W sobotę mieliśmy w planie odwiedzenie dwóch miejsc. Jednym z nich była Jurmala, a drugim Cinevilla. O ile nadmorska miejscowość turystyczna, żeby nie powiedzieć nadmorskie przedmieście Rygi, jest opisywana we wszystkich możliwych przewodnikach, to gdybym przed wyjazdem na Litwę i Łotwę nie obejrzał trzech archiwalnych odcinków kulinarnych wypraw Roberta Makłowicza, o łotewskim miasteczku filmowym prawdopodobnie nigdy byśmy się nie dowiedzieli. Ale po kolei.
Po śniadaniu wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się na parking w Jurmali, na który Jarek nastawił nawigację. Jeżeli pamiętacie, sprawdziłem jeszcze przed wyjazdem, że polska nazwa litewskiej Palangi to Połąga, natomiast wobec Jurmali tego nie zrobiłem, a tymczasem ta miejscowość w wersji polskiej to Jurmała. Dlatego trzymając się puryzmu językowego, powinienem odmieniać nazwę tej miejscowości "o Jurmale, w Jurmale, do Jurmały," no i właśnie "wobec Jurmały". Tyle, że skoro przez cały pobyt na Łotwie polskiego puryzmu językowego się nie trzymaliśmy, więc i w tym opisie pozostanę przy nazwie bliższej łotewskiemu oryginałowi, czyli Jurmala (bliższej, ale jednak nie łotewskiej, bo wtedy trzeba byłoby postawić znak diakrytyczny nad "u"). Poza tym Jurmala brzmi jakoś tak bohatersko, rymuje się z Walhala, a Jurmała brzmi jakoś tak swojsko, ale też mało elegancko, bo rymuje się z chała, gała, albo z nazwiskiem podhalańskiego gawędziarza z czasów Młodej Polski, czyli z Janem Krzeptowskim Sabałą, albo z jednym z bohaterów jego gawęd, czyli Zwyrtałą Muzykantem. Zresztą kiedy w Rydze dominował żywioł niemiecki, miejscowość ta nazywała się po prostu Riga-Strand, czyli Ryga-Plaża. Tak czy inaczej, nie będę się już przyzwyczajał do Jurmały i z całym szacunkiem dla ojczystego języka, pozostanę przy terminie łotewskim Jurmala.
Nieraz podczas naszych wakacyjnych wypadów przekonaliśmy się, że warto gdzieś wyjechać wcześnie. Dzisiaj jestem w stanie się założyć, że jeśli wyjeżdżamy wczesnym rankiem (no dobra, ok. 9.00 to nie jest bardzo wcześnie, ale jednak wcześniej niż bliżej południa), to istnieje ogromna szansa, że bez trudu znajdziemy wolne miejsce parkingowe. Ponieważ drogę z naszej kwatery na parking w Jurmali pokonaliśmy bardzo szybko, miejsc do postawienia samochodu było bardzo dużo. Zupełnie inaczej rzecz się miała już trzy godziny później, ale nie uprzedzajmy faktów.
Ruszyliśmy typową drogą, jaką w nadmorskich kurortach zwykle dociera się na plażę. Minęliśmy kilka przykładów ciekawej drewnianej architektury, choć nie tylko drewnianej, takiej typowo letniskowej. Niemal od razu po ukazaniu się naszym oczom morza, dostrzegliśmy też napis z nazwą miejscowości, gdzie nieustannie jakieś grupy robiły sobie zdjęcia. W końcu doczekaliśmy się momentu, w którym nastąpiła jakaś przerwa w ruchu wokół napisu, i to my mogliśmy sobie wreszcie strzelić fotkę na jego tle.
Bałtyk jest generalnie morzem zimnym. Jest zimny na polskim wybrzeżu, a my przecież byliśmy kilkaset kilometrów na północ od niego. Nawet przez moment nie przyszła nam do głowy kąpiel w morzu (w Połądze było zresztą podobnie). Postanowiliśmy spędzić ten czas na ryskiej plaży spacerując wzdłuż linii brzegowej.
Tymczasem zadzwoniłem do Wojtka Fitucha, bo wiedzieliśmy, że całe towarzystwo Ilony i Wojtka ma tego dnia być właśnie w Jurmali. Wojtek odpowiedział, że już się powoli towarzystwo zbiera i niedługo też dotrą na plażę. Ruszyliśmy więc na spacer po plaży w kierunku zachodnim. Po prawej mieliśmy morze, a po lewej rozmaite budynki hotelowe. Zaciekawiły mnie po drodze ptaki, które absolutnie nie bały się plażowiczów. Spokojnie stały lub też spacerowały po piasku tuż nad samą wodą.
W końcu postanowiliśmy zawrócić. Wędrowaliśmy sobie niespiesznie, aż zobaczyliśmy pustą ławkę, przed boiskiem do siatkówki plażowej. Postanowiliśmy trochę posiedzieć i popodziwiać zieloność morskiej wody stykającej się z błękitem nieba. Pogoda była bowiem bardzo przyzwoita. Świeciło słońce, było ciepło, ale jednak wcale nie gorąco. Ku naszemu podziwowi nieliczni plażowicze okazali się mieć również skłonność do morsowania, bo mimo przenikliwego chłodu wody północnego Bałtyku, zanurzali w niej swe ciała i spędzali tam całkiem długie chwile.
Ponieważ spędzanie wakacji na plaży osobiście uważam za najnudniejszą jego formę, po kilku minutach siedzenia na ławce zacząłem odczuwać pewne zniecierpliwienie, któremu zaradziłem podstawowym ćwiczeniem taiji stylu chen, czyli chan si gong. Niektórzy spacerowicze gapili się na mnie jak na jakiegoś dziwoląga, ale tych nie było znowu tak wielu. Większość mijała mnie obojętnie.
W końcu zebraliśmy się i ruszyliśmy w dalej w kierunku wschodnim. Minęliśmy wyjście, którym przybyliśmy na plażę i pomaszerowaliśmy dalej. W międzyczasie po raz kolejny zatelefonowałem do Wojtka, który mnie poinformował, że on już od dawna był gotowy wyruszyć w naszym kierunku, ale jego towarzystwo dopiero się zbiera. Niektórzy dopiero wstali, niektórzy zaś okupują łazienkę. Nie wiadomo więc o której dotrą na plażę. Tymczasem ja już najchętniej bym tę plażę opuścił, bo ile można łazić w tę i wew tę po piasku, za jedyną atrakcje mając sięgający po horyzont bezkres zimnej wody. Z drugiej strony byłem na szczęście na tyle wyluzowany, że znosiłem ten niewyszukany sposób spędzania wolnego czasu całkiem cierpliwie. Czasami coś przykuwało naszą uwagę, np. grupa młodych mężczyzn (między dwudziestką a trzydziestką) wznoszącą toasty z dość dużą częstotliwością stojąc na krzesłach i opierając prawe nogi na stole. Mnie ten sposób spełnienia toastu kojarzy się z własną młodością, kiedy to na obozach jeździeckich w Bogusławicach piliśmy o 12. w nocy tzw. "zdrowie konia". Robiło się to właśnie stojąc na krześle lub ławce i opierając prawą nogę o brzeg stołu. Tyle, że my przy tym śpiewaliśmy "Amaranty", czyli kombinację dwóch wierszy -- "Samosierry" Marii Konopnickiej z refrenem z "Wizji szyldwacha" Stanisława Ratolda o polskich ułanach zdobywających wąwóz Samosierry.
Młodzi Łotysze niczego nie śpiewali, ale nim zdążyliśmy ujść kilka kroków, znowu ktoś dawał hasło, na które wszyscy wchodzili na krzesła, i pili. Nie wiem, jaka to mogła być okazja, bo chyba nie wieczór kawalerski, a to z tego prostego względu, że był to późny poranek, prawie południe, a więc do wieczora jeszcze sporo brakowało. Pomyślałem, że byłoby byłoby ciekawie zobaczyć, kiedy młodzi mężczyźni zaczną z tych krzeseł spadać, bo tempo wychylania kieliszków wódki mieli naprawdę ekspresowe, ale zdecydowaliśmy jednak nie oddawać się czynnościom obserwacyjnym.
W końcu doszliśmy do wniosku, że się już naplażowaliśmy, i że Ilony i Wojtka oraz ich towarzystwa się już nie doczekamy, w związku z czym postanowiliśmy wrócić do samochodu i pojechać do miasteczka filmowego. Nie oddaliliśmy się jednak nawet dziesięciu kroków od plaży, kiedy dostrzegliśmy jak zwykle najpierw Ilonę, a potem resztę jej rodziny i przyjaciół. Przywitaliśmy się, wymieniliśmy się informacjami o naszych dotychczasowych peregrynacjach i ruszyliśmy w stronę parkingu, zaś Ilona ze swoją grupą prosto nad zimny Bałtyk. Wojtek jednak przypomniał sobie, że prawdopodobnie wkrótce zabraknie mu papierosów, więc cofnął się jeszcze do ulicy ze sklepami, a tym samym jeszcze kilka minut nam towarzyszył. Wytłumaczył nam, że towarzystwo ma różne upodobania, głównie plażowe, więc on nie jest w stanie nikomu narzucić planu intensywniejszego zwiedzania, zaś o narzucaniu dyscypliny we wspólnym zbieraniu się i wychodzeniu, nie może być nawet mowy.
I tak sobie trochę pogawędziliśmy, a potem Wojtek się oddalił w celu znalezienia punktu sprzedaży papierosów. Kiedy się żegnaliśmy poczułem pewien ścisk w żołądku, ponieważ w tym roku zobaczyliśmy się w maju po raz pierwszy po wieloletniej przerwie, teraz spotkaliśmy się w Kłajpedzie i teraz w Jurmali, ale przecież tylko przelotnie i na stojąco. Nie było nawet okazji, żeby usiąść jak za studenckich lat, coś razem spożyć, dłużej pogadać i wspólnie pośpiewać (w czasach uniwersyteckich na imprezach lubiliśmy śpiewać!). I teraz pożegnaliśmy się tak jakoś nijako. Ech, szkoda, stary druhu, pomyślałem. Tak jakoś się życie układa i trudno coś na to poradzić. Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja się spotkać na dłużej.
Tymczasem doszliśmy do zabudowań, na parterze których znajdowały się rozmaite sklepy. Kiedy zaś spojrzeliśmy w lewo, ukazała nam się perspektywa całkiem ciekawej ulicy. Może nie były to Krupówki, ale jednak od razu można było poczuć, że to typowe miejsce spacerów turystów przebywających w Jurmali. Podobnie jak w litewskiej Połądze, podziwialiśmy drewnianą zabudowę, bardzo estetyczną. Mijaliśmy sklepy i lokale gastronomiczne, zaś co jakiś czas również ulicznych muzyków, z których większość wykonywała muzykę klasyczną! Wśród nich było też chyba mieszane rodzeństwo dzieciaków w wieku ok. 10 lat, które się szykowało do wykonania jakiegoś utworu na instrumentach smyczkowych. Pomyślałem, że to jednak wspaniałe, że ten rodzaj muzyki wychodzi do ludzi i staje się własnością ulicy, a nie tylko sal koncertowych i filharmonii, zwłaszcza, że uliczni muzycy wykazywali się dużym kunsztem i naprawdę przyciągali uwagę przechodniów.
Generalnie ulica-deptak, po której kroczyliśmy przypominała mi znane z westernów miasteczka z Dzikiego Zachodu. Doszliśmy do zabudowań murowanych, a więc domów wyglądających na dziewiętnastowieczne kamienice, ale nie wyższe niż dwie kondygnacje, po czym do przecznicy, po drugiej stronie której perspektywę "naszego" deptaku, czyli Iomas iela, wieńczyła niewielka cerkiew Kazańskiej Ikony Matki Bożej w Dzintari (część Jurmali). Pierwotnie prawosławną świątynię wzniesiono w 1896 r., która przetrwała rewolucję październikową, i wojny, natomiast decyzją lokalnych sowieckich władz zniszczono ją doszczętnie buldożerami w roku 1962. Dopiero w 2010 wzniesiono ją na nowo. Budynek nie jest więc zabytkiem, ale generalnie stoi za nim ciekawa historia.
Tymczasem naszą uwagę przyciągnęła rzeźba globusa stojąca tuż przy wyżej wspomnianej przecznicy, czyli przy Turaidas iela (ulicy Turaidskiej). Ciężka metalowa kula ma to do siebie, że można ją obracać, czego nie omieszkałem zrobić. Globus postawiono w latach 70. XX wieku, potem w 2003 go odremontowano, ale w 2015 trzeba go było rozebrać i postawić na nowo, co nastąpiło w lipcu 2016 roku.
Doszliśmy do wniosku, że nie bardzo mamy już co robić w dzielnicy Dzintari, więc tą samą ulicą-deptakiem Iomas wróciliśmy niespiesznie na parking. Już od Wojtka wiedzieliśmy, że kiedy oni dojechali, nie było wcale łatwo znaleźć wolne miejsce parkingowe. Teraz widzieliśmy to na własne oczy. Kiedy opuszczaliśmy miejsce naszego postoju, czyhała już na nie kobieta za kierownicą innego samochodu. Myślę, że z wielką ulgą przywitała nasz odjazd.
Tymczasem my jechaliśmy do studia filmowego pod gołym niebem, do miasteczka filmowego, o którym dowiedziałem się z jednego z trzech programów Roberta Makłowicza poświęconych Łotwie, nakręconych jeszcze w jego czasach telewizyjnych ("Podróże kulinarne Roberta Makłowicza"). Gdybyśmy się zdali tylko na przewodniki, prawdopodobnie nigdy byśmy tam nie dotarli. Teraz zaś właśnie tam się udawaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz