Przechodząc obok jakiegoś niewielkiego placu, dostrzegłem stragan, na którym coś się pięknie żółciło. Podszedłszy bliżej doznałem swego rodzaju wzruszenia, bo oto ten tak piękny kolor wpadający w pomarańczowy pochodził z grzybów, które są wszak tak dobrze znanym naszej kuchni. Cały stragan pokryty był pieprznikiem jadalnym, a mówiąc ludzkim językiem, kurkami. Kobieta sprzedawała finferli i nawet chętnie bym kupił, ale w ciągu najbliższego czasu nie mielibyśmy okazji ich wykorzystać, a wozić w gorącym bagażniku w głąb italskiego buta nie miało sensu. Wzruszyłem się natomiast dlatego, że sam lubię grzyby (w sensie, lubię jeść; zbierać się nigdy nie nauczyłem, choć dziadkowie i rodzice to byli zapaleni grzybiarze, ale ja się pod tym względem zupełnie wyrodziłem). Przy tym widok grzybów w kraju "starej" Europy Zachodniej zawsze przywodzi mi na myśl panujące w Polsce przeświadczenie, że tam się grzybów nie jada. Mój śp. tata, który jeździć po świecie nie jeździł, ale za to mnóstwo czytał i lubił się tą wyczytaną wiedzą popisywać, przytaczał fragment książki o polskich lotnikach w Wielkiej Brytanii (niestety nie pamiętam ani autora ani tytułu), którzy nazbierali w lasku w pobliżu obozu grzybów i sobie z nich przygotowali coś smacznego do jedzenia. Następnego dnia do obozu przyjechało pogotowie, bo to koledzy-Anglicy wszczęli alarm, że Polacy zwariowali i najedli się grzybów, co przecież nieuchronnie musiało doprowadzić do zatrucia. Tymczasem nasze zuchy zdrowe jak rydze i ambulans odjechał pusty. Tyle anegdota wyczytana przez mojego tatę. Tego typu opowieści na zasadzie kuli śnieżnej rozciągnęły tę obawę przed grzybami na całą Europę zachodnią i w mniemaniu tych, którzy tam nie bywali, nie tylko Anglicy, ale też Niemcy, Francuzi czy Włosi, grzybów nie jadali. Tymczasem prawda jest zgoła inna, tyle że to, co można o mieszkańcach Zachodu powiedzieć, to że zbieranie grzybów przez rzesze amatorów chodzenia po lesie z wzrokiem wbitym w ziemię faktycznie popularne nie jest. O ile dobrze pamiętam, we Włoszech na zbieranie grzybów trzeba sobie wyrobić licencję. Niemniej Włosi jedzą dokładnie te same grzyby co my, tyle że oczywiście w nieco innych potrawach. Funghi porcini, czyli prawdziwki (borowiki) to nieodłączny element kuchni włoskiej. Z kurkami natomiast m.in. sam robię risotto na podstawie włoskiego przepisu. Z wielkim żalem odchodziłem od tego straganu, widząc, że tyle tego leśnego "złota" przypadnie komuś innemu.
Idąc dalej w kierunku zamku Buoncosiglio trafiliśmy na przykład gotyckiej architektury w postaci kościoła św. św. Piotra i Pawła. Na kursie przewodnickim, na jaki chodziłem dwadzieścia lat temu, tłumaczono nam, że jednego dnia powinno się zwiedzać najwyżej dwa kościoły, ponieważ w przeciwnym razie zwiedzającym wszystkie one zleją się w jedno i w rezultacie niczego nie zapamiętają (nie oszukujmy się, większość wycieczkowiczów przeważnie i tak niewiele zapamiętuje). My jednak nie potrafiliśmy się oprzeć wejściu do zabytkowego kościoła, choć gdzie tylko się orientowaliśmy, że to świątynia z okresu baroku lub późniejsza, odpuszczaliśmy sobie z czystym sumieniem. Niestety prawda jest taka, że miasta włoskie obfitują w budynki średniowieczne, a czasem nawet starożytne budowle sakralne, więc żeby poznać je wszystkie, należałoby spędzić co najmniej kilka dni w tychże miast. My na to czasu nie mieliśmy, więc staraliśmy się jak najwięcej zobaczyć po drodze. Bo w rzeczywistości szliśmy do biskupiego zamku, a gotycka sylwetka kościoła świętych Piotra i Pawła. Już sobie pomyślałem, że mądrale piszący o tym, jak to gotyk ominął Italię, powinni odbyć przymusową wycieczkę szlakiem gotyckich świątyń tego kraju, w tym powinni zobaczyć tenże kościół w Trydencie. W tym przypadku byłaby to jednak strata czasu, ponieważ pomimo tego, że pochodzi z XII wieku, to jedynie dzwonnica reprezentuje średniowieczną pozostałość z samego początku quattrocenta. Fasada jest niestety neogotycka. Niemniej z zewnątrz robi przyjemne wrażenie.
W kościele tym znajduje się, jak się później dowiedziałem, kaplica błogosławionego Simonina, którego kult został zniesiony w 1965 r. w czasie pontyfikatu Pawła VI. Historia kultu tego dwuletniego chłopca, którego utopione ciało znaleziono w Wielki Czwartek, 23 marca 1475 r., była bowiem ściśle związana z antysemickim przesądem na temat tzw. mordu rytualnego. Martwe dziecko uznano za ofiarę żydowskich oprawców i w mieście wszczęto pogrom. Dopiero papież pochodzący z Concesio koło Brescii najpierw doprowadził do uznania niewinności średniowiecznych Żydów, a w roku następnym zniósł kult błogosławionego Simonina.
Kiedy jednak chodziliśmy po nawach kościoła, o kulcie "Szymonka" nie wiedzieliśmy, bo jak już wspomniałem, do kościoła śwętych Piotra i Pawła trafiliśmy przypadkiem. Z tego też powodu nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jeden z mijanych przez nas obrazów, a mianowicie przedstawiający Marię Magdalenę, namalował niejaki Martino Teofilo Polacco, czyli Marcin Teofil (prawdopodobnie jednak Teofilowicz), Polak przypuszczalnie urodzony we Lwowie ok. 1570 r. O tym wszystkim jednak nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, a mnie w pamięci utkwił obraz trywialny, a mianowicie kiedy wyjrzałem przez boczne drzwi kościoła, w drzwiach kamienicy po przeciwnej stronie ulicy, jakiś mężczyzna w najlepsze urządził sobie drzemkę. Nie wnikałem, czy znajdował się pod wpływem alkoholu, ani czy był bezdomny. Pomyślałem jednak, że te drzwi ze śpiącym w nich człowiekiem mogłyby się stać tematem obrazu Caravaggia.
Po wyjściu z kościoła zwróciliśmy uwagę na fasady domów stojących po przeciwnej stronie placu. To, co ją przyciągnęło to modernistyczne freski, napis i symbole na ścianach domów, które kazały nam się domyślić, że to pamiątki po włoskim okresie "słusznie minionym", a mianowicie po faszystowskiej dyktaturze Benito Mussoliniego.
Idąc dalej w kierunku Zamku, natknęliśmy się na kościół św. Marka, który jednak był zamknięty, czego specjalnie nie żałowaliśmy, więc przeszliśmy w ulicę obok, a tam dostrzegliśmy uroczy ogród za bramą z niską roślinnością zasadzoną tak, żeby tworzyć mały labirynt. Przeszedłszy przez niego dotarliśmy do ławki, na której postanowiliśmy przez moment odpocząć. Zrobiło się tak jakoś błogo i leniwie, że posiedzieliśmy tam chyba jakiś kwadrans! Dwie ławki dalej siedziała para nastolatków. Mimowolnie podsłuchałem temat ich rozmowy, a właściwie monologu chłopaka. Na ile pozwoliła mi moja znajomość włoskiego, zrozumiałem, że młodzieniec tłumaczył dziewczynie tajniki jakiejś gry komputerowej, w którą gra się w sieci. Do dziś się zastanawiam, czy młoda Włoszka naprawdę była zainteresowana wywodami chłopaka, czy świetnie udawała zainteresowanie, czy może była w chłopaku zakochana i była gotowa wysłuchać wszystkiego, co wypowiadał. Z drugiej strony pomyślałem, że tacy dziadersi jak ja nie powinni osądzać zainteresowań i pasji współczesnej młodzieży, a przede wszystkim nie powinni podsłuchiwać. Na usprawiedliwienie mam tylko to, że ucząc się włoskiego, korzystam z każdej okazji, żeby sprawdzić swoją umiejętność zrozumienia wypowiedzi w tym języku.
Po tych wspomnianych piętnastu minutach, podczas których nawodniliśmy nasze organizmy wypijając zapasy, jakie ze sobą wzięliśmy, wstaliśmy i jeszcze leniwym krokiem opuściliśmy sympatyczny ogród. Napisałem "jeszcze", bo kiedy tylko wyszliśmy na ulicę, nabraliśmy naszego zwykłego dziarskiego tempa i wkrótce przeszliśmy przez bramę w kamiennym murze, żeby się znaleźć w innym, o wiele większym ogrodzie biskupiego zamku.
Najpierw zaczęliśmy się kręcić po ścieżkach między klombami, gdzie od razu naszą uwagę zwróciły grupki (tak, w liczbie mnogiej) kobiet i mężczyzn w kostiumach, które wg mnie wyglądały na czasy Leonarda da Vinci. Zebrałem się na odwagę i spytałem jednego z mężczyzn w rajtuzach i berecie, co tu się dzieje, czy kręcą film. Mężczyzna mówił po angielsku, ale nie czuł się chyba zbyt pewnie w języku Szekspira, a ja z kolei nie zawsze znajdywałem słowa włoskie, więc rozmawialiśmy rodzajem pidginu angielsko-włoskiego, co nie tylko nie przeszkadzało nam w komunikacji, ale wręcz przeciwnie, sprawiło, że rozumieliśmy się doskonale.
Okazało się, że faktycznie kręcą film, ale dokumentalny. Oczywiście oni wszyscy byli po to, żeby dokręcić fabularyzowane fragmenty. Taka praktyka przy kręceniu dokumentów na tematy historyczne ma już swoją tradycję. Pamiętam, że już ponad 20 lat temu zaskakiwał mnie widok polskich aktorów właśnie w takich fabularyzowanych fragmentach filmów dokumentalnych kręconych np. przez Anglików.
Mężczyzna nie umiał mi jednak przybliżyć konkretnego tematu tego, co się tam kręciło. Rzecz miała być m.in. o miejscowym biskupie. Na moją uwagę, że stroje wyglądają na renesansowe, odrzekł, że to raczej stroje z wieku XVII, co mnie nieco zdziwiło, bo XVII w. na Zachodzie kojarzy mi się przede wszystkim z muszkieterskimi kapeluszami, ale nic nie powiedziałem, bo w kwestii historii mody mam niezwykle mało do powiedzenia.
Po sympatycznej pogawędce weszliśmy do pomieszczenia w bocznej ścianie zamku, które okazało się starym austro-węgierskim więzieniem. Tablice umieszczone w celach informowały, że tam właśnie trzymano aresztowanych bohaterów włoskiej irredenty Południowego Tyrolu. Ich przywódcę, posła do parlamentu w Wiedniu, Cesare Battistę (nie mylić z lewackim terrorystą o tym samym imieniu i nazwisku z lat 70. XX w. -- zastrzegam, że przymiotnika "lewacki" używam w znaczeniu, w jakim się go używało w tychże latach, a nie w jaki go używają przedstawiciele współczesnej polskiej prawicy), i jego współpracowników, prawników Fabio Filziego i Damiano Chiesę stracono w 1916 roku. O adwokacie Velentino Peratonerze, który siedział razem z nimi, niczego się z internetu nie dowiedziałem, oprócz tego, że oprócz bycia włoskim patriotą, był również przewodniczącym miejscowych esperantystów.
Ciekawy jestem, czy w Górnej Adydze (czyli Południowym Tyrolu) są ludzie, którzy mają żal do tych bojowników o przyłączenie tej ziemi do zjednoczonych Włoch, tak jak niektórzy działacze śląscy do dziś mają za złe Wojciechowi Korfantemu, że dążył do włączenia Śląska do Polski. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym poświęcić trochę czasu na studia nad tym regionem, i być może kiedyś to zrobię, ale na razie tylko zadumałem się nad tragicznym losem tych, którzy jednak nie chcieli należeć do tak uwielbianej przez Roberta Makłowicza monarchii austro-węgierskiej.
Widząc nieco większe otwarte drzwi w innej ścianie pałacu, z których wychodzili ludzie, podeszliśmy tam i spytaliśmy kobiety w uniformie, czy tu potrzebne są bilety. Odpowiedziała twierdząco i skierowała nas do kasy kilkadziesiąt metrów dalej, w murze ogrodzeniowym. Odstaliśmy swoje w kolejce, ale zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że posuwała się wolno. Obsługa była bardzo sprawna, tylko chętnych sporo. Niemniej po ok. 15 minutach mieliśmy już bilety i kierowaliśmy się na maleńki wewnętrzny dziedziniec wewnątrz wieży, do której wiodła brama wejściowa. Okazało się, że tam również musimy trochę poczekać wraz z gromadą innych turystów, ponieważ na krużgankach pierwszego piętra ekipa filmowa właśnie kręciła. Zadarliśmy głowy do góry i ujrzeliśmy znowu naszych aktorów w strojach, które mnie się wydawały renesansowe, ale chyba były już barokowe, kamerzystę, ludzi od świateł i bardzo ważnego szczupłego blondyna, który nieustannie coś do aktorów wykrzykiwał, przez co domyśliłem się, że był to nie kto inny, a sam reżyser.
Po jakimś czasie weszliśmy na piętro i mogliśmy wejść do pałacowych wnętrz. Ich szczegółowy opis mijałby się z celem, bo eksponaty stanowiły "chleb powszedni" tego typu ekspozycji: gabloty z porcelaną, jakieś uzbrojenie, nawet elementy archeologii, mapy, stroje, meble, herby i obrazy. No niestety słabością wizyt w muzeach jest niemal z definicji ograniczony czas, bo przecież żeby się czegoś w takim muzeum naprawdę nauczyć i zapamiętać, należałoby w nim spędzić co najmniej kilka dni. Tymczasem pinakoteka w Castello del Buoncosiglio pełna jest obrazów artystów, których nazwiska nie mówiły mi zupełnie nic: Marcello Fogolino, Girolamo Romanino, Paolo Farinati, czy Francesco Fontebasso. Zdecydowana większość ich dzieł, to malarstwo religijne, sceny maryjne, przedstawienia świętych, w tym m.in. obraz Altobello Melone, Simonino. przedstawiające rzekomą ofiarę żydowskiego mordu rytualnego, o którym napisałem powyżej, a o którym wówczas nie miałem zielonego pojęcia (dlatego też obrazu "Szymonka" nie sfotografowałem). I co tu dużo gadać, to nazwisko powinienem pamiętać, bo przecież w zeszłym roku podziwiałem w Bergamo słynny portret Cesarego Borgii autorstwa właśnie Altobello Melone. Za mało czasu poświęcam na studiowanie historii włoskiej sztuki, bowiem jeśli wierzyć starożytnym Rzymianom, że repetitio mater studiorum est, to ja zbyt mało powtarzam i zbyt mało wiedzy sobie utrwalam. Ale jak tu sobie coś utrwalić, skoro we Włoszech jest tyle bodźców przyciągających (i rozpraszających) uwagę!
Na wejście do niektórych sal musieliśmy znowu czekać, ponieważ tam właśnie kręcono scenę, a obawiam się, że do jeszcze innych w ogóle nas nie wpuszczono. Kobiety w uniformach stały na straży chroniąc filmowców przed nami, turystami. Tak czy inaczej, mieliśmy poczucie dobrze spędzonego czasu. Każdy sobie porządkuje w umyśle wydarzenia dnia inaczej. Jeśli chodzi o mnie, to wizyta w trydenckim zamku biskupim była punktem kulminacyjnym naszego zwiedzania. Kościoły po drodze pełniły rolę przystawek, ale Buonconsiglio był zdecydowanie daniem głównym.
Skojarzenia gastronomiczne są tu całkiem na miejscu, ponieważ nauczeni doświadczeniem roku poprzedniego, doskonale już wiedzieliśmy, że pora pranzo to rzecz święta i nie wolno nam się spóźnić ani o minutę, bo nas po prostu do knajpy nie wpuszczą. Dlatego po wyjściu tymi drzwiami, którymi pierwotnie chcieliśmy wejść i gdzie pani z obsługi skierowała nas była do kasy biletowej, postanowiliśmy poszukać jakiejś osterii lub trattorii, żeby uzupełnić zapas energii potrzebnej do dalszego chodzenia po mieście. Agnieszce i Janickim coś się pomyliło i stwierdzili, że wyjście na zewnątrz jest przy samej kasie biletowej, jak natomiast upierałem się, że trzeba wyjść tą samą bramą, którą weszliśmy do pałacowego ogrodu. Te kilka minut, w ciągu których moje towarzystwo zrozumiało swoją pomyłkę, mogło być świetną okazją, żeby zagadać reżysera, tego ważnego szczupłego blondyna, który w zamkowych wnętrzach pokrzykiwał na aktorów. Mogło być, ponieważ właśnie mnie mijał. I niestety, zabrakło mi okazji, żeby go zagadnąć. Spytałbym go przede wszystkim o czym dokładnie jest jego film, jakiego okresu historycznego dotyczy i kim są jego bohaterowie. Nie spytałem jednak, bo ... okazałem się dupą wołową. Dlatego nigdy nie mógłbym być dziennikarzem. Nieśmiały jestem zawsze, ale ci którzy mnie trochę znają, mogą mieć mylne wrażenie, że jest zupełnie inaczej. Bo też nie jest tak, że nigdy nie zbieram się na odwagę i nie zagaduję ludzi. Owszem, czasami to robię, ale tylko ja wiem, że w takich momentach nie wolno ani przez sekundę się zastanawiać. Wystarczy tylko moment zawahania i nadchodzi nawał myśli, wyłażą jakieś kompleksy i okazja przechodzi koło nosa. Dlatego mój sposób na przełamanie nieśmiałości to zadziałanie spontaniczne ze świadomością własnego szaleństwa.
Z reżyserem więc okazję przegapiłem, ale kiedy już po wyjściu za bramę zobaczyłem gromadę aktorów w kostiumach z samym "biskupem" i jego świtą, którzy szli sobie chodnikiem obok pełnej samochodów jezdni (w zamkowym ogrodzie wszystko było na swoim miejscu, ale teraz scena była nieco surrealistyczna), czym prędzej do nich podszedłem i spytałem, czy mogę sobie zrobić z nimi selfie. Zgodzili się z szerokimi uśmiechami, więc faktycznie jedną z moich pamiątek z Trydentu jest zdjęcie z grupą aktorów, czy też statystów w historycznych strojach, w tym z samym głównym bohaterem, którymś z dawnych biskupów tego miasta. Szaleństwa wystarczyło mi na zrobienie sobie zdjęcia, ale na nawiązanie rozmowy na temat filmu dokumentalnego, który kręcili, znowu zabrakło mi odwagi.
Akcent polski: Obraz Louisa Dorigny, św. Stanisław Kostka powierza św. Wawrzyńcowi list do Matki Boskiej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz