W środę, 18. lipca, wstałem ok. siódmej i poszedłem pobiegać po alei ciągnącej się wzdłuż plaży. Kontuzja, jakiej nabawiłem się na początku czerwca, nie pozwoliła mi długo cieszyć się joggingiem. Naderwany mięsień czworogłowy lewej nogi już mnie nie boli, ale nie jest on w pełni sprawny. Po przeczłapaniu ok. 1,3 km przeszedłem na chód i dotarłem Bristu, gdzie natknąłem się na uroczy maleńki skwer z trzema popiersiami synów tejże miejscowości, którzy zaznaczyli się w życiu kraju. Ich nazwiska niestety nic mi nie powiedziały, ale pomyślałem, że to bardzo miłe, że mały Brist oddaje hołd ludziom w nim urodzonym.
Na kwaterę wróciłem górą, czyli szosą. Zająłem się śniadaniem i kawą. Przysmażyłem sobie dwa plasterki kurczaka z wczorajszego obiadu z papryką i cebulą. W ten sposób skończyłem mięsne szaleństwo. Posiedziałem na balkonie robiąc jeden z wpisów na blogu i surfując po internecie w oczekiwaniu na gotowość kierowcy do jazdy do Splitu.
Wyruszyliśmy wczesnym popołudniem. Po ok. dwóch godzinach jazdy nadmorską krętą szosą, dotarliśmy do Splitu. Tom-tom doprowadził nas bez problemu na parking, który wcześniej wypatrzyliśmy w google maps. Mimo sporego zatłoczenia, znaleźliśmy miejsce. Pieszo ruszyliśmy do centrum. Po kilku minutach znaleźliśmy się na wprost wybrzeża morskiego z szeregiem promów i statków, po prawej mając szeroką promenadę z dwoma rzędami palm po bokach. Naszym celem były ruiny pałacu Dioklecjana, więc z promenady skręciliśmy szybko do podziemnego rynku ze straganami oferującymi rozliczne pamiątki, mieszczącego się w starożytnych murach.
Nie mogę się oprzeć pewnej metaforycznej figurze, która mi się nasunęła po przeczytaniu, czym w istocie jest Stare Miasto Splitu. Otóż wyobraźcie sobie martwe ciało np. konia, na którym jakiś rodzaj mrówek urządził sobie mieszkanie, dopóki nie ogołocił go do kości. Może ta przenośnia jest zbyt drastyczna i nie do końca precyzyjna, bo mrówki po zjedzeniu tkanki zwierzęcia przeniosą się gdzie indziej, więc może lepsze będzie porównanie do wraku zatoniętego statku, który został oblepiony przez kolonię koralowców, które na stałe urządziły sobie tam swoje mieszkanie. Na podobnej zasadzie rozwinął się średniowieczny Split. Całe miasto powstało na zasadzie wykorzystania pozostałości i obudowania nowymi budynkami kompleksu pałacowego rzymskiego cesarza Dioklecjana. Powiedzieć, że Stare Miasto ma charakter palimpsestowy, bo spod nowszej warstwy wystaje starszy "tekst" w postaci ruin pałacu, to być może zbyt mało, bo tego pałacu widać całkiem obszerne fragmenty, mimo, że struktura całego kompleksu ginie w gęstwinie kamienic i kamieniczek poprzecinanych uliczkami tak wąskimi jak w Dubrowniku.
W Splicie dożywał swoich dni na cesarskiej emeryturze dowódca wojskowy pochodzący z niezbyt wysokich warstw społecznych Dalmacji, który przejąwszy władzę nad imperium rzymskim, przestał się bawić w pozory republiki i zaczął występować nie tylko jako skromy "pierwszy wśród równych", ale po prostu "nasz pan" (dominus noster). Zaczął nosić diadem i barwioną purpurą jedwabną szatę. Trochę się wzorował na dworskim życiu perskiego państwa Sassanidów. Państwo rzymskie stało się dzięki niemu monarchią również de iure, a nie tylko de facto. Dioklecjan przeszedł do historii również jako twórca tetrarchii, czyli systemu rządu czterech władców -- dwóch augustów (wyższych, z których sam Dioklecjan był jednak jeszcze wyższy od kolegi) i dwóch cezarów (niższych). Imperium było na tyle wielkie i miało tylu wrogów, że taka organizacja wydawała się niezbędna. Cesarz nadal też sankcję religijną swojej władzy, nakazując uznanie się za pochodzącego wprost od Jowisza. Organizując swoją władzę nie tylko na fundamencie dyktatury wojskowej i scentralizowanej biurokracji, ale również na powrocie do starorzymskiej tradycji religijnej, Dioklecjan prześladował wyznawców religii, które odmawiały jej uznania. Przekonali się o tym zarówno chrześcijanie, jak i manichejczycy. Mając tak wielką władzę, bo Dioklecjan cieszył się niezaprzeczalnym autorytetem wśród swoich niższych rangą kolegów -- drugiego augusta i dwóch cezarów, człowiek ten postanowił po prostu abdykować i cieszyć się życiem emeryta. Podobno osiadłszy w swoim pałacu w Splicie zajmował się przede wszystkim uprawą warzyw. Do władzy nie chciał wrócić mimo namów. Do końca życia pozostał jednak politycznym autorytetem, do którego zwracali się o radę jego następcy.
Pałac, którego makietę można zobaczyć przy splickim bulwarze, musiał być ogromnym kompleksem. Starożytni Rzymianie mieli nie tylko rozmach -- w końcu kontrolowali kawał świata, a Dioklecjan zreformował również system podatkowy, m.in. nakładając podatek progresywny w samej Italii (wcześniej Italia pasożytowała na prowincjach) -- ale również umiejętności techniczne, które muszą nam do dziś imponować, mimo braku wspomagania parowego, spalinowego czy elektrycznego.
Wydostawszy się z podziemi, wędrowaliśmy krętymi uliczkami, aż dotarliśmy do sporego placu przed splicką katedrą. Oczywiście jej imponująca romańska wieża to już średniowiecze, ale sam kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP, ale znany też jako katedra św. Duje (Dominiona), powstała w VIII w. n.e. jako adaptacja ośmiokątnego mauzoleum samego cesarza Dioklecjana.
Zauważyłem dwie panie stojące z tabliczką oferującą piesze wycieczki, więc spytałem, ile taki spacer kosztuje. Miła przewodniczka podała nam cenę 40 euro od osoby, co było dla naszej czwórki ceną raczej zaporową. Grzecznie podziękowałem, mimo, że dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski, pani zaproponowała zniżkę. Tymczasem kelner z restauracyjnego ogródka obok, który akurat szedł obok nas ulicą (być może wracał ze sklepu zmierzając do swojego miejsca pracy) głośno zaczął zachwalać przewodnickie umiejętności i wiedzę kobiety, z którą rozmawiałem ("She's really the best!"). Oczywiście nie miałem powodu w to nie wierzyć. Jedyną przeszkodą w skorzystaniu z jej usług był napięty budżet.
Obeszliśmy katedrę dookoła i znaleźliśmy mały sklepik muzyczny Croatia Records, firmy płytowej będącej bezpośrednim następcą Jugotonu. Zakupiliśmy dwie kolekcje CD. Syn szukał grupy z końca lat 70. Metak, ale uprzejmy sprzedawca miał tylko składankę z dwoma utworami tej grupy. Ja natomiast nabyłem składankę utworów Bijelo Dugme, słynnej kapeli z lat 70. i 80., w której debiutował jako gitarzysta Goran Bregović. Kiedy już zapłaciliśmy, sympatyczny pan zza lady nagle pod nią zanurkował, po czym wyciągnął kompaktową płytę nieznanej nam zupełnie grupy Ultimatum zatytułowaną bardzo zrozumiale dla Polaka: "Ulice Zla". Podarował nam ją gratis. Odebraliśmy to jako bardzo miły gest.
Po opuszczeniu sklepu z płytami (winylowymi, CD i DVD), znaleźliśmy się z drugiej strony placu katedralnego. Postanowiliśmy wejść na szczyt pałacowego westybulu, konstrukcji, która wyglądała z dołu jak kopuła z dużym okrągłym otworem przypominającym ten w rzymskim Panteonie. Zapłaciliśmy po 5 kun i weszliśmy na górę, gdzie poczułem lekkie rozczarowanie, ponieważ na górze nie było żadnej kopuły, gdyż po sam okrągły otwór była omurowana. Wysokość też nie była zbyt imponująca. Można było zobaczyć plac przed katedrą z nieco szerszej perspektywy, natomiast widok na przeciwną stronę nie stanowił jakiejś specjalnej atrakcji.
Po przejściu przez teatralną scenę jaka znajduje się w Westybulu znaleźliśmy się znowu na placu, z którego skręciliśmy w lewo, by po kilkudziesięciu metrach znaleźć się na Rynku Ludowym (Narodni Trg), przy którego wejściu kupiliśmy w okienku po pizzy zwiniętej w rulon nadziewany kurczakiem (moja rodzina) i tuńczykiem (ja). Przycupnęliśmy na schodach zabytkowego budynku, po czym wycofaliśmy się w jego podcienie z powodu ogromnego upału, gdzie skonsumowaliśmy nasz obiad. Po mięsnym szaleństwie w Mostarze, była to jakaś odmiana.
Następnie poszliśmy ulicą Bosnanską do Żydowskiego przejścia (Židovski prolaz), gdzie, podobnie jak w Dubrowniku znajdowała się synagoga, której położenia w wąziutkim pasażu, przez który nie przecisną się dwie osoby obok siebie, nikt by się nie domyślił, gdyby nie tabliczka z napisem.
Kupiliśmy lody w pobliżu i ruszyliśmy w stronę parku, mijając po drodze miejsce, które nazwałem w myślach miniaturowym Forum Romanum, ponieważ podobnie jak tam, znajdowały się tu resztki rzymskiej budowli na otwartej przestrzeni, głównie podstawy kolumn. W pobliskim parku umyliśmy ręce w "wodnej ścianie", bo taki kształt miała fontanna między straganami z pamiątkami. Obejrzawszy nowo wyprodukowane gadżety przemieszane z kolekcjonerskimi starociami (m.in. austro-węgierskie pistolety, strzelby i szable, niemiecko-, węgiersko-, włosko- i chorwackojęzyczne książki itp.
Po przeciwnej stronie alejki stał ogromny posąg Grzegorza z Ninu (Grgur Ninski), którego autorem był rzeźbiarz Ivan Meštrović. Przyznam otwarcie, się podpis na postumencie GRGUR NINSKI i pod spodem IVAN MEŠTROVIĆ początkowo wprowadził mnie w błąd, ponieważ wcześniej nic o obu panach nie wiedziałem. "Grgur" odczytałem jako nazwę miejsca, natomiast nazwisko rzeźbiarza wziąłem za przedstawiona postać. No cóż, nie zrobiłem żadnego podkładu teoretycznego pod wycieczką do Splitu, przyznaję! Dopiero potem doczytałem, że biskup Grzegorz z Ninu wg dziewiętnastowiecznej słowiańsko-nacjonalistycznej legendy, dzielnie walczył o język chorwacki w liturgii kościelnej, który ludzie papieża chcieli koniecznie zastąpić łaciną. Podobno ze źródeł można wyczytać, że biskup Grzegorz bardziej walczył o kwestie władzy biskupiej niż język słowiański w liturgii, ale prawdy, z braku źródeł, pewnie się już nie dowiemy. Pozostają spekulacje historyków.
Palce stopy posągu Grgura Ninskiego oczywiście różnią się od reszty posągu połyskując na złoto, a to, jak wiadomo z powodu popularnego chyba w całej Europie głupiutkiego przesądu o szczęściu, jakie przynosi pocieranie posągów.
Spod posągu słowiańskiego biskupa udaliśmy się w poszukiwanie poczty, ponieważ chcieliśmy wysłać do niektórych znajomych tradycyjne pocztówki. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się jeszcze jeden sklep z pamiątkami i nie tylko, gdzie syn, kolekcjoner zapalniczek, zakupił kolejny eksponat do swojego zbioru, ja zaś kupiłem wino na wieczór.
Po tych zakupach przeszliśmy obok przedromańskiego kościoła Św. Ducha, który pewnie kiedyś był budynkiem wolnostojącym, a teraz jest ciasno otoczony innymi budynkami, tak że nawet nie można ogarnąć wzrokiem całej jego bryły. Następnie skierowaliśmy nasze kroki ku atrakcyjnie, tak jakoś osiemnastowiecznie, wyglądającym budynkom (oczywiście równie dobrze mogły być z wieku dziewiętnastego), które otaczały, jak się okazało, Plac Republiki. Przeszedłszy przez restaurację na otwartym powietrzu, znaleźliśmy się przed straganami z włoską żywnością. Dzięki córce dowiedziałem się, że takie włoskie targi odbywają się w wielu miejscach na świecie. Skorzystałem z propozycji uprzejmego sprzedawcy i skosztowałem pysznego parmigiano reggiano, po czym udaliśmy się na trg (plac, rynek) nazwany imieniem pierwszego prezydenta Chorwacji po rozpadzie Jugosławii, Franja Tudjmana. Stamtąd leniwym spacerkiem ruszyliśmy słynnym splickim bulwarem w kierunku naszego parkingu. Po drodze przycupnęliśmy na ławce podziwiając budynki, przez które prześwitywały starożytne mury pałacu rzymskiego władcy, oraz palmy rosnące w dwóch rzędach po obu stronach promenady. Nieco odetchnąwszy podeszliśmy w kierunku morza, żeby zobaczyć metalową makietę starożytnego pałacu Dioklecjana. Stamtąd poszliśmy już prosto na parking. Nie ryzykując przygody z Dubrownika, nie próbowaliśmy zapłacić kartą, tylko od razu nakarmiliśmy automat odpowiednią liczbą banknotów dziesięciokunowych, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną z zamiarem zatrzymania się w Omišu.
Nastawiliśmy gps na parking w tym miasteczku, ale zobaczywszy pierwsze wolne miejsce do zaparkowania samochodu po prawej stronie głównej szosy, właśnie tam się zatrzymaliśmy. Okazało się, że to jednak nie był jeszcze Omiš, ale miejscowość Duće, która się z nim bezpośrednio łączy. Do naszego miejsca docelowego, czyli do twierdzy Mirabella (Peovica) z XIII wieku, musieliśmy dojść jakieś 1,5 km. Są wakacje, więc nigdzie nam się nie spieszy. Staramy się nie stresować presją czasu!
Po drodze przeszliśmy obok dziwnego miejsca, które wyglądało na dwa tory do wyścigów jakichś zwierząt, ale nie dociekaliśmy, co to było. Doszliśmy do Cetiny, rzeki, która przecina Omiš, trochę dalej, niż należało, dlatego cofnęliśmy się do mostu, ale idąc już wzdłuż rzeki i podziwiając widoki.
Twierdza, do której szliśmy (do drugiej, z XV w., było trochę za daleko i za wysoko), pochodziła z XIII wieku i była kryjówką piratów kierowanych przez klan Kačić. Tradycja piracka tego miejsca sięgała zresztą już VIII w. n. e., kiedy to morskim rozbójnictwem zajmowało się niewielkie plemię słowiańskie Narentan (zwanych też Nereczanami, Neretlanami i Moranami). Pod wodzą Kačiców piraci rabowali Turków i kryli się właśnie w Omišu. Tyły od strony lądu mieli zabezpieczone, jako że zawarli sojusz z Republiką Polijčką, sąsiadującym z nimi państewkiem górali.
Kupiliśmy bilety i wdrapaliśmy się najpierw po kamiennych schodach na zewnątrz, potem wewnątrz wieży, by na końcu jeszcze wdrapać się po metalowej drabinie na sam szczyt twierdzy. Widok okazał się wart zarówno ceny biletów jak i wysiłku fizycznego. Patrząc w stronę morza po prawej i z tyłu i również nieco z lewej strony mieliśmy monumentalne góry, w dole zaś rozciągał się widok na miasto przecięte błyszczącą wstęgą Cetiny, zaś patrząc nieco w lewo "odkryliśmy" wspaniałe stare miasto, przez które postanowiliśmy się przespacerować.
Ten spacer przez rynek i uliczki starego Omišu był wartością dodaną tej wycieczki, ponieważ go nie planowaliśmy. Okazało się, że to pełne uroku zabytkowe miasteczko. Na koniec zakupiliśmy pieczywo w otwartej piekarni przy głównej ulicy, która też miała swój urok, ale już nie średniowiecznej starówki, a raczej nadmorskiego kurortu typu Sopot, pełna ogródków restauracyjnych wypełnionych do ostatniego stolika, spacerowiczów i amatorów plażowania wracających na kwatery. Wszędzie słychać było język polski, tak że zacząłem podejrzewać, że w kraju chyba nikt nie został, skoro Polacy opanowali zachodnie Bałkany. Ja kupiłem sobie burek z serem, którego smak mnie jednak nieco rozczarował. Nie był niesmaczny, ale do jakichś kulinarnych rewelacji też nie należał.
Przekroczywszy most w drodze do samochodu, podeszliśmy jeszcze do pomnika Antuna Mihanovicia, autora słów do chorwackiego hymnu narodowego, Lijepa naša domovino, napisanych w 1835 r. Następnie poszliśmy już prosto w kierunku Duće, gdzie wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Podacy.
Na kwaterze uraczyliśmy się winem zakupionym w Splicie, które zaskoczyło mnie tym, że pod metalową folią, pod którą zwykle znajduje się korek, lub przynajmniej nakrętka, nie było nic. Niemniej wino okazało się bardzo smaczne, bez cierpkiego posmaku, delikatnie wytrawne. I tym miłym akcentem uwieńczyliśmy nasz plan wycieczek krajoznawczych podczas naszego pobytu w Dalmacji.
BRIST
Poranny spacer do Bristu: popiersia słynnych jego mieszkańców |
Mladen Veža, malarz akademicki |
Ivan Milošić, dobroczyńca (aktywista charytatywny?) |
Srećko Diana, pisarz |
SPLIT
Synagoga (zamknięta) |
Grgur Ninski, czyli Grzegorz z Ninu |
Wytarte palce stopy Grzegorza z Ninu |
Kościół św. Ducha |
Kościół św. Ducha |
Kościół św. Ducha |
Kościół św. Ducha |
Kościół św. Ducha |
Plac Republiki |
Plac Republiki |
Ratusz |
Plac Franja Tudjmana |
Plac Franja Tudjmana |
Makieta pałacu Dioklecjana |
OMIŠ
Dziwne dwa tory (do wyścigu psów? do gry w kule?) |
Cetina |
Czytałem, że w Chorwacji używano kamiennych dachówek, ale żeby dachówki jakimś cudem zlały się w jednolitą powierzchnię? |
Kamienny dach |
Kościół św. Michała |
Kościół św. Michała |
Kościół św. Michała |
Skrzynia umarlaka? |
Akurat była chorwacka telewizja, ale nie poprosili nas o wywiad |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz