszczystą drogę (taką typowo polną znaną chyba na wszystkich terenach wiejskich świata, z dwiema piaszczystymi koleinami wyrobionymi przez wozy i pas trawy biegnący między nimi), która w dodatku biegła po terenie pagórkowatym, zacząłem odczuwać pewne niedogodności, zwłaszcza, że przerzutka nie bardzo chciała działać. Dojechałem jednak do miejsca, gdzie mogłem skręcić w lewo do Krasnogrudy, ale wybrałem kierunek odwrotny, prosto do szosy wzdłuż Gaładusia. Dojechawszy do niej, skręciłem w lewo i jadąc na Żagary, obserwowałem wypasione drewniane domy nad samym jeziorem zbudowane na potrzeby spędzających tu urlop mieszczuchów.
W Żagarach skręciłem w prawo obrawszy drogę wzdłuż przeciwnego brzegu jeziora. Na początku Radziuć trafiłem na śmieszne drewniane figurki u wejścia na ogrodzony teren. Nie wiem, czy mieszkają tam jacyś artyści, czy po prostu miłośnicy rzeźby ludowej. Pojechałem dalej. Dojechawszy niemal do końca wsi, przystanąłem, wyjąłem telefon i zadzwoniłem do profesora M. Mimo dwóch prób, nikt nie odbierał, więc doszedłem do wniosku, że albo jest jeszcze za wcześnie, albo profesor jest gdzieś daleko od swojego telefonu. Zawróciłem.
Ponieważ czy to samochodem, czy rowerem, czy też piechotą, zawsze staram się nie wracać tą samą drogą, tym razem nie wracałem już na polne drogi między jeziorami Gaładuś i Hołny, ale dojechawszy do Żagar, pojechałem prosto w stronę szosy z Augustowa do Hołn Mejera. Bo, widzicie, wieś Ogrodniki, od której bierze się nazwę przejścia granicznego, znajduje się przed Hołnami, a granica za nimi, więc pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego nigdy się nie mówi "granica w Hołnach", tylko "w Ogrodnikach". W tej chwili jednak nie było to dla mnie specjalnie istotne. Jechałem właśnie dość stromo pod górę, całe szczęście, że po asfalcie.
Dojechałem do jeziora Hołny, do szosy, w którą skręciłem w lewo i nie ujechawszy jeszcze kilkuset metrów poczułem wibracje telefonu i usłyszałem jego dźwięk. Zatrzymałem się, żeby odebrać. Było to profesor M., który zauważył, że do niego dzwoniłem. Ponieważ byłem już bliżej dworku Mejera niż Radziuć, umówiliśmy się na przejażdżkę rowerową dwa dni później.
Tymczasem moja kompania już wstała, zaś ja musiałem wreszcie coś zjeść. Po śniadaniu i kawie poszliśmy na polanę nad samym jeziorem należącą do ośrodka, którą nazywaliśmy plażą, ale ponieważ to miejsce pokrywa całkowicie trawa, nazwa ta nie jest zbyt trafna. Posiedzieliśmy, poczytaliśmy, trochę pogawędziliśmy. Wszedłem też do wody, jako jedyny z naszego towarzystwa. Trudno było też nie oprzeć się obserwacji innych amatorów nadjeziornego odpoczynku. Szczególną uwagę zwracał na siebie starszy pan, tzn. starszy od nas, który spędzał ten czas bardzo aktywnie, to pływając wpław, to na kajaku, a to na łodzi wiosłowej. Na dodatek chciał być wszędzie pomocny. Dawał rady młodym mężczyznom odcumowującym rower wodny, nam chciał tłumaczyć układ dworku, który akurat znaliśmy bardzo dobrze. Niemniej nie robił wrażenia kogoś, kto się narzuca. Był to niezwykle sympatyczny i pozytywny człowiek. Tyle, że przez swoją hiperaktywność doprowadzał do rozpaczy swoją żonę, która go ciągle strofowała za podejmowanie niebezpiecznych dla człowieka w jego wieku działań. Kiedy wiatr wzniósł fale na jeziorze, a aktywny starszy pan chciał wypłynąć na nie łodzią, pani straciła panowanie nad sobą, ale ten, niczym nie zrażony, stwierdził, że nie powinna się przejmować, bo najwyżej weźmie po nim sporą emeryturę i odszkodowanie. Z tą swoją hiperaktywnością wszystkim nam skojarzył się z tatą Agnieszki, w związku z czym nie znając personaliów tego pana, nazwaliśmy go imieniem mojego teścia.
Kilka lat temu w pobliżu Hołn Mejera można było zjeść idąc około kilometra w stronę granicy. Po tamtej knajpce jednak nie ma już śladu. Tzn. ślad jest, w postaci domu, w którym się znajdowała, ale to wszystko. Bar, który mieścił się w budynku w pobliżu ośrodka, nie istnieje od jeszcze dłuższego czasu, natomiast całkiem niedawno postawiona restauracja na terenie prywatnego hotelu "Dworek Hołny" jest tak droga, że stwierdziliśmy, że pojedziemy na obiad do Sejn.
I, moi drodzy, Karczma Litewska przy konsulacie litewskim w Sejnach, jak na razie nigdy nas nie zawiodła. Były tu wszystkie przysmaki, których nawet w tej części Litwy, którą zwiedziliśmy, nie było. Były kibiny, bliny ziemniaczane nadziewane mięsem i były kołduny w rosole! Kto czytał Wańkowicza, ten wie, że był to wielki kołdunów admirator i kto wie, czy to nie za jego sprawą przyjęła się u nas nazwa "kołduny litewskie". Tymczasem na Litwie trudno ich uświadczyć. Z jednego z odcinków o kulinarnych podróżach pana Roberta Makłowicza pamiętam, że Litwini się kołdunami raczej nie szczycą, bo uważają, że to nic innego, tylko wersja rosyjskich pielmieni i że historycznie to oni kołdunów nie jadali. Trudno o weryfikację tego poglądu, bo trzeba by było przestudiować stare litewskie księgi kucharskie, więc przyjmijmy, że tak po prostu mogło być. Tak czy inaczej, obiad był, jak zwykle, doskonały i wprawił nas w świetny humor.
Po powrocie do Hołn Mejera pospacerowaliśmy po okolicy, a następnie usiedliśmy na ławkach stojących na pomoście przy "plaży" naszego ośrodka. Wiał wiatr i zrobiło się chłodno, więc o pływaniu nie było mowy, a na morsowanie nikt się nie pisał. Nie mogłem się natomiast oprzeć wrażeniu, że jesteśmy wszyscy trochę jak pasażerowie wycieczkowego statku z "Rejsu" Marka Piwowskiego, co znalazło odzwierciedlenie w krótkim filmików, jaki wykonałem przy pomocy telefonu.
Wieczory, jak zwykle dostarczają przyjemności w postaci kolacji i szklanki wina z "Vynoteki". Tymczasem postanowiliśmy zrobić coś spontanicznie. Tzn. nie postanowiliśmy, bo wtedy nie byłoby spontanicznie. Po prostu wracając z pomostu zobaczyliśmy dymiący popiół w miejscu po wczorajszym ognisku. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby ten ogień wskrzesić. Rozgrzebałem żar spod popiołu, dorzuciłem kilka kawałków tektury, która leżała pod stertą gałęzi, po czym kilka z tych gałęzi, żeby po paru minutach wrzucić tam większy kawałek drewna. Ognisko ożyło. Po kilku minutach dołączyło do nas towarzystwo z Białegostoku. Chyba dwie zaprzyjaźnione rodziny. Dwie panie okazały się nauczycielkami, więc szybko znalazły wspólny język z Agnieszką i Jolą. Pogawędziliśmy więc o wychowaniu dzieci i młodzieży, o sytuacji w Polsce i Białymstoku. Oczywiście nie obyło się bez narzekania, ale wiadomo, jest to taki nasz polski kod kulturowy, dzięki któremu nawiązujemy rozmowę. Bardzo mile spędziliśmy ten czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz