wtorek, 13 września 2022

Przez Vicenzę do Funo del Argelato (28 lipca 2022)

Czwartkowy ranek zapowiadał kolejny słoneczny i upalny dzień. Wstaliśmy stosunkowo wcześnie i po porannych ablucjach zeszliśmy na śniadanie, gdzie znowu dostaliśmy dobrej kawy, zjedliśmy trochę szynki i sera, a potem po kawałku ciasta z jabłkami, ale zrobionego nieco inaczej, niż wczorajsze. Po śniadaniu znieśliśmy nasze bagaże do samochodu, zrobiliśmy sobie zdjęcie przed wejściem do hotelu Vela, który okazał się miejscem przyjaznym, i przyjemnym, a przyjemnym w taki sposób, że nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że naprawdę jesteśmy w Italii, słonecznym kraju wakacji i dobrej zabawy. 

 

        Ruszyliśmy, a nawigacja poprowadziła nas autostradą pod zadaszeniem, które mylnie wcześniej braliśmy za kryjące tory kolejowe. Jechaliśmy na południe, w stronę kwatery, w której mieliśmy spędzić cały następny tydzień. Gdybyśmy jechali najkrótszą drogą, niewątpliwie zahaczylibyśmy od Weronę, ale ponieważ w Weronie byliśmy w zeszłym roku, to mimo, że jesteśmy tym miastem oczarowani, na autostradzie Mediolan-Wenecja, skręciliśmy w lewo, żeby zrobić postój w Vicenzie. 

         Johann Wolfgang Goethe, można powiedzieć, podróżował wzdłuż Adygi, kolejnym większym miastem po Trydencie na jego trasie była Werona, którą my tym razem omijaliśmy. Zaciekawiła mnie obserwacja językowa, jaką poczynił niemiecki poeta i polihistor. Otóż podczas postoju w miejscowości Roveredo (na mapie Włoch jest kilka miejsc z taką nazwą, ale mnie się wydaje, że chodzi o Rovereto na południe od Trydentu i na wschód od Torbole, które było kolejnym postojem Goethego) po raz pierwszy spotkał pocztyliona ("der Postillon" w wersji niemieckiej), albo właściciela zajazdu (w wersji angielskiej jest "inn-keeper"), który w odróżnieniu od tych, których spotykał poprzednio, w ogóle nie potrafił mówić po niemiecku! Używał tylko włoskiego, co zmuszało Goethego do "wypróbowania swojej znajomości tego języka." Ciekawe, jak by to wyglądało obecnie. Jak daleko na północ sięga strefa zamieszkania ludzi, dla których włoski jest językiem jedynym? Myślę, że jednak dalej niż Rovereto. 

        Kiedy się spojrzy na mapę, wydaje się, że Adyga to trochę dziwna rzeka. Płynąc z północy na południe, powinna sobie po prostu dopłynąć do Padu i weń wpaść. Tymczasem nic takiego się nie dzieje, bo oto ostro skręca na wschód i płynie do Padu niemal równolegle, żeby się z nim spotkać w Zatoce Weneckiej. My jednak przestaliśmy jej towarzyszyć, bo skręciliśmy wszak na autostradę biegnącą jeszcze bardziej na północ od tej rzeki. 

        Jazda autostradą ma jedną ważną przewagę nad sposobem, w jaki podróżował po Włoszech Goethe. Jest zdecydowanie szybsza. Poza tym owszem, zauważyliśmy, że daleko za sobą zostawiliśmy góry, żeby potem widzieć je gdzieś na horyzoncie po naszej lewej. Tymczasem autor "Fausta" z zainteresowaniem notował zmianę krajobrazu i roślinności. Po drodze zahaczył o jezioro Garda, i zanim dotarł do Vicenzy, odwiedził Weronę. To wszystko zajęło mu kilka dni, a nam kilka godzin. 

        Wjeżdżaliśmy do miasta, do zwiedzania którego w ogóle się nie przygotowałem. O Vincenzie bowiem nie wiedziałem kompletnie nic, zdając się w tym względzie na wiadomości, które Agnieszka wynotowała z przewodników. Tymczasem to nieduże miasto (115 tys. mieszkańców) ma bardzo ciekawą historię sięgającą czasów rzymskich. W tzw. wiekach ciemnych, czyli w pierwszej fazie średniowiecza, najeżdżały ją plemiona barbarzyńskie. W 899 r. przeżyła atak Madziarów. W 1001 r. Otto III podarował ją biskupowi, ale wkrótce miast stało się niezależną komuną miejską, jakich w północnych Włoszech było wiele. Rządzona przejściowo przez Scaglierich (della Scala) z Werony, potem Sforzów z Mediolanu, Vicenza działała w Lidze Lombardzkiej, a następnie brała udział w walkach wewnętrznych między jej państwami członkowskimi. Od 1404 roku miasto należało do Republiki Weneckiej, i tak było do końca istnienia tej ostatniej, czyli do 1797 r. Upadek Napoleona zaowocował przyznaniem Vicenzy Austrii, ale już w 1866 r. stała się częścią zjednoczonego Królestwa Włoch. 

        Kiedy Agnieszka czytała, że miasto to jest znane przede wszystkim z wielkich dzieł architekta Andrei Palladio, muszę się z ogromnym wstydem przyznać, że nazwisko to niewiele mi mówiło. Jak już wspominałem w prologu do tegorocznych wakacyjnych wspomnień, z kursu historii sztuki pamiętałem może 10 najważniejszych artystów włoskiego renesansu. Potem, próbując nieco nadrobić te braki, trochę poczytałem, ale nadal na Palladia nigdy nie natrafiłem!  Nie miałem więc pojęcia, kim ów Andrea Palladio był, ani co zbudował. Agnieszka mi oczywiście przeczytała, ale wszystkie jego dzieła były dla mnie wielką abstrakcją, ponieważ nigdy wcześniej ich nie widziałem nawet na zdjęciach, czy sztychach. Dzisiaj się tego wstydzę, ponieważ gdybym nieco wcześniej poświęcił nieco czasu na przestudiowanie choćby pobieżnie dziejów Palladia, a także historii Vicenzy, nie popełnilibyśmy błędu, z którego zdałem sobie sprawę dużo później. Ale nie uprzedzajmy faktów. 

        Mieliśmy otwarty przewodnik i notatki Agnieszki, które były tak naprawdę streszczeniem przewodnika w postaci wypisanych obiektów wartych zwiedzenia. Nie bardzo jednak wiedzieliśmy, jak te obiekty mają wyglądać i gdzie dokładnie się znajdują. Tzn. w przewodniku były adresy, ale my musieliśmy się zorientować, gdzie jesteśmy. Wkrótce zaczęliśmy sobie całkiem nieźle radzić z orientacją, ale najpierw wzięliśmy pierwszy napotkany duży kościół za Basilikę Palladianę, a to z tego względu, że samo określenie bazylika kojarzy się dzisiaj przede wszystkim z kościołem, zazwyczaj katedralnym. A przecież nazwa ta wzięła się od starorzymskich budynków, które często bywały halami handlowymi, później zaadaptowanych przez chrześcijan na potrzeby ich kultu. Kto by jednak nazywał świecki budynek bazyliką w czasach renesansu. Okazuje się, że miekszańcy Vicenzy. Na razie jednak staliśmy przed ogromną bryłą z czerwonej cegły gotyckiego kościoła San Lorenzo.  

        Kościół zbudowano w XIII w. w stylu gotyku lombardzkiego i od początku prowadzony był przez franciszkanów, z pewnymi przerwami. Najpierw klasztor zamknął Napoleon Bonaparte, a potem już po ponownej konsekracji w 1839 r. bywał jeszcze kilka razy zamykany i zamieniany na magazyn. W 1927 r. wrócili tu franciszkanie konwentualni. 

        Weszliśmy do środka, obeszliśmy wszystkie nawy, obejrzeliśmy obrazy, z których niestety żaden nie przypominał nam niczego, co znamy z albumów sławnych mistrzów, oraz rzeźby. Wśród tych ostatnich moją uwagę zwróciła współczesna figura św. Maksymiliana Kolbe. Na ślady Palladia w San Lorenzo nie trafiliśmy. Po lewej stronie tuż przy prezbiterium znajduje się wyjście na wewnętrzny ogród, czy też otoczone podcieniami atrium, na które również zajrzeliśmy, po czym opuściliśmy kościół św. Wawrzyńca.











































        Na ulicy przed głównym wejściem do kościoła stały rozstawione stoiska z produktami spożywczymi wszelkiego typu, od warzyw, owoców, przez pieczywo i mięso, po ryby i owoce morza. Niczego jednak nie zakupiliśmy, tylko pomaszerowaliśmy dalej.








        Moją uwagę po drodze przyciągnęła modernistyczna fasada kina "Corso", które jak później doczytałem, od lat jest nieczynne. Upadek starych kin chyba wszyscy znamy z własnych miast. Istnieją strony internetowe nt. historii kin w Vicenzie. Obawiam się, że oprócz lokalnych miłośników dziejów miasta, mało kogo ona interesuje. Trudno konkurować budynkom z początku XX wieku z dziełami Palladia. Trochę szkoda, bo co by nie mówić, rozpowszechnienie sztuki filmowej wśród ludu, diametralnie przyczyniło się do ogólnych zmian w kulturze.


        Idąc dalej Corso Antonio Fogazzaro trafiliśmy na nasz pierwszy budynek zaprojektowany przez Andreę Palladia, a mianowicie Palazzo Valmarana Braga. Prawdopodobnie architekta wybrał już Giovanni Alvise Valmarana, ale dopiero po jego śmierci kontrakt ze słynnym budowniczym podpisała wdowa po nim, Isabela Nogarola Valmarana w 1565 r. Pałac pozostał w posiadaniu rodziny aż do lat 60. XX stulecia. W wyniku alianckiego nalotu z 18 marca 1945 uległ poważnym uszkodzeniom. W 1960 r. Valmaranowie sprzedali go Vittorowi Luigiemu Braga Rosa, który dokonał remontu i odbudowy zniszczonych fragmentów budynku. Obecnie znajduje się tam hotel. Na dole jest tam również informacja turystyczna, więc Jarek nie omieszkał poprosić o pamiątkowy stempel do swojego notatnika. 

        Jak pisał Paweł Muratow, Andrea Palladio (1508-1580) nigdy nie powtarzał sam siebie. Na dodatek, mimo, że podczas swojego pobytu w Rzymie studiował zabytki architektury rzymskiej, nigdy nie był jej naśladowcą, a niejako kontynuatorem, tzn. tworzył tak, jak sobie wyobrażał, że rozwinęłaby się architektura rzymska, gdyby trwała nieprzerwanie od czasów starożytnych. Nie ma więc dwóch palladiańskich budynków, które byłyby swoimi kopiami. Mimo to, wszystkie noszą piętno swego twórcy, tworząc spójny styl, typowy dla Vincenzy. Muratow nazywa Vincenzę "lądową Wenecją" ze względu na styl kamienic w obu miastach. Zresztą sam autor Czterech ksiąg o architekturze (I quattri libri dell'architettura, czyli Palladio) pochodził z Wenecji. Co ciekawe, jak zauważa rosyjski emigrant zakochany w sztuce Italii, obywatele Vicenzy niejako "przeskoczyli" barok, kultywując styl palladiański w kolejnych wiekach. "To właśnie sprawiło, że urodzony w roku 1730 Ottone Calderariza zdołał wskrzesić tu sztukę Palladia w sposób tak czysty i doskonały, w jaki nikt inny nie zdołał tego dokonać." Niestety, mieliśmy zamiar dopiero odkrywać Palladia, więc dokonań jego następców nawet nie mieliśmy w planie.






        Kolejnym punktem, do którego dotarliśmy była katedra Wniebowzięcia NMP, czyli Santa Maria Assunta. Budynek ten powstał na miejscu starszej świątyni zniszczonej przez trzęsienie ziemi na początku XII wieku, i najazd Fryderyka Barbarossy pod koniec następnego stulecia. Kościół odbudowywano i za każdym razem przybierał on inną postać. Wersję dzisiejszą zaczęto wznosić jeszcze w czasach quattrocenta pod kierownictwem Lorenza z Bolonii, dlatego posiada jeszcze elementy gotyckie, ale już bęben z kopułą nad prezbiterium projektował sam Andrea Palladio, i stąd elementy renesansowe. Renesansowy jest też ołtarz autorstwa Giovanniego di Giacomo da Porlezza i Girolamo Pittoniego z Lumignano. 

        Pośród gotyckich, renesansowych i osiemnastowiecznych obrazów, rzeźb i reliefów, moją uwagę przykuła płaskorzeźba św. Bakhity. Imię tej kobiety o afrykańskich rysach twarzy nie mówiło mi kompletnie nic, ale na tyle zaintrygowało, że zacząłem szperać w internecie w poszukiwaniu informacji. Otóż była to dziewczyna urodzona ok. 1869 r. (nie można być pewnym tej daty) porwana ze swojego plemienia przez arabskich handlarzy niewolników, wielokrotnie odsprzedawana innym handlarzom, by w końcu trafić na targ niewolników w Chartumie, gdzie odkupił ją włoski konsul Callisto Legnani. Po 10 latach bicia i upokorzeń, znalazła się w domu, gdzie nikt nie tylko nie stosował wobec niej przemocy fizycznej, ale gdzie odnoszono się do niej serdecznie i po ludzku. Swojego prawdziwego imienia nie pamiętała, natomiast "bakhita" (szczęśliwa) było pogardliwym przezwiskiem nadanym jej przez arabskich właścicieli. 

        Wraz z rodziną konsula wyjechała do Italii, gdzie zamieszka w pobliżu Wenecji, gdzie służyła u Legnanich jako niańka ich córki. Ponieważ były konsul musiał na dłużej wyjechać, powierzył córkę wraz z niańką zakonowi sióstr kanosjanek w Wenecji. Kiedy po powrocie przyjechała po nie matka dziewczynki, Bakhita postanowiła zostać w zakonie i służyć Bogu, w imię którego doświadczyła dobroci i ciepła. Na chrzcie przyjęła imię Józefina i wkrótce została bardzo lubianą przez okoliczne dzieci i dorosłych mieszkańców Schio, gdzie znajdował się dom zakonny, "ciemnoskórą matką". Jan Paweł II ogłosił ją błogosławioną, a w 2000 świętą kościoła katolickiego. Niezwykła historia, której pewnie nigdy w życiu bym nie przeczytał, gdyby nie wizyta w wicentyńskiej katedrze.
























        Przed katedrą znowu trafiliśmy na stragany i samochody służące jako stanowiska oferujące na sprzedaż rzeczy najrozmaitsze. To musiał być jakiś dzień targowy w Vicenzie, ponieważ uliczny handel odbywał się wszędzie, przez co niestety trudno było zrobić zdjęcie jakiejś budowli bez straganu ją przysłaniającego.





        Patrząc na mapę, doszliśmy do wniosku, że to teraz wreszcie dochodzimy do słynnej Bazyliki Palladiańskiej. Zajrzyjcie na mapę google i zobaczycie, że jest ona oznaczona krzyżem, jak kościół. No bo, jak już wspomniałem, przyzwyczailiśmy się do tego, że bazylika to katolicka świątynia. Kiedy więc zbliżyliśmy się do budynku zacząłem wypatrywać jakiegoś portalu czy też symboli religijnych, jak choćby krzyża na dachu. Nie dostrzegłszy niczego takiego, stwierdziłem, że to nie może być żadna bazylika, bo przypomina raczej nasze krakowskie sukiennice! Po kilku minutach, kiedy po konsultacji z planem miasta nie było już żadnych wątpliwości, że to na pewno jest Basilica Palladiana, przyszło mi do tępej głowy, że faktycznie pierwotnie bazyliki starorzymskie nie były kościołami. Także wieża z zegarem (Torre Bissara) nie była żadną wieżą kościelną ani dzwonnicą, ale średniowieczną pozostałością po starym kompleksie budynków miejskich, zanim Palladio wszystko przebudował. Obecny kształt Basilica przyjęła w 1597 r., czyli już po śmierci wielkiego architekta. Służyła jako Palazzo della Ragione, czyli siedziba władz miasta, z tym, że parter był wynajmowany przez sklepikarzy. W ten sposób budynek służył jako ratusz i "galeria handlowa" jednocześnie. Chcieliśmy znaleźć jakieś wejście do środka, ale oprócz korytarza na przestrzał, oraz wejść do pomieszczeń jakichś instytucji, niczego takiego nie dostrzegliśmy. 

        Jak już zauważyliśmy w zeszłym roku w Padwie, główne place miasta, zwane w Polsce rynkami, podobnie jak w średniowieczu, nadal służą włoskim kupcom do wystawiania swoich towarów na sprzedaż. Jeżeli stragany przeszkadzały mi na ulicach, które przemierzaliśmy wcześniej, w zrobieniu porządnych zdjęć budynkom, to nie wiedziałem, co nas czeka na Piazza dei Signorii, gdzie z jednej strony wznosi się Basilica Palladiana, a po stronie przeciwnej Capitaniato. Od stoisk i ludzi przechodzących między nimi było po prostu gęsto. No nie mogę powiedzieć, że przyczyniały się do uatrakcyjnienia widoku zabytkowych zabudowań. Z drugiej strony były w jakimś stopniu symbolem żywotności tego miejsca, symbolem tego, że główny rynek miasta nie jest tylko skansenem, w którym podziwia się to, co było, ale że to miejsce nadal służy ludziom do czegoś więcej, niż tylko podziwiania dawnego splendoru. 








        W jednym z przejść pod Bazyliką Palladiańską moją uwagę przyciągnęła współczesna rzeźba mężczyzny i kobiety odbywających niejako taniec w locie. Jak później sprawdziłem, jest to jedna z sześciu dzieł umieszczonych w różnych częściach miasta pod wspólnym tytułem Terra Mater -- Earth and Heaven, których autorem jest Andrea Roggi. Jak widać miasto nie zasklepia się w kontemplowaniu swojej dawnej świetności, ale nadal inwestuje w sztukę!

        Kolejne dzieło Palladia, to Palazzo del Capitaniato. Pałace "kapitańskie" znajdują się w wielu włoskich miastach i zazwyczaj były to siedziby tzw. kapitanów ludu, czyli coś na podobieństwo starorzymskich trybunów ludowych z czasów republiki. W Vicenzie  budynek wzniesiony przez słynnego architekta mieścił urząd kapitana, który jednak nie był przedstawicielem ludu, a republiki weneckiej jako władzy zwierzchniej. Palladio zaprojektował go w 1565, natomiast do jego wzniesienia doszło siedem lat później.









        Po spacerze wzdłuż Basiliki i między straganami doszliśmy do Piazza delle Biade, która łączy się płynnie z Piazza dei Signori, gdzie trafiliśmy na uroczy renesansowy kościółek. Samo jego wezwanie jest dość dziwne, ponieważ obecnie na mapie google znajdziecie nazwę Parocchia di San Michele detta dei Servi, ale dlaczego zamiast napisać Chiesa (kościół), piszą Parocchia (parafia). Otóż jest to tak naprawdę kościół Santa Maria dei Servi, ale w 1810 roku przeniesiono tu z zupełnie innego miejsca parafię św. Michała, zaś pierwotny kościół pod tym wezwaniem został oddany augustianom, a w 1812 rozebrany. Nie to jest jednak w nim najciekawsze. Budowę tej niewielkiej świątyni rozpoczęto w latach młodości Andrei Palladia i wiele wskazuje na to, że jako początkujący architekt brał udział w jej projektowaniu. Uważa się, że jego dziełem jest portal.


        Po kilkuminutowej wizycie we wnętrzu kościoła parafialnego św. Michała pod wezwaniem NMP, przeszliśmy na ulicę Contra della Catena, którą doszliśmy do Piazza del Erbe, znajdującej się dokładnie po drugiej stronie Basiliki. Zobaczywszy w niej schody prowadzące na piętro, zapałałem nadzieją, że może tędy się dostaniemy do wnętrza dawnych pomieszczeń ratuszowych. Niestety na końcu schodów dostrzegliśmy łańcuch, który, podobnie jak przy schodach po przeciwnej stronie gmachu, wskazywał na to, że administratorzy budynku absolutnie sobie żadnych turystów na piętrze palladiańskiego dzieła nie życzą. 
 
        Z tymi schodami wiąże się jednak zabawna historia, bowiem leżał na nich mężczyzna ok. sześćdziesiątki, z wyciągniętymi nogami, ale podparty na łokciu, przyglądając się światu dookoła i nam z miną lekko szelmowską, trochę ciekawską i nieco bezczelną. Ponieważ jako wielki admirator powieści pikarejskiej (wiecie, "Dyl Sowizdrzał" itp.) jakoś tak sobie tego człowieka nie skojarzyłem wcale z bezdomnością, a właśnie z jakimś renesansowym łotrzykiem, choć może bardziej powinienem z hippisem. Ale nie, bo włosy miał krótkie. Jakoś tak od razu zapałałem do niego sympatią, bo pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy to "Ależ ci Włosi są super. Facet starszy, ale na maksa wyluzowany!"
 
        W tym momencie mężczyzna się odezwał "Przejdźcie tam z drugiej strony. Tam będzie aperto!" Tak, oprócz "aperto" wszystkie wypowiedziane przezeń słowa były w naszym pięknym zachodniosłowiańskim języku z grupy lechickiej! I tak to mój "włoski briccone (łotrzyk)" okazał się naszym rodakiem, rzuconym przez losy do ziemi włoskiej. Nie nawiązaliśmy jednak rozmowy, ani nie wypytywaliśmy o drogę, jaką przebył z kraju Jana z Czarnolasu do kraju Andrei Palladia. Przeszliśmy ponownie na Piazza dei Signori. 
 
        W jednej z miejskich instytucji w Basilice, do której za tym okrążeniem wstąpiliśmy, a gdzie Jarek próbował na próżno uzyskać jeszcze jeden stempelek do swojej kolekcji, spytałem, jak dojść do Teatro Olimpico, czyli kolejngo dzieła wielkiego wincentyńskiego architekta. Spytałem młodą dziewczynę w uniformie po włosku, i po włosku otrzymałem odpowiedź. W tym momencie moje ego otrzymało tak wielką porcję pokarmu, że o mało nie pękłem z pychy, która mnie zaczęła rozpierać. Oto bowiem zadałem pytanie po włosku i dostałem szczegółową wyczerpującą odpowiedź, którą w całości zrozumiałem! Było to o tyle ważne, że miałem w swoim życiu takie przygody, że pięknie po francusku np. spytałem o drogę w Paryżu, ale z odpowiedzi nie zrozumiałem ani słowa. Tym razem było inaczej. Byłem w stanie poprowadzić swoje towarzystwo prosto do miejsca, gdzie do "giardino" prowadziło otwarte "cancello".




        W drodze do Teatru Olimpijskiego Agnieszka dostrzegła vespę i to nie jakiś najnowszy model, ale taką klasyczną. W każdym razie wyglądała na taką z lat 60.
        Ponieważ zaczynaliśmy odczuwać głód, po drodze rozglądaliśmy się za jakimiś knajpkami, gdzie moglibyśmy go zaspokoić. Moją uwagę zwróciła Caffe degli Artisti, dlatego że stała tam duża tablica z wyraźnie wypisanymi potrawami dostępnymi tego dnia. Zanim jednak zdecydowaliśmy się na przerwę na pranzo, postanowiliśmy dojść do otwartego "cancello" (brama) do ogrodu, gdzie miało się znajdować wejście do Teatro Olimpico. Byliśmy tak zafiksowani na ten teatr, że dopiero po pewnym czasie postanowiliśmy doczytać, czym jest piękny budynek po przeciwnej stronie. A był to Palazzo Chiericati nazwany tak na cześć hrabiego Girolamo tegoż nazwiska, który jego projekt zlecił... No tak, wiadomo. Andrei Palladio. Budowę ukończył jednak dopiero inny architekt, Carlo Borella, sto lat po śmierci tego pierwszego. To był już kolejny przykład tego, że Palladio naprawdę nie kopiował samego siebie. Żaden z jego budynków nie przypominał innego, choć każdy posiadał tę lekkość i urok, jaki daje doskonałe wyczucie proporcji! 




        "Cancello" okazało się okazałym portalem, przez który weszliśmy do ogrodu z ławkami, po drugiej stronie którego znajdował się budynek z kasami biletowymi. I tutaj właśnie popełniliśmy jeden z najpoważniejszych błędów podczas całych naszych włoskich wakacji. Otóż zobaczywszy, że bilet wstępu do Teatro Olimpico Adrei Palladio kosztuje 11 euro od osoby, zrezygnowaliśmy z wejścia. Lubię zwalić winę za takie grzechy na skąpstwo mojej żony i naszych przyjaciół, ale byłbym hipokrytą, gdybym nie przyznał, że ja też doszedłem do kretyńskiego wniosku, że nie chce mi się płacić 11 euro za obejrzenie jednego wnętrza. Do dziś pluję sobie w brodę, ale do żalu za ten grzech dojrzałem dopiero kilka dni później, kiedy to w Parmie faktycznie weszliśmy do renesansowego teatru, którego widok niemal dosłownie zwalił nas z nóg. Tyle, że tam za 15 euro zwiedziliśmy nie tylko sam teatr, ale też potężną pinakotekę pełną dział włoskiego malarstwa. Nie będę jednak szukał wymówek. Kiedy przyjrzałem się zdjęciom Teatro Olimpico w internecie, tej konstrukcji z drewna i gipsu, która robi wrażenie marmurowego monumentu, nie mogłem sobie darować tej naszej decyzji. I tu, w odróżnieniu od nas, Johann Wolfgang Goethe to dzieło Palladio widział i podziwiał! Musiało nas opanować jakieś kolektywne zaćmienie umysłu! 
        Po kilku minutach odpoczynku na ławce w ogrodzie przed wejściem do Teatro Olimpico i uzupełnieniu wody w organizmie, bo upał był ogromny, zdecydowaliśmy się wrócić kilka kroków do Caffe degli Artisti.



        Po zajęciu stolika przy ulicy, nie czekaliśmy długo. Podeszła do nas uśmiechnięta energiczna dziewczyna i przyniosła karty. W międzyczasie już jednak podjęliśmy decyzję, co zjemy na podstawie informacji z tablicy wystawionej przed lokalem. Trójka moich towarzyszy wzięła gnocchi al ragu, a ragu w tym przypadku znaczy ragu bolognese, z mielonego mieszanego mięsa na sofritto z cebuli, selera i marchwi z sosem pomidorowym. Ja natomiast chciałem skosztować coś, co w karcie opisano jako typową pastę wincentyńską, a mianowicie bigoli. Mój makaron iał byś z ragu z kaczki. O ile francuskie ragout to potrawka przypominająca gulasz, a więc zawierająca kawałki mięsa z kawałkami warzyw, to północnowłoskie ragu powinno się kojarzyć z mięsem mielonym (ragu napoletano ma jednak większe kawałki mięsa, ale to już południe Italii). 
        Wszystkim nam nasze dania smakowały, choć znowu nie powiem, żebym jakoś odczuł oryginalność swojego ragu. Nie wiem, czy gdybym nie przeczytał, umiałbym odgadnąć jego kaczkowatość. Bigoli z kolei też nie okazały się jakoś specjalnie różne od innych rodzajów makaronu. Po prostu nieco grubsze spaghetti. Nie mam jednak powodu do narzekania. Pranzo było smaczne, ale raczej przewidywalne.
        Gdziekolwiek jestem za granicą, nie mogę się oprzeć fotografowaniu budek telefonicznych. Chyba dlatego, że u nas zniknęły bezpowrotnie.


        Ruszyliśmy powoli w stronę parkingu. Po drodze jednak zwracaliśmy uwagę na mijane kamienice, które faktycznie przypominały te weneckie czy padewskie. Jednym z przykładów takiego gmachu opisywanego jako gotycki (nie zapominajmy jednak, że chodzi o gotyk włoski) jest Palazzo da Schio, la Ca d'Oro (Złoty Dom), gdzie można zakupić produkty rolne typu wędliny, miody i wino, gdzie swoją działalność prowadzą artyści, a także które mieści muzeum archeologiczne ze zbiorami dziewiętnastowiecznego kolekcjonera Giovanniego Schio. My jednak ograniczyliśmy się do przejścia przez korytarz pod bramą i zajrzenia na pełne uroku podwórko.







        Wstąpiliśmy też na dziedziniec Palazzo Trissino-Baston, biorący swoją nazwę od hrabiowskiej rodziny tego nazwiska, a obecnie stanowiący główną siedzibę Gminy Vicenza. Tablice umieszczone na ścianach przypominały o medalach, jakie miasto otrzymało za swój wkład w obronność kraju.








        W końcu dotarliśmy do parkingu i ruszyliśmy w dalszą drogę, a czekało nas jeszcze sporo kilometrów, bo mieliśmy dojechać niemal do samej Bolonii. Po wjechaniu na drogę szybkiego ruchu w niezbyt spodziewanym momencie Jarek musiał dokonać wyboru kierunku, w jakim wjedzie na znaną nam już autostradę między Mediolanem a Wenecją.

        Pojawił bowiem się rozjazd, dość słabo oznakowany. Tabliczki były małe i umieszczone dosłownie pomiędzy rozwidleniami, z których jedno prowadziło do Wenecji, a drugie do Mediolanu, a więc kierowca mógł je dostrzec będąc już tuż przy nich, w ostatniej chwili.  Coś nam się wszystkim pomyliło, w tym Jarkowi, że żeby dojechać do Bolonii, należy skręcić na Mediolan. GPS jednak zaraz nas z tego błędu wyprowadził i nakazał zawrócić. Tymczasem, jak wiadomo, na autostradzie nie jest to rzecz łatwa. Musieliśmy dojechać do najbliższego zjazdu, który by nas zawiódł z powrotem na przeciwny pas ruchu. Nastąpiło to po kilkunastu kilometrach. Dalej nasza podróż odbyła się już bez przygód. 

        Kiedy dotarliśmy przed dom, w którym mieliśmy nocować w Funo (cały czas trzymaliśmy się myśli, że to jest miejscowość Argelato, ale to było Funo właśnie, czyli frazzione di Argelato), zaparkowaliśmy na przy płocie, na którym było napisane, że to dla gości pizzerii, która znajdowała się na parterze domu. Zadzwoniliśmy do właścicielki mieszkania, z którą wcześniej już wymieniliśmy się esemesami i stąd wiedzieliśmy, że chciała, żeby się do niej zwracać Elizabeth. 

Byliśmy kilka minut przed umówionym czasem, ale Elizabeth zaraz się pojawiła i zaprowadziła do mieszkania, w którym jeszcze nie zdążyła dokończyć porządków. Zanim to jednak nastąpiło poprosiła Jarka, żeby przeparkował samochód koło budynku w głębi podwórka, bo właściciele pizzerii mogliby mieć do nas pretensje, że zajmujemy miejsca dla ich gości. Do naszej kwatery wchodziło się po zewnętrznych schodach umieszczonych przy bocznej ścianie domu. Dopiero we wejściu na korytarz pojawiły się wewnętrzne schody prowadzące na wyższe piętro. My jednak nie musieliśmy wchodzić wyżej, ponieważ nasze mieszkanie było na poziomie drzwi wejściowych z zewnątrz. Układ mieszkań w tym domu był przedziwny, bo oprócz tych na naszym piętrze, i być może na górze, idąc po wyżej wspomnianych schodach zewnętrznych mijało się drzwi, z których bezpośrednio wchodzilo się do czyjegoś mieszkania. 

    Właścicielka naszej kwatery okazała się niezwykle sympatyczną kobietą, typem takiej fajnej koleżanki ze studiów, o pulchnych policzkach i w okularach, która bardzo dobrze mówiła po angielsku. Bardzo dobrze nam się rozmawiało, wszystko nam pokazała w mieszkaniu, w tym zaopatrzenie w lodówce i w szafkach, gdzie mieliśmy zapas prowiantu na włoskie śniadania (ciasteczka, crostata itp.), ale również kawę, cukier, sól i inne przyprawy, a także olej do smażenia. Poinstruowała nas na temat wystawiania worka ze śmieciami przed drzwi mieszkania co drugi dzień, a następnie pogadaliśmy sobie o tym, co warto w okolicy zwiedzić. Oprócz oczywiście Bolonii bardzo polecała nam Florencję, którą osobiście o wiele bardziej woli od Rzymu, ale nasze plany nie sięgały żadnego z tych ostatnich dwóch miast. Po tej uroczej rozmowie, i oddaniu nam kluczy do mieszkania i do drzwi z zewnętrznych schodów, a także po przekazaniu nam hasła do wi-fi, poprosiła, żebyśmy się przeszli na spacer i wrócili za jakieś pół godziny, w którym to czasie ona dokończy robić porządki w pomieszczeniu. Tak też zrobiliśmy. Mieszkanie bardzo nam się spodobało -- miało wygodny układ i działającą klimatyzację, co przy upałach, jakie panowały na zewnątrz, było bardzo istotne. 

        Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miejscowego Lidla. Zakupiliśmy białe wino i produkty na obiad, który postanowiliśmy następnego dnia zrobić sami na kwaterze. Pomyślałem, że po zaplanowanej wycieczce do Bolonii nie będę się bawił w jakieś wymyślne potrawy i zaproponowałem zakup makaronu, passaty pomidorowej, czosnku i bazylii. Ponieważ śniadania postanowiliśmy jadać jednak północnoeurpejskie, kupiliśmy tez jajka i z braku boczku, pancettę. 

        Po powrocie z zakupów wypakowaliśmy się i wyszliśmy na spacer po najbliższej okolicy. Jak już wiedzieliśmy od Elizabeth, dworzec kolejowy był dwa kroki od nas, po drugiej stronie ulicy. Udaliśmy się tam, a skoro już tam byliśmy, zdecydowaliśmy kupić sobie w automacie bilety na jutrzejszy pociąg do Bolonii. Jazda samochodem z Funo do tego miasta nie miałaby sensu. Bilety były stosunkowo tanie, trasa krótka, więc odpadał stres związany z szukaniem miejsca parkingowego. 

        Wracając wybraliśmy drugą stronę głównej ulicy, czyli tę, po której stał "nasz" dom. Po drodze poczyniliśmy kilka obserwacji, m.in. dostrzegliśmy osterią di Mio Modo, gdzie obiecaliśmy sobie, że któregoś dnia zajdziemy, natomiast na parterze naszego domu, przed pizzerią, o której już wiedzieliśmy, dostrzegliśmy pralnię publiczną! Taką, jaką znaliśmy do tej pory tylko z amerykańskich filmów, samoobsługową, na żetony. Człowiek się całe życie uczy, w dodatku podróże kształcą, jak to mówią mądre przysłowia (mądre, bo bywają też głupie). Agnieszka stwierdziła, że któregoś dnia tutaj zejdziemy i zrobimy pranie naszych rzeczy. 

        Wieczorem, w towarzystwie delikatnego szumu klimatyzatora, spożyliśmy nasze białe wino, z którego zrobiliśmy szpryce mieszając je z gazowaną wodą mineralną. "Kolejny dobry dzień" -- pomyślałem i prawie, że się przestraszyłem swoich słów, bo mimo tego, że uważam się za człowieka racjonalnego, siedzi we mnie jakaś zabobonna strona umysłu, która w zbyt długim paśmie powodzenia każe się dopatrywać zapowiedzi czegoś przykrego. Wkrótce jednak wziął mnie w objęcia sen, który był dobry. 

        Nie mieliśmy zbytnio czasu na żałowanie tego, czegośmy nie zobaczyli. Teatr Olimpijski w Vicenzie to był błąd, którego już i tak nie było jak naprawić. Zresztą nie zobaczyliśmy chyba nawet połowy budowli Andrei Palladio, o jakich doczytałem dużo później u Muratowa. Trudno. I tak byśmy dłużej w Vicenzie nie zostali, bo byliśmy umówieni na konkretną godzinę z Elizabeth w Funo. Zresztą rozpamiętywanie tego, czego nie zwiedziliśmy, nie ma żadnego sensu, bo nic na razie i tak nie możemy z tym zrobić. W każdym razie 28 lipca 2022 roku zaliczam do bardzo udanych!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz