środa, 17 lipca 2019

Dubrownik, czyli wycieczka pierwsza (2)

Wąskimi uliczkami doszliśmy do większego placu, na którym skręciliśmy od razu na schody, które doprowadziły nas do kościoła św. Ignacego (Loyoli, założyciela Towarzystwa Jezusowego szerzej znanego pod nazwą jezuitów).











Kościół św. Ignacego


Kościół św. Ignacego


 Krętymi uliczkami dotarliśmy do Katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
Katedra Wniebowzięcia NMP

Katedra Wniebowzięcia NMP (po lewej)
Katedra Wniebowzięcia NMP z boku

 Idąc w stronę Akwarium przekroczyliśmy niepozorne przejście w murze o szerokości standardowych drzwi i znaleźliśmy się w porcie. Proponowano nam rejs łodzią, ale nie daliśmy się skusić.



Ponieważ nasze dzieci oddzieliły się od nas już przy kościele św. Ignacego postanowiliśmy nawiązać kontakt i umówić się na spotkanie w konkretnym miejscu. Wybraliśmy Pałac Rektorów. Rektor to taki raguzański odpowiednik weneckiego doży, ale do końca nie rozumiem tej tytulatury (sprawdzenie tego odłożę chyba do powrotu do domu), ponieważ po serbsku ten pałac nazywa się "Knežev dvor", a więc "dwór księcia"! 

Minął kwadrans z okładem (taki eufemizm), kiedy nasze potomstwo dotarło na umówione miejsce. Z relacji naszych latorośli wnioskuję, że zdążyli zwiedzić w międzyczasie więcej miejsc niż my! Razem ruszyliśmy dalej, planując posiłek. Po drodze przeszliśmy obok kościoła św. Błażeja (Vlaha - taka jest chorwacka wersja tego imienia), patrona miasta.


Kościół św. Vlaha
Skręciwszy w Stradun postanowiliśmy znaleźć dubrownicką synagogę. 



Dotarliśmy do ulicy Żydowskiej, jednej z wąziutkich uliczek, na której znajdowała się synagoga, która jednak niczym się nie wyróżniała od pozostałych budynków, a jeżeli się jednak wyróżniała, to z zewnątrz nie było szans tego dostrzec - właśnie ze względu na ciasnotę ulicy.


Ulica Żydowska

Wejście do dawnej synagogi. Obecnie Muzeum Żydowskie.
Zaczęliśmy intensywnie poszukiwać restauracji, gdzie moglibyśmy zjeść coś tradycyjnie chorwackiego, pożywnego (byliśmy już bardzo głodni) i na naszą kieszeń. Wszystkie lokale w obrębie murów starej Raguzy miały podobnie wysokie ceny. Nie wiem dlaczego, ale stwierdziłem, że musimy iść w górę, żeby wyjść ze Starego Miasta. Owszem, wyszliśmy tą samą drogą, którą weszliśmy, ale moja żona i dzieci stwierdzili, że oni nie chcą wracać od strony stacji kolejki linowej obok murów, tylko główną bramą przy fontannie św. Onufrego.

Wróciliśmy więc inną wąską uliczką do Stradun i tam już doszliśmy do rzeczonego wyjścia, którym opuściliśmy średniowieczną Raguzę.





W pobliżu starych murów ceny w restauracjach były podobne do tych wewnątrz. Dopiero jakiś kilometr dalej trafiliśmy na restaurację, gdzie te same potrawy kosztowały średnio połowę tego, co na Starym Mieście. Każdy zamówił więc to, na co miał ochotę. Ja wziąłem čevapčici z ajwarem do których podano frytki. Wiem, że Grecy też serwują obecnie tradycyjny gyros z frytkami. Nie wydaje mi się, żeby był to specjalnie bałkański dodatek. 

Te čevapčici to też ciekawa historia. Pamiętam, że wujek Julek wspominał tę potrawę z pogardą, ale jego opis był jakiś dziwny, bo o ile dobrze pamiętam, w ogóle nie mówił o daniu mięsnym, tylko o jakiejś smażonej cebuli z czymś jeszcze, czego w ogóle nie potrafię wytłumaczyć. Mnie od dawna nurtuje związek tej nazwy z tureckim kebabem, bo mimo, że čevapčici to bardziej kofta (znana z kuchni greckiej), da się je podciągnąć pod rodzaj kebabu. No i nazwa jakoś tak mi się kojarzy. Być może się mylę, bo moja etymologia jest całkowicie intuicyjna. Muszę spytać jakichś ekspertów. Niestety na razie nie spotkaliśmy Roberta Makłowicza, który obecnie przebywa gdzieś na terenie Dalmacji. 



Mówiąc o jedzeniu, przypomnieli mi się sprzedawcy lodów. Moja córka doszła do wniosku, że te chłopaki muszą się strasznie nudzić, bo ciągle dowcipkują. Np. w Mikulowie młody sprzedawca zaczął się wygłupiać podając nam lody pod ladą, gdzie oczywiście natknęliśmy się na szybę. Potem przewrócił loda do góry nogami, ale nie wypadł z waflowego rożka. Takie sobie chłopak zgrywy robił, normalnie... 

W Dubrowniku, zanim weszliśmy do kościoła franciszkanów kupiliśmy lody od chłopaków, którzy mówili wieloma językami. Tuż przed nami grupa Rosjan została obsłużona w pięknym języku rosyjskim. Ten sam sprzedawca w rozmowie z nami przeszedł na płynny polski, choć z odrobiną akcentu. Córka powiedziała, że chcemy trzy lody, ale żona poprawiła, że cztery. Na to chłopak zwrócił się do mnie "No, widzę, że szefowa mówi trzy lody, ale druga szefowa mówi, że cztery, to ja daję cztery!" Nazwy smaków były po angielsku, więc tak też zamówiliśmy. Niestety dopiero później przyszło mi do głowy, że mogłem zamiast "hazelnut" poprosić o orzech laskowy i przekonalibyśmy się jak biegły był jego polski. Takie "dowcipne" pomysły przychodzą jednak zazwyczaj zbyt późno. 

Na koniec mieliśmy przygodę z automatem przyjmującym opłaty za parking. Okazało się, że nie zaakceptował żadnej z naszych kart. Nie przyjął też banknotu 200-kunowego. Poszliśmy czym prędzej do informacji turystycznej, gdzie dziewczyna akurat tłumaczyła po angielsku, że nie ma obecnie możliwości zapewnienia samochodu z kierowcą, który zawiózłby starszego pana, który z nią rozmawiał, na lotnisko. Jedyne co mogła mu poradzić to taksówka. Kiedy zajęła się nami, skierowała nas do przybudówki, gdzie urzędował człowiek od parkingu. Ten rozmienił nam 200 kun na banknoty 20- i 10-kunowe, ponieważ najprawdopodobniej automat nie miał jak wydać. Dlaczego nie przyjął naszych kart nie wiemy do tej pory.

W przeciwieństwie do Podacy, w Dubrowniku wszędzie słychać język angielski. Już w drodze na Stare Miasto anglojęzyczna para poprosiła mnie o zrobienie zdjęcia. Potem w kolejce linowej i podczas spaceru cały czas natykaliśmy się na turystów mówiących po angielsku z amerykańskim akcentem. Byli też turyści francuskojęzyczni i nieco mniej niemieckojęzycznych. Kelnerki w restauracji, gdzie jedliśmy obiad, również posługiwały się płynną angielszczyzną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz