Zbliżał się koniec szkolnych wakacji, więc zarówno Agnieszka, jak i Jola z Jarkiem mieli wkrótce wrócić do pracy. Definitywnie kończył się czas, kiedy nauczyciele mogą gdzieś wyjechać, więc pozasezonowe obniżki cen w miejscach zwykle obleganych latem ich omijają. Postanowiliśmy wykorzystać te kilka ostatnich wolnych dni i odwiedzić naszych przyjaciół w Płocku.
W środę dotarliśmy do Joli i Jarka na kolację, a we czwartek po śniadaniu ruszyliśmy odkrywać to, czegośmy przez trzydzieści lat w Płocku nie odkryli. Trudno zresztą, żebyśmy odkryli np. kawiarnię "Pierwsza kawa", ponieważ jeszcze niedawno jej po prostu nie było. Tam też zaczęliśmy piękny słoneczny dzień.
Wcześniej nie było też w Płocku muzeum Art Deco. Wcześniej byliśmy któregoś roku w Muzeum Secesji, a tu Jola zaproponowała nam coś zupełnie innego, w dodatku z darmowym wejściem. Z hallu gmachu przy ulicy Kolegialnej 6, wchodzi się bezpośrednio do świata późnych lat 20. i 30. dwudziestego wieku, a piszę to nie tylko dla taniego efektu stylistycznego, tylko dosłownie opisuję własne wrażenie. Gość wchodzi bowiem do mieszkania jakiegoś bogatego urzędnika lub przedsiębiorcy, gdzie wszystko urządzone jest w duchu modernizmu. O ile modernizm w architekturze znalazł swoją kontynuację w socrealizmie i często budynki z lat 30. mogą się pomylić z tymi z lat 50., to stylowe wyposażenie wnętrz stanowiło niezwykle spójną i estetyczną całość wyraźnie odróżniającą tę epokę od tych wcześniejszych i późniejszych. Solidne błyszczące orzechowe meble w niczym nie przypominają gierkowskich meblościanek na wysoki połysk. Te z lat 30. to przede wszystkim lite drewno. Styl jest prosty, ale bardzo wyrazisty. I, jak już wspomniałem, bardzo spójny, więc jeżeli ktoś miał komplet mebli, zasłon, obrazów, dywanów i bibelotów w stylu art deco, wszystkie te elementy perfekcyjnie ze sobą współgrały. Naprawdę nie przesadzam mówiąc, że nie mogłem napaść swoich oczu widokiem tych wnętrz. Wystawa obejmuje też kolekcję ubrań, która potwierdziła moje wcześniejsze upodobania w tym względzie. Stroje kobiece z lat dwudziestych to lekkość, dziewczęcość, radość z odkrywania atutów kobiecego ciała, eksperyment, świeżość, podczas gdy w latach trzydziestych kobiece suknie i kostiumy robią się jakieś cięższe, bardziej formalne, przysadzisto-matronowate. Trudno oceniać modę męską, bo od czasów angielskiej Regencji (przed królową Wiktorią), kiedy George Brian Brummell, znany bardziej jako Beau Brummell, wymyślił trzyczęściowy garnitur (marynarka, kamizelka i długie spodnie), w świecie męskiej elegancji nastąpił swego rodzaju zastój trwający do dziś. Oczywiście zmieniają się kroje marynarek i spodni, szerokość klap kołnierza itd., ale to cały czas ten sam zestaw. Oczywiście były też smokingi i fraki, a także mundury, ale i tak mężczyznom nie pozostawiono tak szerokich możliwości urozmaicania swojej garderoby, jak kobietom.
Bogacze również mogli sobie pozwolić na samochody, których stylistyka, wg mnie często przewyższała auta współczesne. No niestety, meble i inne akcesoria w styli art deco nie były projektowane dla klasy robotniczej, ani do chłopskich chat. Nie dziwię się jednak, dlaczego w pierwszym mieszkaniu mojej ciotki (siostry ojca), czyli pierwszego pokolenia absolwentów wyższych uczelni PRLu, pamiętam solidny drewniany zegar z metalowymi wskazówkami, w którym dopiero dużo później rozpoznałem podobne zegary z przedwojennych filmów. Gdyby mnie było stać, sam bym chętnie urządził mieszkanie w stylu art deco, bo łączył modernistyczną funkcjonalność z niepowtarzalną estetyką.
W jednym z pomieszczeń muzeum znajdowała się wystawa czasowa nowoczesnego malarstwa i rzeźby, które jednak nie zrobiły na mnie takiego wrażenia jak te z wystawą art deco. Niewątpliwie dzieła tu wystawione były ciekawe, ale jak wiadomo, w sztuce współczesnej, żeby ją zauważono, muszą wystąpić elementy naprawdę nowatorskie, jakieś objawy twórczego geniuszu. Tutaj raczej mieliśmy do czynienia z dobrym rzemiosłem.
Moim prywatnym odkryciem dzięki Muzeum Art Deco (a właściwie to jest to filia Muzeum Mazowieckiego w Płocku) było małżeństwo Franciszki i Stefana Themersonów! Wstyd się przyznać, ale nigdy o nich wcześniej nie słyszałem, a to byli wybitni artyści, przedstawiciele płockiej żydowskiej inteligencji, i eksperymentatorzy. Dwudziestolecie międzywojenne było przecież epoką śmiałych prób artystycznych, które gdyby nie zostały przerwane przez stalinowski socrealizm (najpierw przez hitlerowców oczywiście), być może umieściłyby polską sztukę na prominentnym miejscu wśród twórczości światowej. Eksperymenty filmowe Franciszki Themerson dziś już raczej nie robią takiego wrażenia, bo każdy może takie robić przy pomocy smartfona, ale przed wojną to przecież była czysta awangarda!
Stefan Themerson to nie tylko artysta, ale teoretyk i filozof literatury. Jest m.in. pomysłodawcą tzw. poezji semantycznej. To również poeta, autor książek dla dzieci i dorosłych. Zapoznanie się z jego traktatami jest jeszcze przede mną, ale zaraz po powrocie do Białegostoku przeczytałem jego ostatnią powieść napisaną na emigracji w Wielkiej Brytanii, i opublikowaną w roku śmierci autora (1988), Wyspa Hobsona. Jest to powieść pozornie sensacyjno-szpiegowska, ale to pretekst to szalonej, surrealistyczno-fantastycznej satyry na współczesny świat polityki. Na jakiejś zasadzie przypominała mi Hendersona, króla deszczu, Saula Bellowa.
Oczywiście w muzeum nie mogło zabraknąć nawiązań do Władysława Broniewskiego, genialnego lyrika, nieszczęśnika, który samemu będąc ofiarą sowieckich prześladowań, po wojnie uległ nowej władzy i ludziom z mojego pokolenia najczęściej kojarzył się jako poeta komunistyczny. Postać to jednak bardzo skomplikowana, a kto nie żył w tamtych czasach, ten się o postawach poszczególnych ludzi wypowiadać nie powinien, choćby przeczytał tony książek o tamtych czasach.
Moją uwagę przyciągnął m.in. obraz Leona Chwistka, człowieka, którego nazwisko zapamiętałem z satyrycznych wstawek o nim w tekstach Witkacego. Witkacy jakoś się trzyma w świadomości wykształconych Polaków, a Chwistek niestety nie, a był to przecież człowiek nieprzeciętnie utalentowany, o ogromnej erudycji w całym szeregu dziedzin. Był lekarzem, filozofem, psychologiem i matematykiem (związanym m.in. z obiema polskimi szkołami matematycznymi -- lwowską i warszawską), pisał powieści i malował. Był postacią znaną i ważną. Niestety współczesny polski inteligent raczej o Leonie Chwistku nic nie wie. Kolejne pokolenia pewnie też się nie dowiedzą, przy obecnej tendencji promującej ideę, że dobrem ucznia jest wiedzieć mniej, a nie więcej.
Jeżeli dwudziestolecie międzywojenne, to trudno, żeby w muzeum sztuki tego okresu zabrakło nawiązań do roboty państwowotwórczej. I co ciekawe, ten modernizm, to art deco, mimo swojej światowości i postępowości wcale nie stało w sprzeczności z oddawaniu się służbie państwowej propagandy, szerzeniu wiedzy o odrodzonym kraju, czy budowaniu postaw patriotycznych.
Po wrażeniach kulturalnych pojechaliśmy nad jezioro w Zdworzu, gdzie kilka godzin posiedzieliśmy na plaży, a nawet trochę popływałem, choć trzeba było odejść naprawdę daleko, żeby zanurzyć się bardziej niż po kolana. Po tej chwili relaksu Jarek zawiózł nas do miejsca nad innym jeziorem, a mianowicie Łackim Dużym, żeby nam pokazać kapliczkę św. św. Piotra i Pawła, przy której Jerzy Hoffman nakręcił pojedynek Michała Wołodyjowskiego (Zbigniew Zamachowski) z Jurijem Bohunem (Aleksandr Domagarow) ekranizując Ogniem i mieczem Sienkiewicza.
Po drugiej stronie jeziora natomiast bielił się przepiękny pałac Fuhrmana w Łącku, czyli inna filmowa lokacja, a mianowicie Szatana z siódmej klasy z 1960 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz