Nie wiem, czy przejazd do Turaidy zajął nam 10, czy 15 minut, ale w każdym razie był on niezwykle krótki, bo też obie miejscowości dzieli niewielka odległość. Jak już wspomniałem, z wieży teutońskiego zamku w Siguldzie między drzewami parku narodowego widać zamek w Turaidzie, który w odróżnieniu od tego pierwszego, zbudowany jest nie z kamienia, a z czerwonej cegły. Właśnie ta ceglastość już z daleka sprawiała, że zamek w Turaidzie przypominał wielkoksiążęcą siedzibę w litewskich Trokach.
Bez trudu znaleźliśmy miejsce parkingowe. Zaraz po przejściu na drugą stronę ulicy znaleźliśmy się na terenie muzeum zamkowego. Podeszliśmy do budynku kasy, zakupiliśmy bilety i ruszyliśmy parkową aleją w stronę zamku, mijając po drodze niewielki kościół, który jednak postanowiliśmy sobie zostawić na drogę powrotną.
Wstąpiliśmy jednak do drewnianego budynku mieszczącego zabytki archeologiczne (no wybaczcie, ale nie pałamy do nich wielkim entuzjazmem, bo niestety skorupy z potłuczonych garnków na całym świecie wydają nam się podobne) i eksponaty etnograficzne.
Dotarliśmy w końcu do zamku. Kolor cegieł wskazywał na to, że swym wiekiem nie sięgały one średniowiecza. Ktoś musiał te mury całkiem niedawno uzupełniać, a może nawet od nowa stawiać. Tak czy inaczej, zamek pięknie się prezentuje. Jego początki to znowu wczesny wiek XIII, kiedy to o kontrolę całej Liwonii konkurowali ze sobą biskup Rygi i Zakon Kawalerów Mieczowych. I właśnie w 1214 r., w Treiden (niemiecka nazwa współczesnej Turaidy) warownię postawił biskup ryski Albert von Bekeshovede, jako przeciwwagę dla położonego w pobliżu po drugiej stronie rzeki Gauji zamku w Siguldzie. Niemniej kilkakrotnie krzyżacy, bo jak wiemy kawalerowi mieczowi zostali wchłonięci przez zakon usadowiony w Prusach, twierdzę w Treiden zdobywali i przez wiele lat w niej urzędowali.
Pod panowaniem Rzeczypospolitej zamek w Turaidzie był siedzibą starostów. W 1776 r. spłonął, a prace rekonstrukcyjne rozpoczęto dopiero po II wojnie światowej. Stąd ta "świeżość" cegieł.
W zamkowych wnętrzach urządzono wystawę eksponatów muzealnych, w tym zbroi, armat, ale również średniowiecznych dokumentów, czy też raczej ich kopii, oraz makiet. Z wieży rozciąga się piękny widok na okolicę, choć zamku w Siguldzie nie udało mi się dostrzec.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy tablicy poświęconej "Róży z Turaidy", tyle, że bohaterka nie miała wcale na imię Róża, a Maija. Była znajdą, którą zaopiekował się sekretarz zamku nazwiskiem Greif, i która wyrosła na piękną dziewczynę. Ok. 1620 roku zakochała się z wzajemnością w ogrodniku z Siguldy, Wiktorze Heilu. Jednakże bez wzajemności zakochał się w niej polski oficer Adam Jakubowski. Ponieważ nie dawała mu żadnych szans, podstępem, przy pomocy liściku pisanego rzekomo przez Wiktora, zwabił ją do Groty Gutmana (tam nie dotarliśmy), gdzie czekał na nią w towarzystwie swojego kompana, Litwina Skudritisa. Dziewczyna widząc, że grozi jej gwałt, chwyciła się dość słabego fortelu, ofiarując Jakubowskiemu swój szal, mówiąc, że ten ma moc ochrony przed ciosami. Oszalały oficer przebił jednak dziewczynę rapierem, co oczywiście pokazało jasno, że żadna magia tutaj nie miała miejsca, natomiast Maija padła martwa.
Próbowano wrobić w to morderstwo Wiktora Heila, ale Litwin Skudritis dręczony wyrzutami sumienia, nie tylko przyznał się do współudziału w morderstwie, ale oczyścił imię Wiktora. Adam Jakubowski natomiast, również z powodu wyrzutów sumienia i rozpaczy, powiesił się. Istnieją różne wersje tej historii, tworząc z niej legendę. W niektórych nie występuje żaden Litwin, w innych ogrodnik jest Szwedem, w jeszcze innych Polak jest dezerterem. Historyczność legendy obrosłej nieweryfikowalnymi szczegółami potwierdziły jednak w XIX w. studia nad dokumentami sądowymi z lat 20. XVII w. Ponieważ wiek XIX to okres, w którym ludzie fascynowali się historiami romantycznymi a tragicznymi, okrzyknięto biedną Maiję "Różą z Turaidy".
Do pasji doprowadza mnie jednak porównywanie w artykułach prasowych lub przewodnikach historii Maiji do Wandy, co nie chciała Niemca. Bo oto Łotysze mają swoją "Wandę, co nie chciała Polaka". Takie porównanie nie jest niczym uzasadnione, bo ani Maija nie była królewną, ani Jakubowski nie był zdobywcą pragnącym zagarnąć jej królestwo. W całej historii nie ma nic politycznego. Nie wydaje się też, że narodowość nieszczęsnego zalotnika miała tu jakiekolwiek znaczenie. Dziewczyna kochała innego i to wszystko! Nie ma się tu co doszukiwać wątków bohaterstwa narodowego wobec polskiego kolonizatora, bo nic na to nie wskazuje.
Spod grobu (nie wiem, czy prawdziwego, czy symbolicznego) Maiji, ruszyliśmy dalej w kierunku wyjścia, ale po drodze wstąpiliśmy do drewnianego luterańskiego kościółka z 1753 roku. No właśnie, kiedy napisałem "kościółka", pomyślałem, że dla nas, Polaków, kwestie religijne były tak ważne, jak śnieg dla Innuitów (dawniej zwanych Eskimosami). Wg hipotezy amerykańskich lingwistów Edwarda Sapira i Benjamina Whorfa, język determinuje nasz sposób postrzegania świata. Dla Innuity istnieje ponad trzydzieści wyrazów na różne stany skupienia śniegu, przy czym nie ma on jednego ogólnego pojęcia odpowiadającego naszemu wyrazowi "śnieg". My, Polacy, mamy co prawda ogólną kategorię "kościół", odnoszącą się zarówno do wspólnoty wiernych, jak i do budynku będącego miejscem kultu, ale w porównaniu np. z angielskim, wykazujemy się większym bogactwem słownictwa. Jak już wspomniałem, mamy "kościół" (church), ale zasadniczo używając tego wyrazu, mamy na myśli świątynię katolicką, bo już prawosławna do po polsku cerkiew (po angielsku "Orthodox church"). Miejsca modlitwy protestantów to zbory (ang. "Protestant church"), ale przedstawiciele starszego pokolenia Polaków mieli na to raczej pogardliwą nazwę "kircha" (z niem. Kirche, czyli po prostu kościół).
To oczywiście taka obserwacja na marginesie. Tymczasem weszliśmy do środka najstarszego drewnianego zboru na Łotwie. Co tu dużo gadać, kościoły protestanckie raczej nie imponują bogactwem ozdobnego wyposażenia, choć oczywiście bywają wyjątki. Rzeźby w kościele św. Mateusza przy Piotrkowskiej w Łodzi, to jednak przykład zaawansowanej sztuki, a Frauenkirche w Dreźnie to zdobnicze szaleństwo porównywalne z przepychem włoskich barokowych bazylik katolickich. Kościółkowi w Turaidzie jednak było do tego niezwykle daleko. Miałem wrażenie, że znajduję się gdzieś w Mikołajkach, albo gdzie indziej na Mazurach, gdzie zachowały się protestanckie zbory.
Tymczasem mimowolną bohaterką naszego pobytu w Turaidzie stała się Jola. Jeszcze kiedy zwiedzaliśmy pomieszczenia muzealne na zamku, śmiałym krokiem ruszyła w kierunku manekina przebranego w epokową suknię. Kiedy jednak niebezpiecznie naruszyła przestrzeń osobistą "manekina", kobieta w epokowej sukni się nagle poruszyła, co z kolei poważnie przestraszyło Jolę.
Taka sytuacja może się zdarzyć raz dziennie. Ale w drewnianym zborze Jola postanowiła się przysiąść do manekina wiernej z XVIII wieku (wiecie, w stroju niemal takim jak z ekranizacji "Szkarłatnej litery" Hawthorna). Chyba chciała, żeby jej Jarek zrobił z nim zdjęcie. Tym razem Jola aż podskoczyła, kiedy wielka "kukła" się poruszyła!
Teren parku zamkowego jest bardzo duży, ale my ograniczyliśmy się tylko do głównej alei, od domku z kasami do zamku i z powrotem. Jednak zanim go opuściliśmy, poszliśmy kilka kroków dalej w stronę przeciwną, żeby zwiedzić chłopską łaźnię parową. Właśnie, coś co stało się popularne na całym świecie pod fińską nazwą "sauna", znane było w Europie środkowo-wschodniej od stuleci! Chałupa, gdzie na rozgrzane kamienie lano wodę w celu wytworzenia pary przenikającej do wszystkich porów ludzkiej skóry, wywołującej obfite pocenie się, które usuwało brud z całego ciała, to łaźnia znana jako "bania" wśród narodów wschodniosłowiańskich; wiemy od Galla Anonima, że Chrobry jak chciał ukarać któregoś ze swoich wojów, to go brał do łaźni i smagał go tam wiechciem gałązek. I właśnie takie wiechcie witek pokrytych liśćmi służące kąpiącym się do pobudzania krążenia podczas kąpieli parowej widzieliśmy teraz wiszące na ścianie drewnianego budynku, do którego weszliśmy. Chyba nawet można było takie kupić. Na pewno natomiast można było kupić różne mieszanki ziołowe do domowych kąpieli.
Śmiejąc się po raz kolejny z przygód Joli z "manekinami" doszliśmy do parkingu, skąd ruszyliśmy do kolejnego punktu naszej wycieczki, czyli do miejscowości zwanej po polsku Kieś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz