W dzieciństwie i młodości bardzo podziwiałem ludzi, którzy przed telewizyjnymi kamerami opowiadali o rozmaitych zabytkach, czy to obrazach, rzeźbach, czy też starych budowlach. Podobało mi się to, jak bez zmrużenia oka szermowali takimi terminami, jak późny gotyk, styl romański, wczesny barok, a nawet jak się zastanawiali, czy dany obiekt zaliczyć do późnego renesansu czy wczesnego baroku właśnie. To wszystko robiło i nadal robi wrażenie na człowieku, który trochę historii sztuki liznął, ale jednak daleko w jej detale się nie zagłębił. Tymczasem nazwy owych epok w historii sztuki i architektury zostały ukute przez samych historyków, a wiedza przez nich przekazywana w uczniu szkoły podstawowej, a nawet średniej może wywołać zupełnie mylne wrażenie, że oto w roku takim a takim, skończyła się epoka romańska, a zaczęła gotycka, co oznacza, że pewnego pięknego dnia ludzie na całym świecie doszli do wniosku, że po romańsku to oni już budować nie będą, bo oto od dziś obowiązuje zupełnie nowa moda. Oczywiście nie wymaga większej inteligencji uświadomienie sobie, że style i epoki nie zmieniają się tak nagle, z dnia na dzień, ale czy uczniowie stawiają swojemu umysłowi zadanie wyobrażenia sobie kilku dziesięcioleci, w których jedni budują, malują, rzeźbią jeszcze "po staremu", a niektórzy już "po nowemu" i oba style funkcjonują gdzieś obok siebie, a czasem nawet się mieszają?
Kiedy o tym myślę, niemożliwe jest, żebym nie pomyślał o mieście jako organizmie żywym, niczym jakaś kolonia koralowców, gdzie stare organizmy powoli schodzą na plan dalszy i obumierają, a na nich powstają nowe. Z miastami może czasami być trochę inaczej, jak np. było z Londynem, który spłonął w 1666 r. i trzeba było miasto odbudowywać, ale tak naprawdę budować na nowo. Dlatego w Londynie trudno uświadczyć budynków ze średniowiecza, podczas gdy w Edynburgu, a przynajmniej w jego centrum, jest ich całkiem sporo. W tym samym Edynburgu zaraz obok znajdziemy osiemnastowieczne kamienice wysokie czasami na pięć pięter. W każdym mieście, które w miarę spokojnie przeżyło swoje dzieje, możemy się natknąć na relikty starożytne, średniowieczne, nowożytne i najnowsze często dosłownie tuż obok siebie.
Z ewangelickiej ryskiej katedry szliśmy właśnie na ulicę, Mazã Pils (Mały Zamek), gdzie stoją trzy stare kamieniczki, które połączono wspólnym mianem "Trzech braci", podczas gdy pochodzą z różnych epok, a jedna różni się od pozostałych również stylem architektonicznym. Ludzie lubią doszukiwać się pewnych prawidłowości, regularności, czy też powtarzalności. Najstarsza z kamienic zbudowana została w stylu późnogotyckim w wieku XV, to już drugi powstał jako budynek barokowy w roku 1646, o czym informuje metalowy napis na drugim piętrze, zaś najmłodszy "brat" to kamienica z drugiej połowy XVII wieku. Mimo tych wyraźnych różnic, ta ludzka skłonność do porządkowania, gromadzenia w grupach i podgrupach, a także chęć naśladownictwa, ponieważ w Tallinie stoją trzy domy nazwane "trzema siostrami", ryżanie nazwali te domy trzema braćmi. Tak naprawdę łączy je tylko jedno -- stoją obok siebie. Czy powinniśmy podchodzić do tego z taką matematyczną precyzją? Oczywiście nie ma takiej potrzeby. W końcu gwiazdozbiory to też tylko przypadkowe skojarzenia obserwatorów ziemskich, którzy nie zdawali sobie sprawy, że gwiazdy np. Wielkiego Wozu pozostają w ogromnych odległościach od siebie nawzajem, zaś ich "płaski rysunek" kojarzący się z wozem, lub wręcz niedźwiedzicą, to zwyczajna niedoskonałość naszej ziemskiej optyki. Od początku jednak człowiek lubił być mądry i luźne skojarzenie zyskiwało u niego rangę jakiejś klasyfikacji, a więc skończonej konkluzji. Nikt jednak nie rozdziera szat z powodu "trzech braci", ponieważ naukowa waga zagadnienia jest żadna, a marketingowo hasło jest skuteczne. W każdym razie na tyle skuteczne, że my chcieliśmy te domy zobaczyć i udało nam się tego dokonać. (Ale tak na marginesie, dlaczego do "konstelacji" nie włączono domu po prawej stronie i nie ukuto terminu "czterej bracia"? Dlatego, że w Tallinie były "trzy siostry", albo że "Boh trojcu lubit"?)
W pobliżu "trzech braci" na uwagę zasługuje katolicka katedra pw. św. Jakuba z 1225 r., która jednak była zamknięta. Spod niej udaliśmy się uroczymi uliczkami z zabudową często jednopiętrową, obok barokowego kościoła św. Marii Magdaleny w kierunku ryskiego zamku. Takie zaułki i uliczki znajdują się chyba w każdym europejskim zabytkowym mieście, czy to będzie Ryga, czy Czeskie Budziejowice, czy włoskie Spoleto. Kiedy chodzę po takich miejscach zawsze odczuwam żal, że jestem tylko jednodniowym turystą, który tędy przejdzie i prawdopodobnie nigdy tu już nie wróci. Zawsze też myślę o tym, że kiedyś pewnie toczyło się na takich zaułkach przy kościelnych szkołach życie uczniów, ale też normalne życie parafian; i to przez całe stulecia.
Tuż przed zamkiem zatrzymaliśmy się przed drzwiami restauracji, przy których zaczęliśmy czytać wywieszone menu. Ponieważ wybór i ceny okazały się całkiem atrakcyjne, postanowiliśmy się w niej zatrzymać. Zdecydowaliśmy jednak nie wchodzić do pomieszczenia, ale usiąść w ogródku, skąd mieliśmy widok na ryski Zamek, czyli siedzibę prezydenta republiki.
Restauracja o nazwie Vecmeita ar kaki, czyli "stara panna z kotem" (nazwa chyba na dzisiejsze standardy niezbyt poprawna politycznie, bo cóż to za wspominanie komuś braku męża, w czasach kiedy instytucja małżeństwa interesuje przede wszystkim ludzi o orientacji homoseksualnej), okazała się miejscem z miłą obsługą -- kelnerki świetni mówiły po angielsku -- oraz wyśmienitym jedzeniem. Przede wszystkim było to jedzenie lokalne, nie żadne pizze i inne międzynarodowe banały. Między innymi mieli tam chłodnik, którego przecież na Łotwie nie będę nazywał "litewskim". Łotewska auksta zupa (zimna zupa) to praktycznie to samo, co litewski šaltibarščiai (zimny barszcz). Wersja, którą wzięli Janiccy w "Starej pannie z kotem", praktycznie nie różniła się od tego, co jadaliśmy w litewskiej Kłajpedzie. Ja tym razem zupy nie wziąłem, za to zamówiłem sobie odpowiednik naszej kaszanki (jakiś rodzaj kiszki krwawej) podanej na kaszy pęcak z surówkami i konfiturą z borówek, a Agnieszka kiełbaski myśliwskie z frytkami, surówkami i keczupem. Restauracja serwuje też dania międzynarodowe, typu zupa z małży, włoskie makarony, czy węgierski paprykarz, no ale przecież nie po to przyjechaliśmy na Łotwę, żeby jeść rzeczy z innych części świata. Ponieważ Jarek tego dnia nie prowadził samochodu, po swoim drugim daniu (coś w rodzaju gulaszu) pozwolił sobie na szklankę piwa. I to mu się po prostu po tylu dniach szoferowania należało (cytuję klasyczkę po raz pierwszy).
Zadowoleni, bo nie tylko syci, ale też usatysfakcjonowani jakością jedzenia, podeszliśmy kilka kroków do końca Zamku, mijając umundurowanych strażników prezydenckiej siedziby. Doszliśmy do monumentu upamiętniającego wywóz łotewskich dzieci na Syberię w latach 1941-1949, po czym zawróciliśmy i ruszyliśmy nad Dźwinę.
Spodziewaliśmy się, że idąc bulwarem, od którego zaczęliśmy naszą pieszą wycieczkę, w stronę wieży telewizyjnej dojdziemy prosto do miejsca, w którym skręcimy w lewo i znajdziemy się bezpośrednio przed słynnymi ryskimi halami targowymi.
Otóż nic takiego nie nastąpiło, bowiem po przejściu około kilometra wzdłuż rzeki dotarliśmy do miejsca, gdzie nie można było już ani iść dalej, ani skręcić w lewo. Cała ulica, którą mieliśmy po swojej lewej była w tymże miejscu jednym wielkim rozkopanym placem budowy/przebudowy. Tak czy inaczej, o przejściu tamtędy mowy być nie mogło. Musieliśmy po prostu wrócić do mostu, na którym rano wysiedliśmy z autobusu, tam przejść na drugą stronę i tąż drugą stroną przejść znowu ok. kilometra (czyli już trzeciego), żeby wreszcie skręcić w lewo i idąc między torami tramwajowymi biegnącymi między jezdnią a chodnikiem, a dzielnicą domów starych, ale już nie tak zadbanych jak w centrum, po którym jeszcze niedawno spacerowaliśmy ("nie tak zadbanych" to taki lekki eufemizm), dotrzeć wreszcie do przejścia dla pieszych, które prowadziło pod most kolejowy. Ten fragment miasta z mostem przywiódł mi na myśl podobny most pod którym przechodzi się z Alexanderplatz w Berlinie do Czerwonego Ratusza. Podobieństwo jest znowu bardzo powierzchowne i to moja wyobraźnia raczej odgrywa większą rolę w jego generowaniu niż obiektywny wygląd tej części Rygi, ale cóż. Takie to już są te moje skojarzenia.
Po drugiej stronie mostu widać natomiast już wielkie hale, a przed nimi stoiska i stragany targowiska na świeżym powietrzu. Już prawie do niego doszliśmy, kiedy Jarek oznajmił, że takie ogromne centrum wymiany handlowej to nie jest miejsce w jego guście, bo zupełnie nie czuje klimatu oglądania dóbr wystawionych na sprzedaż, więc on nas opuszcza i udaje się na autobus, którym ma zamiar wrócić na kwaterę. No cóż? Nic na siłę. Nie powiem, żebym sam był wielkim fanem zakupów, zwłaszcza przy ograniczonym budżecie, kiedy trzeba jednak ominąć całe mnóstwo rzeczy, które by się chciało nabyć, ale brakuje na nie środków pieniężnych, ale to nie była jakaś tam pierwsza lepsza galeria handlowa! To było pięć najprawdziwszych hangarów przeniesionych (oczywiście we fragmentach) z Lipawy (tego miasta, z którego odwiedzenia zrezygnowaliśmy), gdzie Niemcy trzymali podczas pierwszej wojny światowej olbrzymie sterowce (zeppeliny) z myślą o zbombardowaniu przy ich pomocy Petersburga. Nic takiego nie nastąpiło. Niemcy się wycofali, a Łotysze zdołali utworzyć swoje niepodległe państwo. Hangary przenieśli do Rygi i zrobili z nich hale targowe. Za czasów sowieckich ich działalność nieco przygasła, bo przecież nie były to czasy wolnego rynku i swobodnego przepływu towarów i usług. Za to po upadku komuny, hale targowe odżyły i tętnią życiem do dziś.
Oczywiście oczami pożeraliśmy różne rzeczy, dosłownie mydło i powidło, od artykułów przemysłowych, po ogromną rozmaitość wiktuałów, w tym owoców morza i in. wykwintnych smakołyków. Jeśli mam być szczery, to ja przede wszystkim przyszedłem w to miejsce, żeby zobaczyć i ewentualnie kupić jakieś kiszonki. Szukaliśmy ich zaciekle obchodząc każdy z mijanych hangarów po wszystkich alejkach (wszystkie hale połączone są jednym długim korytarzem, więc chcąc je zwiedzić, nie trzeba wychodzić na zewnątrz), aż w końcu trafiliśmy na kilka stoisk z wyrobami będącymi wynikiem reakcji rozmaitych warzyw z solanką, w której je zanurzono. Oprócz rozmaitych rodzajów kiszonej kapusty i ogórków, były też inne kiszone warzywa, w tym cukinie, patisony, buraki i in. Były też różnego rodzaju kimczi, ale te koreańskie pikantne kiszonki w ogóle mnie nie interesowały. Swego czasu kupiłem kilka razy różne kimczi, które smakowało tak, jakby do kiszonej kapusty dosypano tonę papryki chili, co zupełnie nie przypadło mi do gustu. Byłem też ostrożny po zakupie kilku wyrobów kiszonkarskich firmy Baron, ponieważ mnie rozczarowały. Nie były może jakieś ohydne, ale efekty "łał" też nie wywołały. Doszedłem wtedy do wniosku, że po prostu jestem kulinarnym konserwatystą. Najlepsze kiszonki, jak dla mnie, to po prostu kapusta i ogórki. To są warzywa do kiszenia stworzone, a dobrze ukwaszone są po prostu niebiańsko pyszne. Inne rzeczy mi jakoś nie podchodzą.
Tym razem jednak postanowiłem dać szansę czemuś innemu niż kapusta i ogórki, bo widok był naprawdę kuszący. Takiego bogactwa rozmaitych warzyw w słoikach chyba nigdy wcześniej nie widziałem. Mój wybór padł na kiszone pomidorki koktajlowe. Jedna z pań za ladą zapakowała nam półlitrowy plastikowy pojemnik pomidorami z zalewą, w której pływały też ząbki czosnku, oraz mnóstwo zielonej pietruszki.
Zapłaciliśmy i nie odeszliśmy daleko, kiedy zobaczyłem stoisko, przy którym kobieta serwowała jakiejś młodej parze wódkę w kieliszkach. Podszedłem bliżej. Rosyjski napis oznajmiał, że w tym miejscu można skosztować ryskiego samogonu. No jakże mogłem sobie odmówić okazji spróbowania takiego specjału? Proszę Was, drodzy Czytelnicy, żebyście nie traktowali mnie jak kogoś, kto reklamuje alkohol, bo oczywiście zdaję sobie sprawę z potwornych skutków, jakie ten wywołuje u niektórych ludzi, ale ten jeden kieliszek mi się po prostu należał (że zacytuję klasyczkę po raz drugi).
Moje pytanie do zażywnej rosyjskojęzycznej blondynki, czy to "liegalno" było oczywiście z gatunku tych kretyńskich, bo przecież wiadomo, że jak jest oficjalne stanowisko, to z pewnością cały interes jest prawem dozwolony. Wszyscy jednak wiemy, że pewne pytania zadaje się tytułem "poddierżania razgowora". Kobieta oczywiście odpowiedziała, że "kanieszno liegalno", po czym nalała mi pięćdziesiątkę, za którą zapłaciłem, po czym ją wychyliłem ostentacyjnie podtrzymując sobie swój letni kaszkiet na głowie, że niby tak się boję, że mi spadnie, jak przechylę głowę (gest podpatrzony na jakimś starym filmie). Rzuciłem na koniec uwagę-komplement, że samogonka jest "kriepka" i oddaliłem się w kierunku mojej żony i Joli Janickiej.
Udaliśmy się na przystanek autobusowy, przy ulicy z tramwajami, po drugiej stronie mostu kolejowego. Jeśli byłbym skłonny wyrażać zachwyt Rygą i Łotyszami tak pięknie radzącymi sobie z usuwaniem śladów sowieckiego bałaganiarstwa, to dwie godziny spędzone na tym przystanku przywołały wszelkie złe wspomnienia związane z komunikacją miejską z czasów komuny. Otóż autobus z pożądanym przez nas numerem miał przybyć za piętnaście minut. Tyle, że nie przyjechał. Liczyliśmy więc na następny, który miał się pojawić za minut 40, ten jednak też nie przyjechał. W międzyczasie tłumek ludzi na przystanku na szczęście się przerzedzał, bo inne autobusy najwyraźniej przybywały na czas. Być może nie były to pełne dwie godziny, ale bardzo blisko tego, kiedy wreszcie nasz numer nadjechał, a my ruszyliśmy w kierunku naszej kwatery. Plusem było to, że przystanek docelowy znajdował się naprawdę tuż przy naszej kwaterze.
Na kolację jedliśmy pieczywo z jakąś wędliną, ale ja się psychicznie nastawiłem na clue programu, czyli zaostrzacz smaku w postaci kiszonych pomidorów. Wyłowiwszy je spod gęstej warstwy zielonej pietruszki wbiłem widelec w jeden z nich i wpakowałem sobie do ust. I co? No... właśnie jakoś tak nic. Znowu nic strasznego, odruchu zwrotnego nie było, to na pewno. Ale też żadnej eksplozji smaku, nic, co by moje kubki smakowe wprawiło w euforię. Po prostu kwaskowaty pomidor, który nie miał już tego pomidorowego smaku, ale nie nabrał tej nowej jakości, jakiej nabiera po ukiszeniu ogórek. Chyba naprawdę jestem starym kulinarnym konserwatystą. Jak kiszone, to ogórek i kapusta!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz