20 lipca (sobota) był naszym ostatnim pełnym dniem naszego pobytu w Chorwacji. Postanowiliśmy go wykorzystać do maksimum. Po śniadaniu wypiliśmy kawę -- tym razem z ekspresu przelewowego Philipsa, który też był na wyposażeniu kuchni na naszej kwaterze. Ponieważ już drugiego dnia skończyła nam się nasza kawa przywieziona z Polski, kupiliśmy jakąś miejscową (nie chciałem Tchibo, ani Jacobsa, a Lavazzy nie było), która okazała się dość podła w smaku. Wykończyliśmy ją jednak i zakupiliśmy kolejną, bośniacką, o obiecującej nazwie (złota dżezwa). Nieco lepsza od tej poprzedniej, ale jednak... dziwna (jeszcze ją mamy, za moment właśnie wypiję jej filiżankę).
Z ekspresem przelewowym miałem do czynienia pierwszy raz w życiu. To znaczy piłem kawę z takiego przyrządu nie raz, ale po raz pierwszy go obsługiwałem. Pierwszego dnia napar był porażką, bo do papierowego filtra wsypałem zbyt mało zmielonych ziaren. Wyszła więc przezroczysta lura, jak na amerykańskich filmach. Potem nauczyłem się, że żeby uzyskać jakąś moc, trzeba wsypać dwie czubate łyżeczki na filiżankę.
Mieliśmy również naszą kawiarkę (mokę), w której ciśnienie oczywiście nie umywa się do ekspresu ciśnieniowego, ale jednak jakieś się w niej wytwarza i mniejsza ilość kawowego proszku daje dużo większą moc niż ekspres przelewowy. Codziennie piliśmy więc kawę inaczej parzoną (przelewowo, w kawiarce i gotowaną w dżezwie). Każda ma swoje słabe punkty, ale generalnie wolałem szukać zalet. I faktycznie każdy z tych sposobów parzenia daje inne wyniki, co sprawiało, że przy tym samym, nie najlepszej jakości surowcu, mieliśmy jakieś urozmaicenie smakowe.
Skusiło mnie opakowanie, które wzbudziło wspomnienia z Mostaru |
Na plażę dotarliśmy ok. 11.00, co jak na nas było porą niezwykle wczesną, i siedzieliśmy na niej do ok. 15.00, co było absolutnym rekordem siedzenia na gorących kamieniach. Tym razem już się nie wygłupiałem, ale solidnie sobie popływałem. Woda była nareszcie naprawdę ciepła, a i ja jakoś poczułem się na tyle pewnie, że podpływałem do Joanny i Adama, którzy jak zwykle wypłynęli hen w morze i tam sobie swobodnie dryfowali.
Po zejściu z plaży i spłukaniu z siebie soli, zgodnie z pierwotnym planem poszliśmy na obiad do jednej z restauracji "Podaca-Bonaca" przy promenadzie biegnącej wzdłuż plaży. Od dawna wiedzieliśmy, że w niej zamówimy risotto z mątwą, która to potrawa jest generalnie miejscową specjalnością. Miały ją w karcie prawie wszystkie mijane przez nas restauracje w odwiedzanych miastach. Zepsułem nieco apetyt swoim dzieciom twierdzeniem, że z wyglądu nasza potrawa wygląda na smażoną kaszankę, ale na szczęście dla nich smak rosotto okazał się w niczym jej nie przypominać. Agnieszka natomiast wzięła sałatkę z hobotnicy (ośmiornicy). Do tego wypiliśmy po piwie - Ožujsko (točeno, czyli z beczki) i Tomislav (crno -- z butelki). Czekając na jedzenie, jak zwykle obserwowałem ludzi. W restauracji panowała swobodna atmosfera, ponieważ zdecydowana większość gości przyszła tu prosto z plaży. Np. przy stoliku przy wejściu siedziało czterech starszych panów w samych szortach i namiętnie grających w karty, z emfazą przybijając je do stołu.
Sałatka z ośmiornicy (hobotnicy) |
Risotto z mątwą, barwione sepią |
To samo risotto posypane serem parmezanopodobnym |
Następnie poszliśmy na spacer do Bristu, gdzie z bliska przyjrzeliśmy się kościołowi św. Margarity z 1870 r., przed którą znajduje się statua siedzącego franciszkanina z lutnią. Okazało się, że to postacią na postumencie jest chorwacki poeta z XVIII w. Andrija Kačić Miošić (1704-1760), autor dzieła pt. Razgovor ugodni naroda slovinskog (Przyjemna rozmowa słowiańskiego ludu).
Andrija Kačić Miošić |
Po drodze, tuż przy maleńkim skwerku z trzema popiersiami słynnych ludzi, którzy urodzili się w Briście, dostrzegliśmy strzałkę wskazującą drogę do pensjonatu, w którym można kupić świeżo tłoczoną oliwę (czyli olej z oliwy; nasza "oliwa z oliwek" to jednak naprawdę "masło maślane"). Ponieważ skierowana była prosto na morze, do którego było stamtąd jakieś 50-80 metrów, a napis głosił, że do miejsca docelowego jest metrów trzysta. To dlatego doszliśmy aż za kościół św. Margarity, do sklepiku z lodami, gdzie na pytanie o punkt sprzedaży oliwy, dziewczyna odpowiedziała, że nie wie, gdzie jest ten konkretny, ale jej rodzice pracują w tłoczarni oliwy, więc jeśli chcemy, to ona zadzwoni do mamy, a ta przyjdzie i nas tam zaprowadzi. Nie chcieliśmy robić zamieszania z tego prostego względu, że sprowadzenia do nas kobiety z jakiegoś oddalonego miejsca wywołałoby w nas poczucie zobowiązania i gdyby np. cena oliwy nam nie odpowiadała, trudniej byłoby nam zrezygnować z zakupu. Podziękowaliśmy więc i udaliśmy się w drogę powrotną. Doszliśmy znowu do skwerku z popiersiami i strzałką prowadzącą wprost do morza. Patrząc na zdjęcie pensjonatu nad tym mylącym drogowskazem, doszedłem do wniosku, że to musi być gdzieś nad samym morzem, ale przeszliśmy już prawie dwieście metrów w kierunku Podacy, a żadnego budynku przypominającego ten ze zdjęcia nie dostrzegliśmy. Sprawdziłem też oczywiście w internecie, ale oprócz tego, że taki pensjonat z olejarnią w ogóle istnieje, niewiele się dowiedziałem na temat jego odległości od mojej bieżącej pozycji. W końcu, zupełnie przypadkiem nasz wzrok trafił na tabliczkę stojącą na schodkach przy wejściu do jednego z pensjonatów, który mijaliśmy już dobrych kilka razy podczas naszych codziennych spacerów. Weszliśmy do środka, gdzie zostaliśmy obsłużeni przez sympatycznego młodego człowieka. Wybraliśmy oliwę z jednego tłoczenia, ponieważ w tej samej cenie na półce niżej stała mieszanka trzech rodzajów oliwy. Chłopak poinstruował nas, że taka jednolita jest lepsza do sałatek.
Po powrocie na kwaterę, Agnieszka i dzieci zdecydowali się jeszcze raz pójść na plażę i popływać, natomiast ja zostałem na balkonie naszej kwatery i przerzuciłem kilka zdjęć z telefonu na laptop. Na dodatek zajrzałem na FB, skąd dowiedziałem się, że w Białymstoku moi bardzo dobrzy znajomi zostali fizycznie (uderzenie, plucie) i słownie zaatakowani zarówno przez kiboli, jak i "zwykłych obywateli" rzekomo broniących wartości chrześcijańskich. Cała ta sytuacja wprawiła mnie w stan przygnębienia, który wczoraj zaczął odpuszczać. O takich rzeczach czyta się w książkach o historii, albo ogląda się w telewizji, kiedy dzieją się w odległych krajach. Tymczasem próba pogromu uczestników marszu równości miała miejsce w mieście, w którym mieszkam. Przez resztę wieczoru czytałem wpisy znajomych na fejsbuku i komentowałem. Trudno było nie dać się ponieść emocjom.
Ten blog ma być z założenia wakacyjny i pozytywny, dlatego nie będę w tym miejscu rozwijał tego tematu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz