Od zeszłego czwartku (25 lipca) jesteśmy w domu, ale to nie znaczy, że nie czujemy się wakacyjnie. Ci, którzy mnie bliżej znają, wiedzą, że mam skłonności do komedianctwa i jak zbyt długo nic się nie dzieje, albo robię prowokacyjne wpisy na facebooku, albo umieszczam zdjęcia z sobą w roli głównej. Ponieważ oprócz książek kolekcjonuję rozmaite nakrycia głowy, wymyśliłem, że wzorując się na dziewiętnastowiecznych ekscentrycznych arystokratach, będę sobie pił kawę w bonżurce i fezie. Tak też zrobiłem. Pomysł na dłuższą metę nie najlepszy, a to z powodu upałów. Chodzenie po mieszkaniu w bonżurce przy trzydziestu stopniach nie ma zbyt wiele sensu. Ale kawę wypiłem i to dwa razy, ponieważ za pierwszym razem znajoma zarzuciła mi, że filiżankę mam zbyt wielką jak na kawę po turecku. W istocie nie była to kawa po turecku a po włosku, zaparzona w wynalazku przypisywanym Alfonso Bialettiemu, a którego podobno dokonał jednak Luigi de Ponti. Moka, czyli kawiarka to wymysł wcale nie taki stary, bo z lat 30. XX wieku. Swoją drogą, ciekawe, jak Włosi parzyli kawę przed jej wynalezieniem.
Kawa w fezie |
Następnego dnia więc się poprawiłem. Bośniacką kawę "Złota dżezwa" faktycznie zaparzyłem w dżezwie, czyli niewielkim tygielku. Właściwie słowo "zaparzyłem" nie jest zbyt precyzyjne, bo w dżezwie kawę się gotuję. Zrobiłem to na sposób raczej grecki lub albański, czyli razem z cukrem, i nalałem do jedynej małej filiżaneczki, jaką mam w domu, którą syn przywiózł kiedyś z Włoch. Jeden z moich kolegów stwierdził, że kawa po turecku podana we włoskiej filiżance to po prostu kawa po albańsku!
Kawa po albańsku, czyli po turecku ale we włoskiej filiżance |
W piątek odwiedziliśmy naszych przyjaciół, z którymi nie widzieliśmy się dobrych kilka miesięcy. Z ich wakacyjnymi przygodami nawet nie próbuję się porównywać, ponieważ spędzili oni kilka tygodni w Azerbejdżanie, a następnie w Gruzji i w rosyjskiej części Rosji. Azerbejdżan zwiedzali razem z koleżanką, ale potem w Gruzji Kasia podróżowała już tylko z koleżanką, zaś Artur udał się w góry na podbój Kazbeku. Ze względów pogodowych przewodnicy kazali jego grupie zawrócić dosłownie z ostatniego etapu. O wiele więcej szczęścia miał Artur na Elbrusie, do którego szczytu dotarł. Kiedy jednak opowiadał o warunkach podchodzenia, o spaniu w zimnym śpiworze w namiocie, do tego o konieczności spożywania ogromnej ilości wody, co powodowało oczywiście częste oddawanie moczu przy odległej toalecie, oraz o innych objawach, jakie łapią nawet ludzi stosunkowo dobrze przygotowanych fizycznie, stwierdziłem, że tego typu doświadczenie raczej sobie daruję. O wiele bardziej przemawiały do mnie malownicze pejzaże, wiejskie i miejskie domostwa oraz cerkwie ze zdjęć Kasi.
W sobotę z kolei odwiedziła nas nasza przyjaciółka Basia, którą poznaliśmy podczas naszej wizyty w Rzymie kilka lat temu. Zatrzymaliśmy się wówczas w domu, który wynajmowała w Marina di Cerveteri. Później odwiedziliśmy ją i jej rodzinę w Edynburgu. Basia mieszka obecnie bliżej Glasgow, gdzie nas serdecznie zapraszała. Być może wybierzemy się tam w przyszłym roku.
Razem z Basią i Steve'm, jej partnerem, poszliśmy na spacer po Białymstoku, który skończył się kolacją w Siouxie, gdzie Steve'owi zarekomendowałem stek z angusa. W domu natomiast przegadaliśmy do pół do trzeciej w nocy! Basia jest osobą tak optymistyczną i pełną energii, że człowiek słuchając jej opowieści od razu zapomina o tym, że cokolwiek może się kiedykolwiek nie udać. Robiła w życiu różne rzeczy, zaś obecnie ze swojego hobby, fotografii, uczyniła sposób na życie -- m.in. robi fotoreportaże z wydarzeń artystycznych. Steve natomiast jest wykładowcą fotografii, zaś w wolnych chwilach wokalistą w grupie rockowej. Syn Basi, którego pamiętałem sprzed czterech lat jako drobniutkiego urwisa, wyrósł na wysokiego, jak na swój wiek, chłopaka o nienagannych manierach! Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że chyba mam do czynienia z uczniem Hogwartu.
W niedzielę rano Steve pozwolił mi przymierzyć kilt, w którym miał wystąpić na ślubie znajomych Basi. Oczywiście nie przepuściłem takiej okazji. Przez minutę być jak William Wallace, Rob Roy, czy Jamie Frazer z serialu Outlander!
Po śniadaniu poszliśmy razem na Pocztę Główną na Warszawską, ponieważ jest to jedyny urząd w Białymstoku czynny non-stop, gdzie Steve nadał pilny list polecony. Po drodze, jak to ja, powymądrzałem się na temat mijanych miejsc. Mam.nadzieję, że nie zanudziłem naszego gościa. Po drodze zatrzymaliśmy się na lody przy budce, w której sprzedają kręcone lody włoskie odkąd mieszkam w Białymstoku, a wiem, że istniała tam długo przedtem. Porcja w rożku, który trzymała Basia nagle się "złamała" i część zmrożonej masy spadała na ziemię, ale Basia wykazała się refleksem i ją złapała. Dziewczyna sprzedająca lody natychmiast wzięła od niej całość i podała nową porcję. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale okazało się, że ten "zepsuty" lód się nie zmarnował. Otóż nagle otworzyły się drzwi z boku, z których wyszła właścicielka i podała rożek z tą ułamaną porcją Charlotte, czyli suce (owczarek niemiecki) Basi i Steve'a. Ta zaś z wielkim apetytem skonsumowała to popularne remedium na upały. Nigdy nie mieliśmy psa, więc nie mamy z tymi zwierzętami żadnego doświadczenia, ale Charlotte okazała się psem tak bezproblemowym, że prawie bym zapomniał o niej wspomnieć. Czy to u nas w mieszkaniu, czy to w restauracji, ona po prostu się kładła i znikała! Inna/ ciekawa sprawa, to moja obserwacja na temat ludzi, zarówno w Souxie, jak i w parku, obok których Charlotte przechodziła. Ich reakcja była bardzo życzliwa! Okazuje się, że miłośników zwierząt jest chyba więcej, niż się spodziewałem.
Po śniadaniu poszliśmy razem na Pocztę Główną na Warszawską, ponieważ jest to jedyny urząd w Białymstoku czynny non-stop, gdzie Steve nadał pilny list polecony. Po drodze, jak to ja, powymądrzałem się na temat mijanych miejsc. Mam.nadzieję, że nie zanudziłem naszego gościa. Po drodze zatrzymaliśmy się na lody przy budce, w której sprzedają kręcone lody włoskie odkąd mieszkam w Białymstoku, a wiem, że istniała tam długo przedtem. Porcja w rożku, który trzymała Basia nagle się "złamała" i część zmrożonej masy spadała na ziemię, ale Basia wykazała się refleksem i ją złapała. Dziewczyna sprzedająca lody natychmiast wzięła od niej całość i podała nową porcję. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale okazało się, że ten "zepsuty" lód się nie zmarnował. Otóż nagle otworzyły się drzwi z boku, z których wyszła właścicielka i podała rożek z tą ułamaną porcją Charlotte, czyli suce (owczarek niemiecki) Basi i Steve'a. Ta zaś z wielkim apetytem skonsumowała to popularne remedium na upały. Nigdy nie mieliśmy psa, więc nie mamy z tymi zwierzętami żadnego doświadczenia, ale Charlotte okazała się psem tak bezproblemowym, że prawie bym zapomniał o niej wspomnieć. Czy to u nas w mieszkaniu, czy to w restauracji, ona po prostu się kładła i znikała! Inna/ ciekawa sprawa, to moja obserwacja na temat ludzi, zarówno w Souxie, jak i w parku, obok których Charlotte przechodziła. Ich reakcja była bardzo życzliwa! Okazuje się, że miłośników zwierząt jest chyba więcej, niż się spodziewałem.
|
Scotland Forrrrreverrrr!!! |
Z Basią |
Steve and Steve |
Z małym szkockim dżentelmenem, czyli z synem Basi, Samuelem |
Po odjeździe naszych gości udaliśmy się całą rodziną na manifestację przeciwko przemocy. Jestem człowiekiem, który nie do końca wierzy w moc sprawczą publicznych zgromadzeń. Nie uważam się za marksistę, a tym bardziej za zwolennika post-komunistów, ale uważam, że będąc w Białymstoku nie mogłem nie dołączyć do ludzi dobrej woli, którzy zebrali się w celu zamanifestowania sprzeciwu wobec zwyrodniałemu zachowaniu przeciwników Marszu Równości z poprzedniej soboty. Jak to powiedział Adrian Zandberg, można być albo po stronie tych, którzy biją, albo po stronie tych, którzy są bici. Żeby prawica i kręgi kościelne nie wiem jak odwracały kota ogonem i próbowały oskarżyć środowiska LGBT o rzekomy atak na chrześcijaństwo, w Białystoku pokazano wyraźnie kto stosuje realną agresję. Wszyscy poszliśmy, wysłuchaliśmy wystąpień polityków lewicy, w tym socjolożki, pani doktor Katarzyny Sztop-Rutkowskiej, łodzianki z pochodzenia, wykładowczyni Adama. Wróciliśmy do domu z poczuciem dobrze spędzonego popołudnia.
Przemawia dr Katarzyna Sztop-Rutkowska |
Wczoraj, czyli w poniedziałek, poszedłem wieczorem na trening taiji do parku. Jak co roku w wakacje, Arek, instruktor YMAA (Yang Martial Arts Association), prowadzi w parku zwierzynieckim darmowe zajęcia. Ponieważ ze względu na godziny pracy od ponad roku nie mam czasu chodzić na regularne treningi, skorzystałem przynajmniej z tej okazji, żeby pomiędzy wyjazdami spotkać się z Arkiem oraz z koleżankami i kolegami z taiji. Z żalem szedłem do domu (mieszkam bardzo blisko parku), wiedząc, że przez najbliższy rok raczej też nie będę mógł wrócić do regularnego ćwiczenia pod okiem instruktora. Pomijając aspekt samego treningu, bardzo lubię tych ludzi z YMAA (z Białegostoku i z innych miast Polski). Mam nadzieję, że wrócę na treningi, bo mój pomysł na starość to styl życia starych Chińczyków oddających się ćwiczeniom fizycznym w parkach.
Po tym kilkudniowym interludium jutro zaczynamy kolejną część naszych wakacji. Kierunek: Rumunia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz