Odwiedzanie małych i mało znanych miejscowości może niektórym wydawać się dziwne, ale może dostarczyć bardzo ciekawych doświadczeń i poszerzyć horyzonty. Oczywiście najpopularniejsze miejsca na Litwie, jakie odwiedzają polscy turyści to Wilno, Troki, Druskienniki i Połąga. O wiele mniej znajomych było w Kownie, Kłajpedzie, czy Kiejdanach. O Szwiekszniach, Wołknianach, Retowie czy Telszach wielu nawet nie słyszało. Przy zwiedzaniu takich miejscowości trzeba jednak natychmiast przestawić się na inne kryteria oceny, czy oczekiwań. Jeżeli takiej miejscowości w ogóle nie znamy i będziemy w niej po raz pierwszy, lepiej się w ogóle na nic nie nastawiać, a "aparat krytyczny" dopiero sobie stworzyć po obejrzeniu tego, co się da obejrzeć. Mam tu na myśli podobne podejście jak do literatury. Nie da się porównywać poezji starożytnej z barokową, ani poezji romantycznej z modernistyczną. Każdy prąd jest na tyle inny, że przykładanie kryteriów już istniejących zaprowadzi nas na manowce, bo artyści chcą osiągnąć zupełnie coś innego, niż spodziewał się krytyk stosujący narzędzia, które przykładał do epoki poprzedniej. Podobnie krytyk sztuki przyzwyczajony do realizmu, nie mógłby pojąć impresjonizmu, kubizmu itd. Wydaje mi się, że ze zwiedzaniem jest podobnie.
Nie da się porównać np. kościołów litewskich czy łotewskich do włoskich, bo nie mają szans dorównać im przepychem i środkami, jakimi dysponowali mistrzowie włoskiego renesansu czy baroku. Dlatego porównywanie nie ma najmniejszego sensu, natomiast sens ma już podziw dla aspiracji lokalnych społeczności, żeby jednak mieć jakieś obiekty wychodzące poza rzeczywistość drewnianych chałup. Ba, na podziw zasługuje sam fakt, że te biedne drewniane chałupy ludzie projektowali i ozdabiali na miarę swoich możliwości, ale jednak wytworzyli swoiste formy, które stanowią o regionalnych stylach. Bo ludzie m.in. tym się różnią od innych żywych istot, że dążą do czegoś więcej niż napchanie sobie żołądka i sklecenie szałasu do ochrony przed zimnem i opadami. Człowiek tworzy sztukę. Owszem, na różnym poziomie technicznym, ale za tę dążność do wyrwania się z okowów prostej egzystencji, do jakiejś transcendencji, że porwę się na górnolotność, za to właśnie ludziom należy się szacunek!
Oczywiście jako Polak nie mogłem się oprzeć poszukiwaniu śladów polskiej obecności na Litwie (na Łotwie zresztą też). Oczywiście trudno nie dostrzec w owych śladach oznak zjawiska podobnego do kolonializmu, ale ja jestem dość ostrożny w stosowaniu tego terminu, jako zbytniego uproszczenia (podobnie jak do sprowadzania poddaństwa chłopów, zjawiska wcale nieprostego, do jednego terminu "niewolnictwo"). Owszem, nie wszyscy Litwini chcieli ścisłego związku z Polską. W czasach początków unii była to magnateria, bo średnia szlachta do tego związku dążyła, upatrując w tym dla siebie korzyści w postaci przywilejów i wolności szlacheckich, których na Litwie nie było. Chłopów oczywiście nikt o zdanie nie pytał w żadnym z obojga narodów. Warstwy rządzące szybko się spolonizowały, więc czy szlachta rządząca Litwą to byli polscy osiedleńcy? Pewnie jacyś tam byli, ale generalnie to byli litewscy nobile, którzy zaczęli mówić językiem polskim. Gdybyśmy porównywali Polskę z Wielką Brytanią, to Litwę należałoby porównać raczej do Szkocji niż do faktycznie kolonizowanej Irlandii. Oczywiście w XIX wieku powstał nowoczesny litewski nacjonalizm, który równie dobrze można nazwać litewskim odrodzeniem narodowym, który charakteryzował się nie tylko powrotem do języka litewskiego, ale też nienawiścią do Polaków. To temat rzeka, a nie czas i miejsce na takie dywagacje. Fakty są takie, że praktycznie do końca XIX w. na litewskich dworach mówiono po polsku, czy się to komuś podoba, czy nie.
Do takiego dworu właśnie zmierzaliśmy. Burbiszki (Burbiškis) w okręgu szawelskim (nie mylić z wsią o identycznej nazwie polskiej, ale innej litewskiej /Burbiškiai/ w gminie Sejny), uznałem za warte zboczenia z trasy tylko dla jednego obiektu, a mianowicie pierwszego na Litwie pomnika Adama Mickiewicza. Nawigacja doprowadziła nas do skrętu z głównej szosy na drogę wąską (na szczęście pokrytą asfaltem), po której lewej rozciągał się dworski park, natomiast po prawej od pól odgradzał ją również pas drzew, przez co mieliśmy wrażenie, że przemieszczamy się aleją parkową.
Nie znaleźliśmy jednak nigdzie żadnego parkingu, dlatego minęliśmy bramę, podjechaliśmy nieco dalej, już za róg ogrodzenia parkowego i pasa drzew po prawej, żeby po tejże prawej dostrzec znak drogowy oznaczający chyba na całym świecie parking. Tyle, że nie była to zatoczka przy asfaltowej alei, ani wybetonowany plac. Owszem, plac był spory, ale to było po prostu zwyczajne pole. Tam też zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy już piechotą z powrotem w kierunku bramy, którą byliśmy minęliśmy. Po przejściu jakichś trzystu metrów skonstatowaliśmy, że jest zamknięta.
"No tak, jest poniedziałek, a to przecież muzealny dzień wolny od pracy," wyjaśniliśmy sobie i ruszyliśmy powoli w kierunku samochodu. Tym razem, podobnie jak w Nidzie na Mierzei Kurońskiej, wykazałem się determinacją. Przyjechać na taki "środek niczego" i nie zobaczyć pomnika Mickiewicza? O, to się po mnie nie pokaże (automatycznie wpadam w dziewiętnastowieczną polszczyznę)! Zaraz po wyjściu z samochodu zobaczyłem, że naprzeciwko naszego polnego parkingu biegnie asfaltowa droga prostopadła do tej, którą przyjechaliśmy. Biegła więc wzdłuż ogrodzenia parkowego, od którego oddzielał ją szeroki rów. Dostrzegłem też, że w pewnym momencie siatkowe ogrodzenie się kończy. Dlatego teraz postanowiłem dojść do tego miejsca asfaltem, następnie przeskoczyć... No dobra, nie przeskoczyć, bo rów był zbyt szeroki, ale właśnie dzięki temu po prostu przeszedłem na jego drugą stronę i zanurzyłem się w głąb dworskiego parku.
Uważam, że to ryzyko się jak najbardziej opłacało. Przeszedłem malowniczą alejką do części centralnej, a konkretnie do alejki, która wiodła od zamkniętej bramy. Zwróciwszy się w prawo, stanąłem przed posągiem wieszcza, na którego postumencie widniał opis po polsku. Pomnik Mickiewicza powstał w 1911 roku za sprawą dłuta Kazimierza Ulańskiego, absolwenta krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Stało się to w dwa lata po spłonięciu drewnianego dworu Michała Bażeńskiego, właściciela posiadłości i fundatora monumentu poświęconego autorowi "Dziadów". W miejscu spalonego domu obecni gospodarze obiektu umieścili tabliczkę informującą o dacie nieszczęsnego wydarzenia. Moją pierwszą myślą było zdziwienie, że dwa lata po stracie domu, człowiekowi były w głowie inwestycje w kulturę, ale przecież to był człowiek raczej majętny. W kolejnym roku (1912) zamówił u Kazimierza Ulańskiego rzeźbę wielkiego księcia Witolda, a rok później Matki Boskiej. Przechodząc koło malowniczego stawu, którego rząd wysepek łączyły urocze mostki, dotarłem do tych dwóch pozostałych posągów. Co ciekawe postument, na którym Ulański postawił Witolda zawiera opis w całości w języku litewskim. Jest więc nie tylko Vytautas, ale również imię i nazwisko rzeźbiarza widnieje tam w formie zlituanizowanej -- Kazimieras Ulianskis! Nie dociekałem jednak, czy to napis oryginalny z czasów powstania posągu, czy też dodany później, w czasach Litwy niepodległej.
Bażeńscy byli posiadaczami Burbiszek od roku 1817 do 1941. Myślę, że to nazwisko powinni pamiętać, ci którzy w szkole uczyli się o Związku Jaszczurczym i opozycji ludności Prus przeciwko krzyżakom. Za moich czasów forma nazwiska Jan Bażeński była delikatną a subtelną sugestią, że był to po prostu Polak kierujący polskim oporem przeciwko Niemcom. Tymczasem Johannes von Baysen był jak najbardziej Niemcem. Jego przodek był krzyżackim dyplomatą i dopiero Johannes zbuntował się przeciw Zakonowi. Dla jego potomstwa język niemiecki był pewnie jeszcze długo językiem ojczystym, co nie przeszkadzało im być wiernymi poddanymi Rzeczypospolitej.
Nowy dwór, czyli ten, który stoi obecnie w Burbiszkach, jest przebudowanym budynkiem gospodarczym, do którego dodano wieżę. Tam spędził w gościnie u Bażeńskich kilka lat Kornel Makuszyński, który poświęcił temu miejscu wiersz.
Ta wieś zowie się nieco z pogańska - Burbiszki,
Aleja wiedzie do nich topolowa,
Zaś Matka Boska stoi u wylotu,
Wśród brzóz, jaśminów i róż białych splotu.
Po obu stronach wybujałe chaszcze
Stanąwszy rzędem, bronią bram ogrodu,
Gdzie trawnikowe ze szmaragdów płaszcze
Na moście, aby nikt nie czynił szkody
Temu domowi, co wśród drzew w oddali
Sto słońc w złocistych swoich szybach pali...
Każdy, kto wielkim przejeżdża gościńcem,
Wie, że tutaj go gościnność czeka,
A gdy zawieje swym obłędnym młyńcem,
Zrozpaczonego wodzi w krąg człowieka,
Że ze swym własnym mija się dziedzińcem,
Tedy ta wieża tutaj go sprowadzi,
Gdzie serca rade są i ludzie radzi...
Kornel Makuszyński*
Obszedłszy budynek dworu znalazłem się na asfaltowej drodze, którą przeszedłem kilkadziesiąt kroków, mijając zabudowania gospodarcze, żeby dotrzeć do... tej którą ruszyłem w celu pokonania rowu i bohaterskiego znalezienia się na terytorium parku! Okazało się, że od początku zamiast na polny parking, mogliśmy w nią skręcić i znaleźć się na tyła dworu, skąd wejścia nie pilnowała żadna brama!
Kiedy dotarłem do tego zakrętu, który pokazał, na czym polegał nasz błąd, zaczęło porządnie padać, więc drogę do samochodu pokonałem biegiem. Moje towarzystwo nie wykazało entuzjazmu właściwego podróżnikom i awanturnikom wobec podjechania pod sam dwór, ponieważ doszło do wniosku, że skoro ja to wszystko widziałem, bo potem dowiedzą się wszystkiego z mojego bloga!
Ruszyliśmy w kierunku Bejsagoły.
Warto zauważyć, że nawet w wersji angielskiej imię i nazwisko rzeźbiarza umieszczono po litewsku.
* Wiersz Makuszyńskiego skopiowałem ze strony
http://dworypogranicza.pl/index.php/litwa/227-burbiszki-k-radziwiliszek ,
gdzie znajdziecie więcej szczegółowych informacji nt. historii Burbiszek i rodu von Baysenów-Bażyńskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz