wtorek, 2 kwietnia 2024

Sierpc i Bożewo (25 sierpnia 2023)

Nazwa Sierpc, a konkretnie "piwo sierpeckie" na zawsze pozostanie w mojej pamięci za sprawą czegoś, co kupiłem w ostatnim pięcioleciu komuny w Polsce w Kutnie. Był to chyba rok 1987, i było to podczas obozu epigraficznego organizowanego przez nasze koło naukowe na Uniwersytecie Łódzkim. Poszedłem do najbliższego sklepu i kupiłem piwo. 

A młodemu pokoleniu trzeba wiedzieć, że za komuny obowiązywała piwna rejonizacja. W Łodzi w sklepach było piwo "Łódzkie", a np. w Cieszynie "Brackie". W Tarnobrzeskiem królował "Leżajsk" itd. itp. I żadnego innego piwa w sklepie się nie kupiło! W drogich knajpach można było czasami liczyć na "Żywiec", albo "Okocim".  Najwyraźniej Kutno to był rejon piwa z Sierpca. Takie też kupiłem w sklepie. Ku mojemu zaskoczeniu było w przysadzistej butelce typu "bączek" o pojemności 0.33 l. W Łodzi takie butelki już wyszły z mody, wyparte przez butelki półlitrowe. 

Kiedy otworzyłem to piwo, od razu przyssałem się do butelki, ponieważ strasznie chciało mi się pić. Tak bardzo byłem spragniony, że już zdążyłem pochłonąć połowę zawartości, zanim się zorientowałem, że piję po prostu czystą wodę! Ale to dosłownie. Ten napój w niczym piwa nie przypominał. Kiedy zaś dotarłem prawie do dna, pojawił się ohydny smak jakiegoś kwasu, który również do piwa nie był podobny. W ten sposób wyciągnąłem, prawdopodobnie pochopny wniosek, że jeśli do tej pory byłem święcie przekonany, że najgorsze piwo w Polsce to było "Łódzkie", to teraz przesunąłem je na miejsce przedostatnie. 

Kiedy już upadła komuna i Jarek Janicki poczęstował mnie w Płocku "Kasztelanem", nie mogłem uwierzyć, że to produkcja browaru Sierpc. Było to z pewnością piwo, tyle, że jednak z charakterystycznym kwaskowatym posmakiem, który nie do końca mi pasował. 

To tyle o moim pierwszym zetknięciu się z nazwą miasteczka Sierpc. 


Tymczasem jeszcze w czasach, gdy nasze dzieci chodziły do szkoły podstawowej, Jola w któreś wakacje w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku postanowiła pokazać nam skansen w najbliższej okolicy Płocka, a był to właśnie skansen w Sierpcu. Jarek z jakiegoś powodu nie mógł nam towarzyszyć. 

Historia skansenu sięga roku 1971 r., kiedy to w gmachu sierpeckiego ratusza urządzono Muzeum Etnograficzne z inicjatywy lokalnych rzeźbiarzy ludowych. Stopniowo instytucja się rozrastała, przejmując cały ratusz, by w 1978 r. zająć teren obecnego Parku Etnograficznego, gdzie umieszczono trzy typy przykładowych mazowieckie wsi: rządówki, ulicówki i przysiółka, a także budynku dworskiego. 

Kiedy pierwszy raz odwiedziliśmy skansen w Sierpcu pamiętam, że przed samym terenem parku Muzeum Wsi Mazowieckiej nie było jeszcze olbrzymich zabudowań komercyjnych przedsięwzięć turystycznych, czyli kompleksu hotelowo-restauracyjnego ze stajnią i wozownią. 

Dworek szlachecki pojawił się na terenie samego skansenu w roku 2011, więc z naszej pierwszej wycieczki nie mogliśmy go pamiętać.

Tym razem zaczęliśmy od budynków mieszczących wystawę rzeźby ludowej, w której przeważały figurki Jezusa frasobliwego, piety, ale również figury innych świętych i postaci biblijnych, a także królów, biskupów i księży. Kiedy byłem dzieckiem w komunistycznej telewizji często pokazywano twórców ludowych, a w mojej wyobraźni taki ludowy artysta to był chłop "prosty" a wrażliwy, który spontanicznie rzeźbił, podobnie jak jego sąsiedzi. To jednak wcale tak nie wyglądało, ani nie wygląda. Jeżeli we wsi pojawił się ktoś z talentem, to był to raczej przypadek wyjątkowy. Nie każdy chłop był artystą. A jak się przeczyta, choćby pobieżnie, życiorysy ludowych rzeźbiarzy, to się może okazać, że są to ludzie ze średnim, a czasem nawet wyższym wykształceniem, a wykonywane przez nich rzeźby nie do końca są wytworem naiwnej twórczości "bożego prostaczka".  Taki spontaniczny samorodny talent to raczej kwestia XIX wieku i czasów wcześniejszych. Niemniej rzeźby takie wrażenie robią.





Drewniany dworek szlachecki przeniesiono tu w 2011 roku z Uniszek Zawadzkich, gdzie niszczał niezagospodarowany. Co tu dużo mówić? Domom polskiej średniej szlachty daleko było do magnackich pałaców, czy angielskich manor houses. Gdyby nie był to największy budynek we wsi i gdyby nie wiadomo było, że to siedziba szlachcica, można byłoby go uważać za bogatszy wiejski dom z gankiem i ogrodem. Wnętrze jednak różniło się od izb najbogatszego gospodarza diametralnie. Jak na wiejskie warunki, posiadał wszelkie wówczas dostępne wygody. Wyposażenie było takie jak mieście, był fortepian i biblioteka. Były obrazy i to nie tylko obrazy świętych. O ile różnica w wyglądzie zewnętrznym była przede wszystkim ilościowa, to wnętrze ukazywało jakościową przepaść między życiem szlachcica a życiem chłopa.
















Karczmę pamiętałem z naszej wycieczki z początku stulecia bardzo dobrze. Jej wnętrze i jakość serwisu też się nie zmieniła. To nie była jednak prawdziwa wiejska gospoda, choć chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym był bardzo smaczny. Papierowe talerze i plastikowe kubki psują trochę atmosferę. 






W wiatraku też byliśmy już te dwadzieścia lat temu, ale dopiero teraz zauważyłem jeden z odważników przy wadze, który miał kształt ni mniej ni więcej, tylko popularnego dziś przyrządu do ćwiczeń znanego jako kettlebell. Jakaż to ironia losu, że rosyjskie odważniki z czasów carskich, zwiane "giri", które stały się popularne wśród atletów dzięki rosyjskim, ale również m.in. polskim siłaczom, wróciły do naszej części Europy pod nazwą angielską! W książkach z lat 60. i 70., w których pokazywano młodym chłopcom ćwiczenia na przyrost siły i sprawności fizycznej, ten przyrząd nazywał się po prostu "odważnikiem" a owe ćwiczenia były "ćwiczeniami z odważnikami". No cóż, jak w czasach Mickiewicza, co nie przyszło z Francji, to się nie liczyło, tak samo dzisiaj, jak jakiś trend nie przyjdzie z krajów anglojęzycznych, to po prostu nie istnieje. Nie będę jednak narzekał, sam kupiłem swój odważnik do ćwiczeń, albo girię, jako kettlebell, co w ćwiczeniach mi zupełnie nie przeszkadza. Natomiast widok zwykłego odważnika we młynie w takim kształcie jakoś tak mnie wzruszył.



 
Pajda chleba ze smalcem w skansenie zaspokoiła mój głód jedynie częściowo, dlatego wizyta w restauracji "Polska Toskania" w Bożewie była ze wszech miar pożądana. Jola i Jarek znali ją już wcześniej, więc wiedzieli dokąd nas przywożą. Oto w środku mazowieckiej wsi  znajduje się świetny lokal gastronomiczny z nowocześnie urządzonym wnętrzem, gdzie serwują doskonałe jedzenie. Kurczak na szparagach, ryba czy ravioli były bardzo smaczne, a cena zupełnie przystępna. No niestety obawiam się, że w Toskanii nie znajdziemy restauracji o nazwie "Włoskie Mazowsze", ale jakoś tak nie potrafimy wyzwolić się od statusu peryferii. 

Po obiedzie odpoczęliśmy na rozstawionych na zewnątrz hamakach i ruszyliśmy do Płocka.
 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz