piątek, 26 lipca 2019

Przerzut do Budapesztu

W niedzielę, 21 lipca, wstaliśmy o wiele wcześniej niż zwykle, ponieważ czekało nas nieco ponad 800 kilometrów do przejechania. Pożegnaliśmy się z naszym pięknym widokiem z balkonu, a następnie wstąpiliśmy jeszcze do "Studenaca" po ostatnie zakupy, ponieważ przewidywaliśmy, że kiedy zajedziemy do Budapesztu może być już późno i nie będzie nam się chciało szukać otwartych sklepów (na szczęście w obu krajach one są otwarte w niedzielę). Kupiliśmy też pomidory u bardzo miłej starszej pani prowadzącej stragan z warzywami. W "Tisaku", czyli kiosku, nic już nie kupowaliśmy, gdyż znaczki pocztowe nabyliśmy już wcześniej, a tradycyjne kartki pocztowe wysłaliśmy poprzedniego dnia. Idąc ze śmieciami do pojemników, które stały przy głównej szosie tuż przy zejściu na plażę, zerknęliśmy po raz ostatni na "nasz" odcinek Adriatyku.












Oddaliśmy klucze do naszej apartamentu, zaś pani, która zawsze była na miejscu (myślę, że to była siostra właścicielki; z tą ostatnią rozmawiałem przez telefon po niemiecku i od niej się dowiedziałem, że jej tam nie ma, ale jest jej "Schwester". Dodatkowa wskazówka to taka, że ta pani nigdy się po niemiecku nie odezwała) podarowała nam olejek zapachowy we flakoniku z nazwą pensjonatu "Villa Ivva". Pożegnaliśmy się więc z gospodynią i ruszyliśmy znaną już trasą nadmorską, ale tym razem w kierunku północnym. Po raz ostatni podziwialiśmy pejzaże będące kombinacją nieba, morza, skalistych gór i przylepionych do nich jasnych domów. Z szosy numer 8 skręciliśmy na wschód w szosę nr 76, by po chwili znaleźć się w tunelu świętego Eliasza (Tunel Sveti Ilija). Za nim jest już Zagvozd, gdzie wjechaliśmy na autostradę w stronę Zagrzebia. Lekkim stresem okazało się wyciągnięcie bileciku z otworu przy bramce. Po prostu się nie wysuwał. Kierowca za nami wysiadł, ale zobaczywszy, co się dzieje, wrócił do swojego samochodu. Agnieszka poszła w prawo do większego budynku przy bramkach, ale tam grupa mężczyzn siedziała w zamkniętym pomieszczeniu i nie zareagowała na pukanie. Tymczasem pomoc nadeszła od drugiej strony. Pracownik miejsca poboru opłat wszedł do budki z automatem do wydawania biletów, otworzył go od tyłu, coś poruszył i nasz bilecik się wysunął. Równocześnie otworzył się szlaban i mogliśmy ruszyć odblokowując kolejkę samochodów, jaka się utworzyła za nami. Te bramki na autostradach to cały osobny temat. Uważam, że gdziekolwiek one są, czy to Chorwacja, czy to Francja lub Włochy, że o kulczykowej autostradzie w Polsce nie wspomnę, wprowadzają tylko niepotrzebne spowolnienie ruchu, a w praktyce długie korki. Najbardziej mi się podoba węgierski i słowacki system winiet elektronicznych, gdzie po uiszczeniu ryczałtowej opłaty nie przykleja się nawet niczego do przedniej szyby, tylko numer rejestracyjny naszego samochodu zostaje odnotowany w systemie.

Jak zwykle w drodze, słuchaliśmy powieści, ale w pewnym momencie Joanna przełączyła z ciekawości na radio, z którego popłynęła potoczysta mowa... włoska! Wyraziliśmy podziw dla mocy nadajnika zza Adriatyku, choć potem przyszło mi do głowy, że być może była to jakaś stacja mniejszości włoskiej na Istrii. Obserwowaliśmy, oczywiście inne samochody na autostradzie, zwłaszcza ich rejestracje. W odróżnieniu od tej części Dalmacji, w której spędziliśmy ostatni tydzień, na autostradzie pojawiły się również rejestracje węgierskie i nawet dwie rumuńskie. Oczywiście polskie towarzyszyły nam cały czas. Rozbawił mnie van z dużym napisem Goran i Zoran, ponieważ skojarzyłem sobie tę nazwę za jakimś duetem kabaretowym, ale sprawdziłem w internecie i okazało się, że to firma oferująca usługę, która po chorwacku nazywa się "ODŠTOPAVANJE KANALIZACIJE", czego chyba nie trzeba tłumaczyć. 

Za Zagrzebiem dotankowaliśmy naszą kię, ale tylko trochę, ponieważ spodziewaliśmy się niższych cen benzyny na Węgrzech. Krajobraz z górzystego robił się coraz bardziej płaski, ale stopniowo, żeby przed węgierską granicą zmienić się w równinę. Niebo się nieco zachmurzyło, ale nie padało. Granicę nie należącej do Schengen Chorwacji z Węgrami przejechaliśmy na machnięcie ręki pograniczników po obydwu stronach. Niemniej, podobnie jak z bramkami na autostradach, z przejściami granicznymi jest tak, że niepotrzebnie spowalniają ruch na drodze. 

Po stronie węgierskiej jechaliśmy autostradą wzdłuż Balatonu. Zatrzymaliśmy się na kawę. Pani za kontuarem nie odezwała się słowem w żadnym innym języku, jak tylko swoim własnym, ale zamówienie po angielsku zrozumiała. Właściwie tego się spodziewałem. Wymiana idei z Madziarami potrafi być bardzo utrudniona ze względu na barierę językową, ale z drugiej strony, na jakiejś irracjonalnej zasadzie, na Węgrzech nie czuję jakiegoś stresu w kontaktach z ludźmi. 

Do Jáde Panzió dotarliśmy ok. 19.00. Kiedy ruszaliśmy z Podacy, gps wskazywał szesnastą z minutami jako czas przybycia na miejsce. "Popasy" i korki zrobiły jednak swoje. Zwłaszcza odcinek od ok. 100 km przed Budapesztem dał się nam we znaki. Korek był długi i uciążliwy. Doszliśmy do wniosku, że to budapesztańczycy wracają z weekendu nad Balatonem. 

Tom-tom doprowadził nas pod samą bramę pensjonatu. Zadzwoniliśmy przyciskiem na zewnątrz, a kiedy się przedstawiłem, brama się odsunęła na szerokość furtki dla pieszych. Agnieszka i ja pokazaliśmy młodemu mężczyźnie nasze dowody osobiste, a ten wydał nam "klucze" do naszych pokoi w postaci niewielkich kartek papieru z wydrukiem kodu QR oraz z datami granicznymi naszego pobytu. W międzyczasie otworzyliśmy bramę i Adam wprowadził samochód na parking, gdzie postawił naszą kię obok dwóch wozów z węgierską rejestracją. 

Pokoje nie były duże, ale za to od razu widać było, że wszystko jest bardzo czyste. Podobny był stan łazienek, na korytarzu. Ponieważ gości było niewielu, te dwie zupełnie wystarczyły i nikt sobie nie wchodził w drogę. W Jáde Panzió nie ma kuchni, a pomieszczenie do przyrządzania jedzenia posiada lodówkę, zlewozmywak, nieco sztućców, niewiele kubków, czajnik elektryczny i kuchenkę mikrofalową. Robiliśmy więc sobie herbatę, ale o zaparzeniu kawy w naszej kawiarce nie było mowy. Kawy "po polsku", czyli takiej, którą trzeba cedzić przez zęby, nie lubimy, więc stwierdziliśmy, że napijemy się już następnego dnia w mieście. 

Po zmroku wybraliśmy się na spacer po najbliższej okolicy, w celu dokonania rekonesansu drogi do metra. Stacja metra znajdowała się pod budynkiem wielkiego centrum handlowego, ale napis (również po angielsku) poinformował nas, że jest nieczynna, tak samo jak trzy następne stacje. W zamian za to można było skorzystać z autobusów zastępczych M3, które dowoziły pasażerów do najbliższej czynnej stacji.Wracając zwróciłem uwagę na restaurację na rogu mijanych ulic, przy bramie której górowały duże tablice ze zdjęciami potraw. Kiedy spędziliśmy kilka dni w Budapeszcie dwa lata temu, z wielkim trudem znaleźliśmy w centrum Budapesztu (ale wśród dość "szemranych" kamienic) restaurację serwującą głównie pizzę i włoską pastę, która miała w menu również pörkölt. A tutaj od razu, pierwszego dnia, trafiamy na lokal oferujący zupę gulaszową oraz kilka rodzajów pörköltów i paprykarzy. Zdecydowaliśmy, że przyjdziemy tam następnego dnia na obiad. 

Minąwszy basen z charakterystycznymi oknami z ostrymi łukami, skręciliśmy z powrotem na ulicę (a właściwie "utcę") Dániela Irányiego, przy której znajdowała się nasza kwatera. Cała okolica przypominała mi do złudzenia moją rodzinną Łódź, a właściwie też pewne jej rejony. Pamiętam takie klimaty z dzieciństwa -- jakieś stare Bałuty, ale też stary Widzew lub Chojny. Parterowe murowane domki, jakieś płoty, a w to wszystko wcinające się uliczki z komunistycznymi dziesięciopiętrowymi blokami otoczonymi zielenią. Poczułem się więc bardzo swojsko. 

Ułożywszy plan na następny dzień udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

POWRÓT Z WIECZORNEGO SPACERU













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz