piątek, 29 grudnia 2023

Kieś i Kirholm (niedziela, 30 lipca 2023)

 

Droga do Kiesi zajęła nam nieco dłużej, niż z Siguldy do Turaidy. Jak pewnie zauważyliście, polska nazwa tej miejscowości jest rodzaju żeńskiego, więc na logikę powinna się odmieniać jak "wieś", ale jednak nie mówi się "przyjechaliśmy do Ksi", ani tym bardziej "na Kieś". No cóż, za językiem polskim nie trafisz, nawet jak jesteś Polakiem. Co ja mówię? Zwłaszcza jak jesteś Polakiem! I tak generalnie to doprawdy nie wiem, kto i dla czego po raz pierwszy użył tej polskiej nazwy, i czy to ona była starsza od współczesnej łotewskiej Cēsis. Jeśli kombinujecie, drodzy Czytelnicy, jak się to po łotewsku wymawia, to spieszę Was poinformować, że dokładnie tak, jak myślicie, czyli "C" to jest "C" (ts), a nie "K". Czy Kieś to spolonizowana forma Cēsis, czy też Cēsis pochodzi od polskiej "Kiesi", nie podejmuję się rozstrzygnąć, ale od razu ostrzegam, że nie ma się co śmiać, bo nazwy łotewskie na Łotwie niekoniecznie są starsze. Zacznijmy bowiem od tego, że kiedy ta miejscowość wokół zamku zbudowanego w 1209 roku przez kawalerów mieczowych, została nazwana po niemiecku Wenden! 

Tutaj kolejny element do zagadki zajmującej pewną grupę historyków, i jeszcze większą historyków-amatorów. Encyklopedie podają, że niemiecka nazwa Kiesi bierze się od miejscowego estońsko-łotewskiego plemienia (swoją drogą, ciekawe jakim językiem mówili, bo jednak estoński jest diametralnie różny od łotewskiego). Niemcy mówili Wenden na Serbów łużyckich, a także generalnie na Słowian. Emocje wzbudzają skojarzenia nazwy plemienia Wandalów, legendarnej Wandy, Wenetów/Wenedów jako Słowian, i doszukiwanie się związków z osiedlonymi w starożytności w północnej Italii Wenetów. A tu jeszcze jacyś Wendowie estońsko-łotewscy. Nie czas i miejsce jednak na rozstrzyganie dylematów historyczno-etniczno-onomastycznych. Było Wenden, jest Cessis. A po drodze była też Kieś. Tyle wiemy na pewno. 

Kawalerowie mieczowi konsekwentnie więc budowali umocnienia wzdłuż rzeki Gauji, walczyli z atakującymi ich Estami. Potem rządzili tu już jako Zakon Szpitala NMP w Jerozolimie Domu Niemieckiego. Potem, wiemy, że najpierw na luteranizm przeszła gałąź pruska tegoż zakonu, który zakonem być przestał, a w 1562 r. zrobił to Zakon Inflancki z wielkim mistrzem Gothardem Kettlerem na czele, który stał się lennikiem Zygmunta Augusta, świeckim księciem Kurlandii i Semigalii, a także gubernatorem Inflant. Wracajmy jednak do Kiesi. 

Wenden było świadkiem bitew z Iwanem Groźnym, na szczęście ostatecznie pokonanym. W 1598 r. miasto zostało oficjalnie włączone do Rzeczypospolitej. Stało też stolicą województwa a także biskupstwa wendeńskiego. Uważam, że historia każdej miejscowości jest warta poznania, bo przykłady rozwoju i regresu ośrodków miejskich doskonale pokazują mechanizmy ludzkiego działania, motywacji, ambicji, ale też zwykłego szczęścia. Niejednokrotnie niezawinione przecież przez mieszkańców danego miasta wojny doprowadzały je do ruiny. Zmiany władców często zmieniały prężne ośrodki miejskie w prowincjonalne śnięte miasteczka. Pod rządami rosyjskimi, sowieckimi, ani też za niepodległej Łotwy (tej przedwojennej, jak i tej dzisiejszej) Kieś nie wróciła do pozycji z czasów I Rzeczypospolitej. 

Autorzy jednego z blogów podróżniczych, którzy podróżowali po Łotwie, zachwycili się Kiesią. Uznali, że to miasteczko pełne uroku. Nie twierdzę, że takiego wrażenia to miasteczko mniej więcej wielkości Hajnówki (nieco ponad 17 tys. mieszkańców) nie może zrobić. O sobie nie mogę powiedzieć, że Kieś mnie zachwyciła. Podobnie jak w litewskiej Szwiekszni, miałem nieodparte wrażenie, że znalazłem się w jakimś "stasiukowym" otoczeniu typowym dla całej Europy środkowo-wschodniej. Andrzej Stasiuk chyba czuje duży sentyment do zapyziałych miasteczek i, co tu dużo gadać, ja też czuję się swojsko w takich miejscach, ale z drugiej strony nie mogę powiedzieć, żebym czuł się zachwycony. 

W przeciwieństwie do Hajnówki, zabudowania w Kiesi są w większości "miejskie". Owszem, drewniane domy też występują, jak wszędzie w pasie, który zaczyna się na Podlasiu a kończy w Finlandii, ale jednak przeważają dwupiętrowe kamienice. To dzięki takiej zabudowie np. Brzeziny przypominają Łódź. Stan tynków pozostawia jednak wiele do życzenia. To, co sprawia, że miasteczko może jednak pretendować do miana urokliwego, to ruiny krzyżackiego zamku i pobliski park ze stawem. 

Zanim tam jednak dotarliśmy... No właśnie. Postaram się zachować chronologiczną kolejność. 

Po zaparkowaniu samochodu na Smilšu laukums (Placu Piaskowym), udaliśmy się dziarskim krokiem w kierunku Hotelu Cēsis, gdzie już poprzedniego dnia dzięki mapom Google wyszukałem restaurację z bardzo rozsądnymi cenami. Kiedy wreszcie tam dotarliśmy, doznałem pewnej konfuzji, bo w tym miejscu były chyba dwa lokale -- Kafejnica PAGRABIŅŠ i Kafejnica Vasaras Terase. Sama hotelowa restauracja miała wejście pewnie gdzie indziej, ale tego już nie sprawdziliśmy. Akurat rozpadał się deszcz, więc goście siedzący przy stolikach na tarasie zaczęli szukać schronienia, a my czym prędzej zrezygnowaliśmy z pomysłu zajęcia jednego z nich. Znaleźliśmy jednak wejście do innej kawiarni (tak mi się przynajmniej zdaje), w podpiwniczeniu hotelowego budynku, tyle, że tam była samoobsługa, a do kontuaru stała ogromna kolejka ciągnąca się przez dwa pomieszczenia lokalu. Po pięciu minutach stania, widząc, że postęp jest znikomy, postanowiliśmy poszukać innego miejsca. 

Mieliśmy trochę szczęścia, bo po przejściu przez Vienības laukums, plac z pomnikiem ku czci bohaterów poległych w walkach o niepodległość Łotwy (zburzony przez Sowietów, odbudowany w 1998), skręciliśmy w Raunas iela i wkrótce po naszej lewej dostrzegliśmy Centra Bistro. Wejście znajduje się za rogiem budynku. Zanim do niego dotarliśmy, minęliśmy wystawione na zewnątrz pianino z napisem Alfrēds Kalniņš. W pobliżu z kolei stoi popiersie tego "ojca łotewskiej opery narodowej". Nie będę się popisywał i przyznam otwarcie, że o zasługach tego kompozytora dla muzyki łotewskiej doczytałem już później. Na razie szukaliśmy wejścia do baru. 

Kiedy weszliśmy do środka, zobaczyliśmy wnętrze jakiejś gierkowskiej klubokawiarni, tyle, że była to raczej jadłodajnia z wyborem sałatek i surówek, oraz z bemarami z mięsnymi sosami, ziemniakami i innymi daniami na ciepło. Chłodnik chyba uzyskał najniższą z ocen w porównaniu z tymi, jakie jedliśmy na Litwie i poprzedniego dnia w Rydze. Jedzenie dało nam dużo satysfakcji, ale nie tyle za sprawą sposobu przyrządzenia, a raczej dlatego, że zaspokoiło nasze poczucie głodu. Nie narzekam, nie było złe, ale też nic nadzwyczajnego. 











Kiedy pisząc te słowa patrzę sobie na zdjęcia uliczek Kiesi, którymi szliśmy w stronę zamku, coraz bardziej się przekonuję, że to jednak jest urocze miasteczko. Kamieniczki są niskie, ale ładne i niektóre nawet świeżo otynkowane i pomalowane. Kiedy skręciliśmy w uliczkę prowadzącą do zamku, znowu miałem wrażenie, podobnie jak poprzedniego dnia w Rydze idąc w stronę siedziby prezydenta, że przeżywam jakieś deja vu, jakąś drogę do szkoły, która równie dobrze mogłaby mieć miejsce w Sandomierzu, Drohiczynie, albo Perugii. No po prostu są takie ulice, które tak na mnie działają. Nie są w centrum, a nawet jak są, to są enklawami ciszy i spokoju.








Przeszliśmy obok wystawy "Palące sumienie" poświęconej prześladowaniom ludności łotewskiej w latach 1939-1957, a także oporowi tejże przeciwko władzom zarówno sowieckim, jak i niemieckim. Wystawa zawierała zdjęcia prasowe z tamtych lat. Nie weszliśmy do środka, tylko ruszyliśmy dalej, ku historii o kilkaset lat starszej.




W końcu dotarliśmy do muru otaczającego park zamkowy, i weszliśmy przez bramę na avant court nowego zamku. Ten neogotycki (hmm, w jakimś stopniu) gmach przybierał swój kształt od wieku osiemnastego, do drugiej połowy XIX za sprawą najpierw carskiego generała Carla Gustava von Sieversa (biorącego udział w likwidacji Księstwa Warszawskiego), i jego syna Emmanuela von Sieversa, rosyjskiego senatora i naczelnego szambelana carskiego dworu. Rodzina von Sieversów jest dobrą ilustracją tego, jak różnie układały się losy dawnych niemieckich arystokratów z Inflant. Jedna z gałęzi Denhoffów i Broel-Platerowie, budowali swoje kariery w ścisłym związku z Rzecząpospolitą, niektórzy byli polskimi patriotami, podczas gdy von Sieversowie związali swój los z dworem carskim. 

Po wejściu na teren zamku wykazaliśmy się jakimś gapiostwem, ale też nie do końca. Nie było bowiem nigdzie napisu kierującego turystów do kas, czy do wejścia do wnętrza zamku, który mieści obecnie muzeum sztuki. Mam na myśli nowy zamek, bo stary to całkiem nieźle zachowane baszty i mury, ale te nie mieszczą żadnych wystaw. Tyle, że żeby wejść na dziedziniec między te mury i baszty, trzeba znaleźć do nich wejście. Tymczasem żadne drzwi ani bramy nie były oznaczone, a przynajmniej tak nam się wydawało. Mój pierwszy pomysł polegał na tym, żeby pójść dalej do schodów prowadzących do parku, ale nie spotkał się on z entuzjazmem, w związku z czym opuściliśmy teren dziedzińca przed nowym zamkiem i udaliśmy się w kierunku Rožu laukums, czyli Placu Róż, zatrzymując się na moment przy rzeźbie pochylonego starca z latarnią. 

Przy wejściu na ten rynek stoi luterański kościół św. Jana (znowu ci święci w protestanckim uniwersum!). Jego historia sięga XIII wieku. Nie wiemy co prawda, kiedy zaczęto jego budowę, ale wiemy, że konsekrowano go 24 czerwca (a więc w dzień św. Jana) 1284 roku. W XVI wieku przejęli go luteranie, ale wkrótce Polacy oddali go jezuitom, a więc wrócił do katolików. Kościół kilkakrotnie płonął. Kształt mniej więcej przypominający dzisiejszy przyjął w 1853 r. za sprawą  wspomnianego już Emmanuela von Sieversa. Ostatni remont skończył się w roku 2020. Wszystko fajnie, wszystko ciekawie. Zajrzeliśmy do środka i od razu wyszliśmy, bo akurat luterański kościół w Kiesi nie należy do tych, które zaskakują bogatym zdobnictwem. To taki eufemizm, bo w rzeczywistości jest pozbawiony zdobień. Ponieważ jego wnętrze niczym nas nie zaskoczyło poszliśmy dalej na Plac Róż, na którym jednak żadnych róż nie należy się spodziewać, ponieważ jest dokładnie pokryty kostką brukową.


















Przy Placu Róż na uwagę zasługuje budynek dawnej siedziby Iskolastrels, samorządowej organizacji łotewskich pułków strzeleckich, luźno związanych z socjaldemokracją, ale generalnie nieafiliowanej przy żadnej partii. Co ciekawe, nazwa pochodzi od wyrazów rosyjskich (Исполнительный комитет объединённого совета латышских стрелковых полков, czyli Komitet Wykonawczy Wspólnej Rady Łotewskich Pułków Strzelców). Organizację powołano do życia na fali rewolucji rosyjskiej 11 kwietnia 1917 r. w Rydze. Kiedy jednak Rygę zajęły wojska niemieckiej, siedzibę Iskolastrels przeniesiono do Kiesi. Szereg działaczy opuściło organizację, kiedy ta została zdominowana przez bolszewików.





Nie potrafiłem i do tej pory nie potrafię określić, czym były pomalowane pary butów przed gmachem Iskolastrels -- prawdopodobnie jakąś instalacją artystyczną, ale nie znalazłem informacji na temat jej autora, ani charakteru zamysłu.

Za ceglaną kamienicą Iskolastrels spodziewałem się znaleźć jakieś tylne wejście na teren zamku, ale oprócz siatki, przez którą widać było ludzi spacerujących między ruinami, niczego takiego nie było. W związku z tym wróciliśmy do bramy, którą wchodziliśmy już na teren dziedzińca nowego zamku. Tym razem trawersując ów dziedziniec przeszedłem do murowanych schodów prowadzących w dół do malowniczego parku. Po chwili dołączyła do mnie Agnieszka i Janiccy. Tym razem znaleźli właściwe wejście, ale ponieważ nie planowaliśmy wizyty w Muzeum Sztuki, a spacer między ruinami nie wydał nam się zbyt atrakcyjny (po Siguldzie i Turaidzie), w związku z czym przeszliśmy się po pagórkach parku, skąd również mogliśmy podziwiać majestatyczne baszty pozostałości po starym zamku. Przespacerowaliśmy się również wokół stawu i doszliśmy do wniosku, że niczego więcej w Kiesi nie mamy co szukać, zwłaszcza, że nawroty deszczu do dalszych wędrówek nie zachęcały. Wróciliśmy na parking i ruszyliśmy w drogę powrotną do Rygi. Po drodze jednak musieliśmy zobaczyć pewien punkt, którego żaden polski nauczyciel historii będąc na Łotwie przegapić nie powinien.

























Mam tutaj na myśli miejsce bitwy pod Kircholmem, gdzie 27 września 1605 roku wojska polskie pod dowództwem Jana Karola Chodkiewicza, pokonały, głównie dzięki szarży husarii, trzykrotnie liczebniejsze oddziały szwedzki dowodzone przez Karola Sudermańskiego, czyli Karola IX Wazę. Jak wiemy, był to element wojny między naszym królem Zygmuntem III Wazą, a jego szwedzkim kuzynem o sukcesję tronu szwedzkiego, ale również o panowanie nad całym wybrzeżem Bałtyku, co było celem wybijającej się na mocarstwową pozycję Szwecji. Kircholm okazał się wspaniałym zwycięstwem i nawet rozstrzygającym całą kampanię 1605 roku, ale w kolejnych latach Gustaw II Adolf, kolejny król skandynawskiej monarchii na niemal sto lat zajął i okupował całe Inflanty. Jak również wiemy, Rzeczpospolita była uwikłana w zbyt wiele konfliktów, żeby pozwolić sobie na kontrolowanie sytuacji we wszystkich swoich częściach. Ale zostawmy smutny środkowy i późny wiek XVII, a cieszmy się wspaniałą wiktorią z jego początku. 

Nawigacja precyzyjnie poprowadziła nas pod sam pomnik upamiętniający bitwę z 1605 r. Miejsce to dziś nosi łotewską nazwę Salaspils (od 1917 r.), która się bierze od pobliskiego zamku. Pomnik ma dość skromną postać raczej tablicy pamiątkowej niż imponującego monumentu, ale ważne, że jest. Otoczenie jednak pozostawia wiele do życzenia. Specjalnie zrobiłem zdjęcie punktu sprzedaży używanych aut, z których niektóre sprawiały wrażenie bardzo zaniedbanych. Jeżeli fotografuje się sam pomnik, w tle mamy rozległy trawnik i wszystko wygląda pięknie, niczym egipskie piramidy ukazane z perspektywy Kairu w kierunku pustyni. Wystarczy jednak poszerzyć kadr, żeby dostrzec po lewej ruchliwą szosę, a po prawej sowieckie bloczki zwane chruszczowkami. No i ten nieszczęsny "szrot" znajdujący się najbliżej pamiątki po wielkiej Polaków i Litwinów wiktorii. 

Salaspils znajduje się jakieś 25 km od centrum Rygi, więc na kwaterę dotarliśmy szybko. Po kolacji i chwili relaksu w ogrodzie, udaliśmy się na nasz ostatni nocny spoczynek na ziemi łotewskiej. Przy okazji podjęliśmy ostateczną decyzję co do trasy powrotnej. Jednym z jej elementów miała być Jegława (dawna Mitawa), a to za sprawą jednego budynku -- kolejnego pałacu Ernesta von Birona. 













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz