Bazylika św. Petroniusza w Bolonii, którą z racji swojego położenia przy okazałym placu i w sąsiedztwie ważnych pałaców, a także rozmiarów (to największy kościół w mieście) mylnie uważałem za katedrę, to ostatnia, jak wyczytałem, gotycka budowla we Włoszech. Zbudowano ją bowiem w 1390 r., a więc 4 lata po katedrze w Mediolanie. Jej architektem był Antonio di Vicenzo. Jak to z wieloma kościołami bywało, budowa ciągnęła się przez kilka pokoleń, a pod koniec XV w. została przerwana na rozkaz papieża, który nie życzył sobie, żeby boloński kościół przewyższył rozmiarem rzymski kościół św. Piotra. Fasadę św. Petroniusza wielokrotnie przebudowywano pod kierunkiem różnych architektów, w tym znanego nam już z Vicenzy Andrei Palladio. Nad wejściem umieszczono statuę papieża Juliusza II autorstwa Michała Anioła Buonarottiego, ale w 1511 r. zwolennicy wygnanych przez tegoż następcę św. Piotra Bentivogliów posąg ów zniszczyli.
W kościele tym 24 lutego 1530 r. król niemiecki i hiszpański Karol, został koronowany przez papieża Klemensa VII na cesarza rzymskiego. To ten Karol V, który władał największym obszarem na ziemskim globie, jeśli się weźmie wszystkie ówczesne kolonie hiszpańskie. Cesarza tego niektórzy mogą kojarzyć również z anegdoty dotyczącej jego znajomości wielu języków. Otóż władca-poliglota ponoć powiedział, że po hiszpańsku mówi do Boga, po włosku do kobiet, po francusku do mężczyzn, a po niemiecku do swojego konia.
Przyznam jednak otwarcie, że najbardziej chciałem zobaczyć fresk Giovanniego da Modena, przez który terroryści podający się za członków Al-Kaidy w 2005 r. chcieli wysadzić bazylikę w powietrze. Malowidło ścienne przedstawia bowiem m.in. piekło, w którym wśród potępionych znajduje się prorok Muhammad, znany u nas jako Mahomet. Koniecznie chciałem się przyjrzeć temu freskowi, ale w tym celu należało kupić bilet, żeby móc wejść za ogrodzenie. W takim razie ustawiliśmy się tuż za sznurkiem rozciągniętym na metalowych palikach i zrobiliśmy kilka zdjęć. O wiele lepsze można znaleźć w internecie, ale nawet na nich trudno mi stwierdzić, która z przedstawionych postaci jest założycielem islamu.
Wizja da Modeny zainspirowana opisem Raju, Czyśćca i Piekła u Dantego, przedstawia Szatana w sposób, moim zdaniem, groteskowy, przezabawny. Ani trochę arcydiabeł nie przypomina upadłego bo upadłego, ale jednak anioła, a jest to raczej jakiś King-Kong, którego widok w rzeczywistości pewnie przyprawiłby człowieka o naturalny strach, ale w dziele sztuki wywołuje raczej efekt humorystyczny. Książę ciemności (cha cha, jaki tam z tego goryla książę?) pożera, czy też raczej przeżuwa grzeszników (jak u Dantego), ale używa do tego dwóch otworów gębowych, bowiem ma dwie głowy -- jedną tam, gdzie jej się można spodziewać, ale drugą tam, gdzie człowiek, czy każdy inny naczelny miałby genitalia! Nie wiem, jak obraz ten oddziaływał na piętnastowiecznych widzów, ale wg mnie centralna postać piekła psuje cały efekty grozy. Postaci poboczne namalowane są bowiem w bardzo ciekawej manierze, którą bym nazwał komiksową, tylko z nieco lepszym niż w komiksach cieniowaniem.
W przewodniku wyczytaliśmy, że to właśnie po tym nieudanym zamachu islamistów, przed kościołem stoi uzbrojona straż policyjna. Tak też było, kiedy wchodziliśmy do środka. Uzbrojeni mężczyźni w mundurach właściwie nie robili nic, tylko jeden nieco starszy ubrany po cywilnemu sprawdzał, czy kobiety nie noszą strojów, które wg włoskich standardów eklezjalnych mogłyby uchodzić za nieobyczajne.
W kościele św. Petroniusza na uwagę zasługuje również metalowy, mosiężno-miedziany, pas poprowadzony przez podłogę świątyni, na którym wyryto napisy, liczby i znaki zodiaku! Znaki zodiaku w katolickim kościele, kiedy dzisiaj księża katoliccy nie zostawiają suchej nitki na wszelkiego rodzaju horoskopach przedstawiając je jako czyste narzędzie Szatana, bo kto horoskopy czyta, ten niechybnie wcześniej czy później będzie musiał skorzystać z usług egzorcysty! W średniowieczu znaki te niekoniecznie jednak musiały się zaraz kojarzyć z wróżbiarstwem, choć astrologię przecież traktowano całkiem serio i nawet jej od astronomii nie oddzielano. Były też całkiem normalnym oznaczeniem konstelacji gwiezdnych, położenie których na firmamencie niebieskim służyło do obliczeń astronomicznych. Ten szeroki metalowy pas w podłodze kościoła to nic innego jak kalendarz słoneczny, na którym odpowiednie pory roku wskazywało światło wpadające przez specjalny otwór w dachu.
Po wyjściu z bazyliki św. Petroniusza, minęliśmy znowu fontannę Neptuna i przeszedłszy na drugą stronę Via Rizzoli, żeby się znaleźć na końcu Via d'Independenza, doszliśmy do katedry św. Piotra, którą przez długi czas nazywałem po prostu kościołem tegoż świętego, ponieważ nie wiedziałem, że to właśnie ta świątynia ma status katedry bolońskiej. Jak to z wieloma włoskimi kościołami bywa, pierwotnie stał tu kościół o architekturze przedromańskiej, ale w XII wieku spłonął. Potem nastąpiły odbudowy i przebudowy, żeby w końcu fasadę i wnętrze w latach 40. XVIII wieku architekt Alfonso Torregiani przerobił na modłę barokową. Jak już pewnie się zorientowaliście, jestem bezsilnym przeciwnikiem barokizowania budowli starszych od baroku, ale nic nie mogę na to poradzić.
W czasie zwiedzania wnętrza, oddzieliłem się od reszty naszej grupy, tak że w pewnym momencie znalazłem się w przeciwległym rogu kościoła. Obszedłem bowiem nawy boczne i stałem po lewej od wejścia patrząc w stronę ołtarza, natomiast w ostatniej chwili zobaczyłem Jolę wchodzącą w drzwi znajdujące się po prawej stronie prezbiterium. Przyspieszyłem kroku, ale przecież nie na tyle, żeby uchybić dostojności miejsca, i wkrótce sam znalazłem się za tymi drzwiami. Tam jednak nie było niczego ciekawego. Metalowa furta, za którą można się było spodziewać jakichś artefaktów była zamknięta na kłódkę, natomiast korytarz który się ciągnął obok mieścił drzwi do jakichś pomieszczeń urzędowych. Ponieważ po przeciwnej stronie metalowej zamkniętej furty znajdowały się boczne drzwi wyjściowe, nie wróciłem już do wnętrza kościoła, które już byłem obszedłem, tylko wyszedłem na boczną uliczkę (Via Altabella), skąd zadzwoniłem do Agnieszki, żeby spytać, gdzie jest całe moje towarzystwo. Okazało się, że oni też zorientowawszy się, że za tymi drzwiami nic ciekawego nie ma, wrócili i inną nawą doszli do wyjścia głównego, przed którym teraz stali. Wkrótce do nich dołączyłem, ale tak sobie pomyślałem, że gdybyśmy nie żyli w dobie telefonów komórkowych, mogłoby to zająć dużo więcej czasu, a na pewno kosztowałoby to nas sporo nerwów.
Ponieważ postanowiliśmy podejść do dwóch najsłynniejszych wież, które przeczą temu, że Pisa ma monopol na krzywiznę tego typu konstrukcji, wróciliśmy na Via Rizzoli, żeby skierować się właśnie ku Torre degli Asinelli, czyli rodziny Asinellich i Torre della Garisenda. Po drodze minęliśmy Piazza delle Marcanzia, ale o tym wcale nie wiedzieliśmy! Nasz plan zwiedzania bowiem nie tyle nie był dobrze przygotowany, bo generalnie wiedzieliśmy, co chcemy zwiedzić, tylko mapka w naszym przewodniku (mówiąc ściśle w dwóch egzemplarzach tego samego przewodnika), jaką posługiwał się Jarek i Agnieszka, nie była doskonała.
Jarek
wyraził gotowość wejścia na "Asinellę", ponieważ za opłatą było to
możliwe, ale cała nasza reszta się od tego zamiaru odżegnała z powodu
upału i zmęczenia dotychczasowym chodzeniem. Z ciekawości obszedłem obie wieże, żeby obejrzeć wystawy sklepów, którymi je obudowano. Dwie z nich zdominowały wyroby ceramiczne. O ile obiecałem sobie, że niczego włoskiego nie będę krytykował, bo uwielbiam ten kraj i tak, a poza tym denerwuje mnie ton pisarzy (np. Iwaszkiewicza, a czasami Karpińskiego), którzy z jakimś poczuciem wyższości (które można wziąć za wyraz kompleksów i chęci pokazania, że "ja też umiem tym tak wychwalanym Włochom dowalić") znęcają się nad jakimś aspektem włoskiej rzeczywistości, to jednak sprzeniewierzyłbym się elementarnej prawdzie, gdybym napisał, że podoba mi się włoska ceramika. Tak, jak uważam mieszkańców Italii za ludzi o wielkim wyczuciu smaku w architekturze, malarstwie, rzeźbie, modzie, projektowaniu użytkowym (np. samochodów), w których to dziedzinach są niezrównani, tak myślę, że w dziedzinie zdobienia talerzy, waz, i innych naczyń ceramicznych zabrakło im talentu, albo że nigdy ta dziedzina nie była w sferze zainteresowania prawdziwych artystów. Zostawiono ją ludowym amatorom. Nie mam nic przeciwko sztuce ludowej, ale te malowane słoneczka niczym z kreskówki dla młodszych dzieci, albo te rzeźby wąsatych głowy z ceramiki, które nie wiadomo czemu mają służyć, to wg mnie już nawet nie prymitywna sztuka ludowa, a jakiś jarmarczny koszmar. W tej dziedzinie inne nacje biją Włochów na głowę. Polskie wyroby z Ćmielowa czy Chodzieży to cacuszka przy tych włoskich, że o saskiej porcelanie nie wspomnę. Ale cóż, włoska ceramika ma swoich amatorów, bo przecież inaczej nikt by jej nie kupował, więc żyjmy i dajmy żyć innym. Italia i tak jest piękna!
Nie udało nam się też wejść do Oratorium św. Cecylii (w przewodniku to "kościół św. Cecylii), gdzie chcieliśmy obejrzeć słynne freski Francesco Francii, Lorenzo Costy, i innych artystów, ponieważ drzwi do niego były po prostu zamknięte. Jako że jest to jednak budynek bardzo duży (długi na pewno), liczyliśmy na to, że może znajdziemy tam jeszcze jedno wejście. Zanim jednak ruszyliśmy dalej wzdłuż jego murów, postanowiliśmy wstąpić do najbliższej kafejki na kawę, najlepiej mrożoną.
To się jednak nie udało, bo choć faktycznie, wejście znaleźliśmy, doprowadziło nas ono tylko na maleńkie podwórko, gdzie na murze wisiał plakat informujący o otwarciu Oratorium, który ja, zmylony wyrazem "kościół" użyty przez autorów przewodnika, wziąłem za godziny występów śpiewaczych (oratorium jako utwór muzyczny do chóralnego wykonania). Tak czy inaczej, św. Cecylia nie okazała się dla nas łaskawa. Niczym nie zrażeni ruszyliśmy dalej, choć upał i zmęczenie dawały się nam we znaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz