sobota, 17 września 2022

Bolonia I (piątek, 29 lipca 2022), część II

Bazylika św. Petroniusza w Bolonii, którą z racji swojego położenia przy okazałym placu i w sąsiedztwie ważnych pałaców, a także rozmiarów (to największy kościół w mieście) mylnie uważałem za katedrę, to ostatnia, jak wyczytałem, gotycka budowla we Włoszech. Zbudowano ją bowiem w 1390 r., a więc 4 lata po katedrze w Mediolanie. Jej architektem był Antonio di Vicenzo. Jak to z wieloma kościołami bywało, budowa ciągnęła się przez kilka pokoleń, a pod koniec XV w. została przerwana na rozkaz papieża, który nie życzył sobie, żeby boloński kościół przewyższył rozmiarem rzymski kościół św. Piotra. Fasadę św. Petroniusza wielokrotnie przebudowywano pod kierunkiem różnych architektów, w tym znanego nam już z Vicenzy Andrei Palladio. Nad wejściem umieszczono statuę papieża Juliusza II autorstwa Michała Anioła Buonarottiego, ale w 1511 r. zwolennicy wygnanych przez tegoż następcę św. Piotra Bentivogliów posąg ów zniszczyli. 

W kościele tym 24 lutego 1530 r. król niemiecki i hiszpański Karol, został koronowany przez papieża Klemensa VII na cesarza rzymskiego. To ten Karol V, który władał największym obszarem na ziemskim globie, jeśli się weźmie wszystkie ówczesne kolonie hiszpańskie. Cesarza tego niektórzy mogą kojarzyć również z anegdoty dotyczącej jego znajomości wielu języków. Otóż władca-poliglota ponoć powiedział, że po hiszpańsku mówi do Boga, po włosku do kobiet, po francusku do mężczyzn, a po niemiecku do swojego konia. 

Przyznam jednak otwarcie, że najbardziej chciałem zobaczyć fresk Giovanniego da Modena, przez który terroryści podający się za członków Al-Kaidy w 2005 r. chcieli wysadzić bazylikę w powietrze. Malowidło ścienne przedstawia bowiem m.in. piekło, w którym wśród potępionych znajduje się prorok Muhammad, znany u nas jako Mahomet. Koniecznie chciałem się przyjrzeć temu freskowi, ale w tym celu należało kupić bilet, żeby móc wejść za ogrodzenie. W takim razie ustawiliśmy się tuż za sznurkiem rozciągniętym na metalowych palikach i zrobiliśmy kilka zdjęć. O wiele lepsze można znaleźć w internecie, ale nawet na nich trudno mi stwierdzić, która z przedstawionych postaci jest założycielem islamu. 

Wizja da Modeny zainspirowana opisem Raju, Czyśćca i Piekła u Dantego, przedstawia Szatana w sposób, moim zdaniem, groteskowy, przezabawny. Ani trochę arcydiabeł nie przypomina upadłego bo upadłego, ale jednak anioła, a jest to raczej jakiś King-Kong, którego widok w rzeczywistości pewnie przyprawiłby człowieka o naturalny strach, ale w dziele sztuki wywołuje raczej efekt humorystyczny. Książę ciemności (cha cha, jaki tam z tego goryla książę?) pożera, czy też raczej przeżuwa grzeszników (jak u Dantego), ale używa do tego dwóch otworów gębowych, bowiem ma dwie głowy -- jedną tam, gdzie jej się można spodziewać, ale drugą tam, gdzie człowiek, czy każdy inny naczelny miałby genitalia! Nie wiem, jak obraz ten oddziaływał na piętnastowiecznych widzów, ale wg mnie centralna postać piekła psuje cały efekty grozy. Postaci poboczne namalowane są bowiem w bardzo ciekawej manierze, którą bym nazwał komiksową, tylko z nieco lepszym niż w komiksach cieniowaniem.

W przewodniku wyczytaliśmy, że to właśnie po tym nieudanym zamachu islamistów, przed kościołem stoi uzbrojona straż policyjna. Tak też było, kiedy wchodziliśmy do środka. Uzbrojeni mężczyźni w mundurach właściwie nie robili nic, tylko jeden nieco starszy ubrany po cywilnemu sprawdzał, czy kobiety nie noszą strojów, które wg włoskich standardów eklezjalnych mogłyby uchodzić za nieobyczajne. 

W kościele św. Petroniusza na uwagę zasługuje również metalowy, mosiężno-miedziany, pas poprowadzony przez podłogę świątyni, na którym wyryto napisy, liczby i znaki zodiaku! Znaki zodiaku w katolickim kościele, kiedy dzisiaj księża katoliccy nie zostawiają suchej nitki na wszelkiego rodzaju horoskopach przedstawiając je jako czyste narzędzie Szatana, bo kto horoskopy czyta, ten niechybnie wcześniej czy później będzie musiał skorzystać z usług egzorcysty! W średniowieczu znaki te niekoniecznie jednak musiały się zaraz kojarzyć z wróżbiarstwem, choć astrologię przecież traktowano całkiem serio i nawet jej od astronomii nie oddzielano. Były też całkiem normalnym oznaczeniem konstelacji gwiezdnych, położenie których na firmamencie niebieskim służyło do obliczeń astronomicznych. Ten szeroki metalowy pas w podłodze kościoła to nic innego jak kalendarz słoneczny, na którym odpowiednie pory roku wskazywało światło wpadające przez specjalny otwór w dachu.























 

  

 












Nieopodal bazyliki św. Petroniusza para muzyków wykonywała utwory Simona i Garfunkela, a także Cohena, które harfistka śpiewała głosem dźwięcznym a czystym! 


Po wyjściu z bazyliki św. Petroniusza, minęliśmy znowu fontannę Neptuna i przeszedłszy na drugą stronę Via Rizzoli, żeby się znaleźć na końcu Via d'Independenza, doszliśmy do katedry św. Piotra, którą przez długi czas nazywałem po prostu kościołem tegoż świętego, ponieważ nie wiedziałem, że to właśnie ta świątynia ma status katedry bolońskiej. Jak to z wieloma włoskimi kościołami bywa, pierwotnie stał tu kościół o architekturze przedromańskiej, ale w XII wieku spłonął. Potem nastąpiły odbudowy i przebudowy, żeby w końcu fasadę i wnętrze w latach 40. XVIII wieku architekt Alfonso Torregiani przerobił na modłę barokową. Jak już pewnie się zorientowaliście, jestem bezsilnym przeciwnikiem barokizowania budowli starszych od baroku, ale nic nie mogę na to poradzić. 

W czasie zwiedzania wnętrza, oddzieliłem się od reszty naszej grupy, tak że w pewnym momencie znalazłem się w przeciwległym rogu kościoła. Obszedłem bowiem nawy boczne i stałem po lewej od wejścia patrząc w stronę ołtarza, natomiast w ostatniej chwili zobaczyłem Jolę wchodzącą w drzwi znajdujące się po prawej stronie prezbiterium. Przyspieszyłem kroku, ale przecież nie na tyle, żeby uchybić dostojności miejsca, i wkrótce sam znalazłem się za tymi drzwiami. Tam jednak nie było niczego ciekawego. Metalowa furta, za którą można się było spodziewać jakichś artefaktów była zamknięta na kłódkę, natomiast korytarz który się ciągnął obok mieścił drzwi do jakichś pomieszczeń urzędowych. Ponieważ po przeciwnej stronie metalowej zamkniętej furty znajdowały się boczne drzwi wyjściowe, nie wróciłem już do wnętrza kościoła, które już byłem obszedłem, tylko wyszedłem na boczną uliczkę (Via Altabella), skąd zadzwoniłem do Agnieszki, żeby spytać, gdzie jest całe moje towarzystwo. Okazało się, że oni też zorientowawszy się, że za tymi drzwiami nic ciekawego nie ma, wrócili i inną nawą doszli do wyjścia głównego, przed którym teraz stali. Wkrótce do nich dołączyłem, ale tak sobie pomyślałem, że gdybyśmy nie żyli w dobie telefonów komórkowych, mogłoby to zająć dużo więcej czasu, a na pewno kosztowałoby to nas sporo nerwów. 































Ponieważ postanowiliśmy podejść do dwóch najsłynniejszych wież, które przeczą temu, że Pisa ma monopol na krzywiznę tego typu konstrukcji, wróciliśmy na Via Rizzoli, żeby skierować się właśnie ku Torre degli Asinelli, czyli rodziny Asinellich i Torre della Garisenda. Po drodze minęliśmy Piazza delle Marcanzia, ale o tym wcale nie wiedzieliśmy! Nasz plan zwiedzania bowiem nie tyle nie był dobrze przygotowany, bo generalnie wiedzieliśmy, co chcemy zwiedzić, tylko mapka w naszym przewodniku (mówiąc ściśle w dwóch egzemplarzach tego samego przewodnika), jaką posługiwał się Jarek i Agnieszka, nie była doskonała. 

Jarek wyraził gotowość wejścia na "Asinellę", ponieważ za opłatą było to możliwe, ale cała nasza reszta się od tego zamiaru odżegnała z powodu upału i zmęczenia dotychczasowym chodzeniem. Z ciekawości obszedłem obie wieże, żeby obejrzeć wystawy sklepów, którymi je obudowano. Dwie z nich zdominowały wyroby ceramiczne. O ile obiecałem sobie, że niczego włoskiego nie będę krytykował, bo uwielbiam ten kraj i tak, a poza tym denerwuje mnie ton pisarzy (np. Iwaszkiewicza, a czasami Karpińskiego), którzy z jakimś poczuciem wyższości (które można wziąć za wyraz kompleksów i chęci pokazania, że "ja też umiem tym tak wychwalanym Włochom dowalić") znęcają się nad jakimś aspektem włoskiej rzeczywistości, to jednak sprzeniewierzyłbym się elementarnej prawdzie, gdybym napisał, że podoba mi się włoska ceramika. Tak, jak uważam mieszkańców Italii za ludzi o wielkim wyczuciu smaku w architekturze, malarstwie, rzeźbie, modzie, projektowaniu użytkowym (np. samochodów), w których to dziedzinach są niezrównani, tak myślę, że w dziedzinie zdobienia talerzy, waz, i innych naczyń ceramicznych zabrakło im talentu, albo że nigdy ta dziedzina nie była w sferze zainteresowania prawdziwych artystów. Zostawiono ją ludowym amatorom. Nie mam nic przeciwko sztuce ludowej, ale te malowane słoneczka niczym z kreskówki dla młodszych dzieci, albo te rzeźby wąsatych głowy z ceramiki, które nie wiadomo czemu mają służyć, to wg mnie już nawet nie prymitywna sztuka ludowa, a jakiś jarmarczny koszmar. W tej dziedzinie inne nacje biją Włochów na głowę. Polskie wyroby z Ćmielowa czy Chodzieży to cacuszka przy tych włoskich, że o saskiej porcelanie nie wspomnę. Ale cóż, włoska ceramika ma swoich amatorów, bo przecież inaczej nikt by jej nie kupował, więc żyjmy i dajmy żyć innym. Italia i tak jest piękna!


























Przy niższej z wież zauważyłem wielki plakat z angielskim napisem "Freedom for Patrick Zaky Egypt". Ponieważ nic mi to nazwisko nie mówiło, czym prędzej wyciągnąłem telefon, żeby w się doinformować w internecie. Otóż Partick Zaky to egipski student, który zaczął naukę na Niemieckim Uniwersytecie w Kairze, ale w 2019 r. przeniósł się do Bolonii. Już w Kairze był działaczem na rzecz praw człowieka, gdzie domagał się równego traktowania kobiet i osób nieheteronormatywnych. W Bolonii zapisał się na Gender and Women studies. Kiedy wybrał się na wakacje do domu, najpierw 20 godzin rewidowano go i przesłuchiwano na lotnisku, a potem zwyczajnie ślad po nim zaginął. Koledzy z Uniwersytetu Bolońskiego zorganizowali wielką akcję na rzecz uwolnienia Patricka. Ten plakat to jeden z jej elementów. Pokazuje ona m.in. sposób myślenia włoskich studentów. Być może jestem niesprawiedliwy, ale trudno mi sobie wyobrazić podobne działania podjęte przez naszą młodzież akademicką w obronie kolegi pochodzącego z jakiegoś kraju arabskiego.






Nie odeszliśmy daleko od dwóch krzywych wież, kiedy trafiliśmy przy Via Luigi Zamboni na tablicę wmurowaną w ścianę domu informującą, że to w nim powstała w 1879 r. Akademia Literatury i Historii Polskiej i Słowiańskiej im. Adama Mickiewicza założona przez włoskiego profesora Domenico Santagatę. Jednym z jej pierwszych wykładowców był Teofil Lenartowicz. Stała się prekursorką wszelkich filologii polskich i słowiańskich na włoskich uczelniach. Niestety polonistyka na Uniwersytecie Bolońskim pojawiła się dopiero w 1999 r.


Bazylika św. Jakuba Większego (San Giacomo Maggiore), kościół o historii ciekawej, a z drugiej strony jakże podobnej do tylu innych włoskich świątyń (ewolucja od budynku z XIII wieku nadanego augustianom, przez przebudowy gotyckie, renesansowe i w końcu barokowe) była zamknięta, więc do jej wnętrza nie weszliśmy, zadowalając się widokiem z zewnątrz.

Następnie naszą uwagę przykuł śliczny renesansowy budynek Palazzo Malvezzi Campeggi, będący obecnie siedzibą Wydziału Prawa Uniwersytetu Bolońskiego. Pałac zaprojektowali bracia Marchesi, Andrea i Giacomo w połowie XVI wieku. Został kupiony przez rodzinę Malvezzi, która na początku XVIII w. skoligaciła się z rodem Campeggi i stąd dzisiejsza nazwa. Tablica informacyjna zachęcała do obejrzenia pięknego "cortile", czyli dziedzińca, który okazał się naprawdę urokliwy i na szczęście, mimo tego, że w XVIII wieku dodano do budynku szereg barokowych "upiększeń", zachował swój renesansowy charakter, w tym kolumny z głowicami we wszystkich trzech starogreckich porządkach: doryckim, jońskim i korynckim, oraz medaliony z podobiznami rzymskich cesarzy. 
 
Wnętrza pałacu jednak nie mogliśmy obejrzeć, a szkoda, bo znajdują się tam freski przedstawiające chwalebną historię rodu Malvezzich, w tym Emilio, który wsławił się tym, że walczył na służbie polskiego króla Zygmunta Augusta.





Nie udało nam się też wejść do Oratorium św. Cecylii (w przewodniku to "kościół św. Cecylii), gdzie chcieliśmy obejrzeć słynne freski Francesco Francii, Lorenzo Costy, i innych artystów, ponieważ drzwi do niego były po prostu zamknięte. Jako że jest to jednak budynek bardzo duży (długi na pewno), liczyliśmy na to, że może znajdziemy tam jeszcze jedno wejście. Zanim jednak ruszyliśmy dalej wzdłuż jego murów, postanowiliśmy wstąpić do najbliższej kafejki na kawę, najlepiej mrożoną.

Nie musieliśmy szukać długo, bo niewielka knajpka znajdowała się zaraz naprzeciwko. Tutaj po raz pierwszy zrobiliśmy coś, czego się we Włoszech nie robi, ale o tym mieliśmy się dowiedzieć od koleżanek, które w Italii mieszkają od wielu lat, dopiero kilka dni później. Otóż zająwszy wolny stolik, do pilnowania którego zostałem ja, moje towarzystwo podeszło do kontuaru i zamówiło trzy shakerato (czyli kawy na zimno), a dla Joli cappucino albo caffe latte. Zgodnie z włoskim obyczajem, kiedy się płaci przy barze, nie naliczają coperto, czyli opłaty za "nakrycie", czyli generalnie mówiąc obsługę (choć historia i charakter włoskiego "coperto" to dość ciekawa sprawa i przy którymś wpisie do tego wrócę). Kawę zamówili, zapłacili bez coperto i wrócili do stolika. Po chwili barman przyniósł nam nasze kawy i postawił na stoliku. Spokojnie je sobie wypiliśmy i wyszliśmy. Jak nas potem wyżej wspomniane koleżanki uświadomiły, taka sytuacja była niezwykle dziwna, bo kawę zamówioną przy barze powinniśmy przy barze wypić, a jak usiedliśmy przy stoliku, to powinniśmy byli uiścić coperto. My jednakowoż nie mieliśmy najmniejszej świadomości łamania dobrych włoskich obyczajów. Ba! Wtedy zrobiliśmy to zupełnie nieświadomie, bo nawet nie pomyśleliśmy, że płacąc przy kontuarze nie płacimy coperto. O tym, że coś takiego we Włoszech funkcjonuje przypomniała sobie Jola dopiero kilka dni później w Modenie. Tak czy inaczej, orzeźwieni lekko zimną kawą wyruszyliśmy na poszukiwania innego wejścia do świętej Cecylii.





To się jednak nie udało, bo choć faktycznie, wejście znaleźliśmy, doprowadziło nas ono tylko na maleńkie podwórko, gdzie na murze wisiał plakat informujący o otwarciu Oratorium, który ja, zmylony wyrazem "kościół" użyty przez autorów przewodnika, wziąłem za godziny występów śpiewaczych (oratorium jako utwór muzyczny do chóralnego wykonania). Tak czy inaczej, św. Cecylia nie okazała się dla nas łaskawa. Niczym nie zrażeni ruszyliśmy dalej, choć upał i zmęczenie dawały się nam we znaki.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz