Po spotkaniu z grupą statystów skupiliśmy całą naszą energię na poszukiwaniach miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść. Nauczeni zeszłorocznymi doświadczeniami, kiedy to przegapialiśmy godziny "okienka obiadowego" we włoskich knajpach, tym razem z góry się nastawiliśmy, że musimy być czujni już od samego południa. Były akurat okolice pierwszej, więc nie musieliśmy się spieszyć. Jedynym potencjalnym problemem było znalezienie wolnego stolika. Mijane przez nas lokale wyglądały na wypełnione. Grupa aktorów, z którymi zrobiłem sobie zdjęcie, też szła na pranzo i weszła do trattorii po przeciwnej stronie ulicy świętego Marka. My natomiast zatrzymaliśmy się przed bramą, obok której w gablocie umieszczono menu restauracji o nazwie "La Cantinota". Znalazłszy tam potrawy typowe dla regionu, zdecydowaliśmy się wejść do środka. Przeszedłszy przez długi ciemny korytarz do szliśmy do ogródka wewnątrz kamienicy, w którym praktycznie wszystkie stoliki były zajęte. Nie pamiętam już kto pierwszy dostrzegł wolny stolik pod ścianą, ale kiedy to tylko nastąpiło, od razu udaliśmy się w tamtym kierunku krokiem wielce energicznym.
Usiedliśmy przy pozostawionych naczyniach po poprzednich gościach, czym pokazaliśmy niestety nasz brak obycia ze zwyczajami restauracyjnymi w cywilizowanych krajach. Postąpiliśmy tak, jakbyśmy to zrobili w Polsce, gdzie jeszcze w wielu miejscach (być może to się zmienia, ale na razie jeszcze nie zauważyłem), jeśli nie w większości, stolik trzeba sobie samemu "upolować", a więc wypatrzeć i szybko go zająć. Tymczasem dziewczyna, która do nas podeszła, wytłumaczyła nam, że nie zdążyła jeszcze posprzątać, a my, gdybyśmy poczekali przy wejściu na wskazanie wolnego stolika przez kogoś z obsługi, usiedlibyśmy przy czystym obrusie. Na szczęście nas nie wygoniła i nie kazała stać przy wejściu. Obrus więc zmieniła już w naszej obecności, co nam, mówiąc szczerze, w ogóle nie przeszkadzało. Po pewnym czasie młody chłopak przyniósł czyste talerze i szklanki. Przestudiowawszy kartę zamówiliśmy to, co już chyba wcześniej postanowiliśmy, jeszcze stojąc na ulicy przed bramą restauracji. Wzięliśmy trydenckie canederlotti, czyli rodzaj knedelków w postaci kulek ulepionych na bazie chleba, ale z różnymi dodatkami. Agnieszka i Jola wzięły porcje canderli jednolitych, z serem, natomiast Jarek i ja po porcji mieszanych, w których jeden był ze szpinakiem, drugi z buraczkami, trzeci z mąką razową, a czwarty z serem puzzone z Moeny. Wszystkie porcje były podane w sosie warzywnym z pancettą.
Fantasia di canederlotti al burro fuso di malga speck e grana trentino
(4 gusti: spinaci, rape rosse, integrale e formaggio puzzone di Moena)
Canederlotti al formaggio puzzone di Moena in salsa di verdurine e pancetta stufata
Trzeba powiedzieć, że czekaliśmy dość długo. W międzyczasie wypiliśmy wodę, bo co jak co, ale płyny trzeba we Włoszech regularnie uzupełniać, a nam po przedpołudniowym spacerze już porządnie wyschło w gardłach. Czas oczekiwania urozmaicaliśmy sobie obserwując wnętrze i innych gości. Była wśród nich również część ekipy filmowej z zamku, tylko raczej technicznej jej części, bo aktorzy i statyści w kostiumach, jak już wspomniałem, zdecydowali się zjeść w restauracji po przeciwnej stronie ulicy. Pomyślałem sobie, że ludzi zadowolonych z życia i pewnych swojej pozycji od razu da się poznać po zachowaniu, po tonie i swobodzie, z jaką zagadują kelnerów. Włosi na dodatek lubią dobrze zjeść, więc się na jedzeniu znają, dlatego potrafią uciąć sobie całkiem długą pogawędkę z kelnerem na temat serwowanych potraw. Kelnerzy i kelnerki natomiast potrafią na te wszystkie pytania odpowiedzieć! Znowu pomyślałem sobie, że nie wiem, jakby to wyglądało u nas. Są restauracje, gdzie obsługa kelnerska naprawdę wie, co podaje i jest w stanie poinformować gościa o składnikach i sposobie przyrządzania potrawy. Nadal jednak możemy się natknąć na biedne zastraszone dziewczyny, które na pytanie klienta o to czy inne danie, przeżywają potworny stres, bo nie wiedzą, co odpowiedzieć. Tutaj było inaczej. Mężczyźni z ekipy filmowej prowadzili radosną, po pełną uśmiechów i śmiechów, konwersację ze starszym poważnym panem, który był kelnerem.
Kiedy odszedł od stolika filmowców, zauważyłem że utyka, co z jednej strony wzbudziło moje współczucie, a z drugiej strony myśl, że być może człowiek ten robi, to co lubi, że praca zawodowa wypełnia mu życie i jest mu do tego życia potrzebna. Nie znamy przecież historii ludzi, których widzimy po raz pierwszy w życiu. Pomyślałem też, po raz kolejny, że w innych krajach spotyka się jeszcze kelnerów, dla których ten zawód jest karierą, tzn. którzy poświęcili mu całe życie i się w nim udoskonalili. Stanowią wyraźny kontrast wobec dorabiających sobie na wakacjach studentów, z których żaden nie planuje do emerytury wykonywać zawodu kelnera.
Tymczasem przy stoliku za plecami Joli i Jarka siedziała rodzina w postaci rodziców z synami, z których młodszy mógł mieć jakieś 8-9 lat. W oczekiwaniu na posiłek chłopiec z pewnością się nudził, więc zaczął się bawić pustym kieliszkiem do wody. Przy tych manewrach kieliszkiem zrobił jakiś niefortunny gest, w wyniku kórego w jednej ręce dziecka została czasza, natomiast stopka kieliszka nadal stała na stole . Podobała mi się niezwykle reakcja zarówno rodziców, jak i obsługi restauracji. Nikt na dziecko nie krzyczał, nikt nie miał pretensji. Za moment pojawił się młody kelner i skrupulatnie sprzątnął całe bezużyteczne szkło. Normalna rzecz. A mnie od razu przyszli do głowy wszyscy internetowi krytycy "bezstresowego wychowania". Ci ponurzy ludzie sami bywają ofiarami systemu wychowawczego stosowanego przez pokolenie naszych rodziców (a więc roczniki urodzenia między latami 20. a 40. ubiegłego stulecia), którzy z kolei byli wychowywani przez pokolenie naszych dziadków, jeszcze bardziej okrutne w swoich metodach dyscyplinujących. Kto z mojego pokolenia nie dostał przynajmniej raz lania za to, że coś niechcący zepsuł i nie pomogły żadne usprawiedliwienia? Jeżeli nie lanie, to porządną reprymendę podniesionym głosem. Sam się na takim idiotyzmie łapałem, kiedy moje dzieci były małe, bo pewne wzorce wżerają się w sposób myślenia. Dlatego tak bardzo mi się spodobała ta postawa włoskich rodziców, ale również i kelnerów, którzy z taką wyrozumiałością podeszli do błędu dzieciaka. Po prostu nic się nie stało, a kieliszki czasami się tłuką.
Nasze canederli przyniósł starszy utykający pan. Obsługa jednego stolika przez kilku kelnerów to, jak się mieliśmy przekonać również podczas kolejnych dni naszego objazdu po włoskich miastach, rzecz całkiem powszechna. Nie wiem, czy tam nadal panują hierarchiczne zasady, jakie znamy chyba tylko z Zaklętych rewirów Janusza Majewskiego z 1975 r., gdzie starszy kelner np. przyjmował zamówienie, a potem do stolika posyłał swoich podwładnych. Tak czy inaczej, w La Cantinocie obsługiwała nas młoda dziewczyna, młody chłopak, a na koniec starszy mężczyzna.
Jedzenie okazało się smaczne, choć przesadziłbym chyba, gdybym powiedział, że te południowotyrolskie knedelki jakoś mnie specjalnie zaskoczyły, albo porwały niezwykłym smakiem. Mam swego rodzaju wyobraźnię kulinarną, więc już po opisie składników mogłem oczekiwać pewnych smaków, a kiedy dostaliśmy nasze porcje, okazały się niemal dokładnym odzwierciedleniem moich smakowych antycypacji. Ale to było naprawdę dobre, solidne chłopskie jedzenie! Naprawdę polecam! Basia Kamińska, która już od lat mieszka we Włoszech, stwierdziła, że tyrolskie canderli są najlepsze po dniu spędzonym na nartach! Całkiem możliwe, bo to może być danie rozgrzewające, choć z nartami osobiście nie mam żadnych doświadczeń!
Po uiszczeniu rachunku ruszyliśmy dalej ulicą Świętego Marka w kierunku Adygi. Via San Marco płynnie przeszła w Via Gianantonio Manci, gdzie na niemal każdej kamienicy widniały tabliczki, że jest to palazzo takie a takie. Na moment weszliśmy przez bramę na podwórko jednej z takich kamienic, która wiąże się z drugim punktem, jaki w Trydencie zwiedził w 1786 r. Goethe. Palazzo Fugger Galasso został zbudowany w 1602 dla Georga Fuggera, przedstawiciela rodu niezwykle bogatych niemieckich bankierów z Augsburga (jedna z odnóg tej rodziny osiedliła się w Polsce, gdzie stali się Fukierami). Georg poślubił trydencką szlachciankę Elenę Madruzzo i zamieszkał z nią w pięknej nowej kamienicy. Potem dom nabędzie cesarski marszałek Mattia Galasso. Mijają jednak 184 lata od momentu wzniesienia gmachu, a ludzie w Trydencie opowiadają o nim niestworzone rzeczy. W rozmowie z Goethem, jakiś młody trenteńczyk tłumaczy niemieckiemu poecie, że dom ten nazywa się pałacem diabła (Palazzo del Diavolo), a to z tego względu, że został on wzniesiony w ciągu jednej nocy przez diabła, który normalnie raczej niszczy, ale tutaj zdecydował się na działanie konstruktywne -- w try miga zgromadził na miejscu cegły i wybudował pałac. Rok 1786! Czasy oświecenia. Historia ta jest doskonałym przykładem niedoskonałości sposobu mówienia o historii, któremu ulegamy. Cały czas pokutuje pogląd, że w historii wieki jasne przeplatają się z ciemnymi, że po głupim średniowieczu, nastąpiło mądre odrodzenie, po nim ciemny barok, a potem znowu pełne rozsądku i mądrości czasy oświecenia. Nie trzeba być jednak historykiem, żeby sobie wyobrazić, że we wszystkich tych okresach żyły nieliczne grupy ludzi o większej świadomości praw rządzących rzeczywistością, i całe masy tych, których za całe wyjaśnienie świata wystarczały z lubością powtarzane bzdury. Tak było zawsze i nie widać, żeby obecnie się wiele zmieniło. No, może to, że nikt już chyba w Trydencie nie wierzy, że pałac Fuggera zbudował diabeł w jedną noc. Goethe też oczywiście nie uwierzył młodemu mężczyźnie, bo zauważył, że Palazzo Fugger Galasso to jedyny gustowny budynek, jaki zauważył w Trydencie i że został on wzniesiony przez jakiegoś dobrego włoskiego architekta. Goethe nie miał do dyspozycji wyszukiwarki internetowej, ale ja, korzystając z tej swojej przewagi, sprawdziłem, że owym architektem był Pietro Maria Bagnadore z Brescii.
Słońce już dawno znalazło się po zachodniej stronie nieba, ale nadal mocno grzało, zaś my poszliśmy jeszcze dalej w kierunku Adygi, żeby dotrzeć do kolejki linowej wiodącej na górę po drugiej stronie rzeki, do miejscowości Sardagna. Kupując bilety i czekając na wagonik musieliśmy założyć maski FFP2, ponieważ funivia (kolejka linowa) to przecież środek transportu publicznego, a we Włoszech panował w nich nadal obowiązek ich noszenia. Zaczęło przybywać turystów, Włochów, ale nie tylko. Była też rodzina rozmawiająca między sobą po niemiecku. Na szczęście cały nasz "rzut" się zmieścił do wagonika i zaczęliśmy się wznosić. Najpierw przesunęliśmy się nad całą szerokością Adygi, a potem coraz stromiej w pobliże skalnego masywu Bondone po drugiej stronie. Kiedy wysiedliśmy na górnej stacji funivii, zrobiliśmy sobie krótki spacer do muru, znad którego rozciągał się wspaniały widok całego Trydentu. Stojąc tam i patrząc na miasto niczym na makietę, lub mapę, pokazywaliśmy sobie miejsca, które tego dnia zwiedziliśmy. Następnie przeszliśmy na coś w rodzaju platformy na niższym poziomie, ale widok stamtąd nie był jednak lepszy. Przez moment posiedzieliśmy dla relaksu na stopniach czegoś co wyglądało na jakiś mini-amfiteatr, po czym stwierdziwszy, że Sardagna niczego więcej ciekawego nam nie oferuje, wróciliśmy do poczekalni kolejki linowej, żeby za moment znowu znaleźć się w lewobrzeżnym Trydencie.
Tam mieliśmy już kilka kroków do parkingu, gdzie czekał na nas i-20 i po wniesieniu opłaty wyjechaliśmy na powierzchnię i zgodnie ze wskazówkami nawigacji zaczęliśmy jechać w kierunku hotelu Vela. GPS pokierował nas na inny most niż ten, którym przeprawiliśmy się do Trydentu, ale potem jedna mała pomyłka Jarka sprawiła, że zamiast w stronę naszej kwatery, pojechaliśmy prosto w góry! Nie wiem, czy przez to przejechaliśmy dodatkowo 20 czy 40 kilometrów, ale po prostu musieliśmy wjechać między Alpy, bo nie było możliwości zawrócenia. W końcu się taka przytrafiła, skręciliśmy w boczną mało uczęszczaną drogę, tam zawróciliśmy i wróciliśmy na główną szosę, którą tunelami, estakadami i serpentynami zjechaliśmy do Veli, gdzie już nie myląc drogi dojechaliśmy do naszego hotelu.
Postanowiliśmy zakupić wino do kolacji, więc udaliśmy się do Coopa, czyli tam gdzie dnia poprzedniego Jarek kupił piwo. Drzwi do sklepu zastaliśmy jednak zamknięte. Podeszliśmy bliżej, żeby przeczytać godziny otwarcia na kartce. Wynikało z tego, że w każdy dzień roboczy pracownicy mają przerwę w południe. Sklep bowiem jest otwarty kilka godzin rano, i potem po przerwie kilka godzin wieczorem. Postanowiliśmy więc poczekać na to popołudniowe otwarcie, które miało nastąpić o 17.00. Tak się jednak nie stało. Doszliśmy do wniosku, że to po prostu południowe podejście do punktualności i nie ma się czym przejmować, tylko poczekać jeszcze kilka minut. W końcu doszliśmy do wniosku, że pójdziemy do hotelu, a do Coopa wrócimy za pół godziny. Kiedy po raz drugi się znaleźliśmy pod sklepem, nadal był zamknięty. Po jakichś piętnastu minutach zza domu po przeciwnej stronie ulicy wyszedł czarnoskóry chłopak, który najwidoczniej nam się już wcześniej przyglądał, podszedł do nas i wytłumaczył po włosku, że w środy Coop jest otwarty tylko podczas rannej zmiany. Prawie stuknąłem się dłonią w czoło, bo przecież czytałem kartkę na drzwiach i tę informację na jakiejś zasadzie zignorowałem, przegapiłem, czy czort wie co. Spojrzałem na nią raz jeszcze i faktycznie informacja o tym, że w środowe popołudnia pracownicy sklepu mają wolne. Serdecznie podziękowaliśmy chłopakowi, któremu najwyraźniej zrobiło się nas żal i specjalnie do nas podszedł, żebyśmy już tak przed tym sklepem jak jakieś głupole nie sterczeli.
Pojawiło się jednak pytanie: "Gdzie kupimy wino?" Było jeszcze widno, bo to przecież był środek lata, więc postanowiliśmy się przejść do tej części Veli, gdzie rano, kiedy jechaliśmy do lewobrzeżnego Trydentu, zauważyłem ciąg kamieniczek, gdzie były jakieś knajpki, więc i sklepy musiały być. Z naszego hotelu do tego miejsca były jakieś 4 kilometry, ale co to dla nas. Rano zrobiliśmy ich ponad 10, więc co to dla nas dodatkowe 8. Po drodze zagadnąłem panią na wygląd w naszym wieku, która właśnie wysiadła z samochodu o jakiś sklep. Stwierdziła, że nie jest z tych okolic, ale chyba powinniśmy iść w stronę centrum. Postanowiliśmy więc pójść tam, gdzie pierwotnie planowaliśmy.
Maszerowaliśmy więc jezdnią, gdzie miejscami nie było w ogóle chodnika, a samochody, w tym ciężarówki, jeździły nią dość często. Nasz spacer zawierał więc elementy survivalu w towarzystwie dreszczyku emocji. Przez pewien odcinek szliśmy obok zadaszenia, które początkowo wzięliśmy za tunel kolejowy, ale później doszliśmy do słusznego wniosku, że to po prostu przykryta autostrada, którą zresztą mieliśmy wyjeżdżać z Trydentu dnia następnego. Minęliśmy pomnik poświęcony żołnierzom włoskiej formacji alpejskiej. Za nim było wejście do muzeum tychże Alpini, ale nie okazaliśmy mu zainteresowania. Włosi są chyba dumni z tych alpejskich oddziałów, bo często można się natknąć na ich pomniki i inskrypcje wychwalające ich dzielność. To z kolei przywiodło mi na pamięć rozważania, jakie snuliśmy z Maćkiem, szwagrem Joli, w poprzednim roku. Jak to się stało, że Włosi, którzy toczyli nieustanne wojny w średniowieczu i w renesansie, którzy też potrafią wyszkolić tak świetnych żołnierzy, jak owi strzelcy alpejscy, wypadli tak blado podczas wojen światowych. Po świecie rozeszła się też pogłoska o włoskim tchórzostwie, albo niepoważnym podejściu do obowiązków na polu walki. Nie chcę się dokładać do tego typu konstatacji, bo nie posiadam wystarczająco wiedzy szczegółowej na temat zdolności bojowej synów Italii, żeby wypowiadać kategoryczne o niej opinie.
Po chwili doszliśmy do stacji benzynowej, gdzie rano Jarek tankował. Była to stacja samoobsługowa, więc żadnego sklepu przy niej nie było, jak to zresztą bardzo często we Włoszech. Sklepu szukaliśmy nie tylko z powodu wina, bez którego w końcu moglibyśmy się obyć. Jeszcze w Czechach zauważyłem, że odkleiła mi się z jednej strony od podeszwy szmaciana część mojego prawego espadryla. Kupiłem sobie te lekkie buty właśnie na podróż do Włoch, ponieważ moje kupione w zeszłym roku sandały okazały się jakieś niefortunne, ponieważ w kilku miejscach obcierały mi stopę. Espadryle były lekkie, przewiewne, i nie powodowały żadnego dyskomfortu. Tylko, że się zaczęły rozpadać! Po wyjeździe z Czeskich Budziejowic kupiłem na stacji benzynowej "Benzin" (a więc należącej do polskiego "Orlenu") tubeczkę lepidla, czyli kleju za 27 koron, takiego odpowiednika nasze kropelki. Przez cały następny dzień czeskie lepidlo spisywało się całkiem nieźle, ale potem znowu poczułem, że górna część buta zaczyna tracić kontakt z podeszwą. Postanowiliśmy więc kupić podobny klej.
Idąc wzdłuż kamienic, które były celem naszego marszu, nie natknęliśmy się na ani jeden sklep spożywczy. Było kilka knajpek z ogródkami, ale i tak większość z nich była zamknięta. Jedynym otwartym punktem w okazał się kiosk, czyli edicola. Tak przy okazji, to o ile w Polsce tradycyjne kioski znikają (w Płocku już dawno nie ma ani jednego, a w Białymstoku możliwe, że już wkrótce też nie będzie), we włoskie edicole zdają się mieć dobrze. Niektóre to nadal osobne budki, nieco inne niż w Polsce, ale pozostające czymś w tym rodzaju, a inne to po prostu sklepy z gazetami, papierosami i.in. artykułami, które się zwykle w kioskach spotyka. Nie byłbym sobą, gdybym nie pomyślał o żywotności w języku polskim samego słowa "kiosk". O ile w Wielkiej Brytanii budkom tego typu zaczęły też towarzyszyć sklepy z identycznym asortymentem, to tych ostatnich nikt już nie nazywał "kiosk", a "newsagent's". W Polsce słowo to przyszło z angielskiego, ale mało kto sobie zdaje sprawę, że tam znalazło się za sprawą języków Półwyspu Indyjskiego, gdzie kiosk jest rodzajem pawilonu.
Weszliśmy więc do sklepu z nazwą "edicola" na szyldzie, rozejrzeliśmy się i nie dostrzegłszy żadnego kleju, zadałem pytanie sprzedawcy, czy jest "colla", czyli klej. Mężczyzna wyciągnął rękę w kierunku lady i wyjął stamtąd tubeczkę kleju w typie naszej "kropelki". Ucieszyłem się niezmiernie, ale nieco zmarkotniałem, kiedy podał cenę -- 5 euro. 5 euro za mikroskopijną tubkę kleju, za którą w Czechach zapłaciłem 27 koron (ok. 5 złotych)! Kupiliśmy ją jednak, bo te espadryle to najwygodniejsze buty, jakie do tej pory miałem i chciałem w nich jeszcze pochodzić. Faktycznie, nie wiem, czy jakość tego kleju naprawdę była dużo lepsza i stąd jego cena, ale w tych espadrylach chodzę do dziś i, odpukać w niemalowane drewno, mają się one dobrze!
W drodze powrotnej dostrzegliśmy panią, którą spytaliśmy o drogę, ale nie przy samochodzie, jak poprzednio, a w perspektywie długiego skweru, na końcu którego znajdowały się tarcze łucznicze! Pomyślałem, że to piękna sprawa, że kobieta jeździ z innej części miasta do Veli, żeby tam postrzelać z łuku, a jeszcze piękniejsza, że takie otwarte miejsce z tarczami, do którego jest wstęp wolny, w ogóle istnieje! Gdybyśmy mieli w Białymstoku podobną strzelnicę, niechybnie kupiłbym sobie łuk i strzały!
Będąc już na ostatniej prostej w kierunku naszej kwatery, wstąpiliśmy na mały cmentarzyk. We Włoszech można spotkać olbrzymie nekropolie, jak np. Certosa w Ferrarze, ale już w zeszłym roku natykaliśmy się na cmentarze mniejsze niż jakikolwiek tego typu obiekt w Polsce. Velańskie miejsce pochówku potwierdziło też moją obserwację co do honorów jakie oddaje się (a może oddawało) żołnierzom poległym w I wojnie światowej. Tutaj też napis głosił chwałę tych, co "caduti" za Ojczyznę.
Wróciliśmy a końcu do naszego hotelu. Ponieważ wina nie udało nam się kupić, postanowiliśmy zejść na drinka do hotelowej restauracji. O tej porze cała była pełna, ale młody kelner błyskawicznie wskazał nam na stolik stojący w przejściu między salami a recepcją. Nie mogliśmy na to miejsce narzekać, ponieważ byliśmy oddzieleni od gwaru włoskich biesiadników. Podszedł do nas inny młody kelner i po angielsku zaproponował coś do jedzenia. My jednak nie przyszliśmy na kolację. Na nasze słowa, że chcemy się czegoś napić, wymienił kilka drinków. Jarek miał jednak ochotę na piwo, a Jola, Agnieszka i ja na jakiegoś szpryca. Kiedy powiedziałem, że właśnie o ten rodzaj napoju nam chodzi, kelner się szeroko uśmiechnął, pochwalił nasz wybór i czym prędzej się oddalił. Przyznam, że się nieco zdziwiłem, bo przecież napojów alkoholowych z "szpryc" (spritz) w nazwie jest co najmniej kilka, a kelner wcale nas nie spytał, czy chcemy aperol-spritz, campari-spritz, Hugo spritz itp. Po prostu przyjął zamówienie i już. Troszkę na te nasze napoje musieliśmy poczekać, ale w żadnym wypadku nie mogę za to winić personelu. Po raz kolejny doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś powtarza stereotypy o opieszałości lub wręcz lenistwie Włochów, to chyba nigdy nie widział włoskich kelnerów przy pracy. A ci w hotelu Vela wprawili mnie w najwyższy podziw. Chyba nigdzie indziej nie widziałem ludzi, którzy by się tak szybko uwijali. Młode dziewczyny i chłopaki z tacami pełnymi talerzy z kolacyjnymi przysmakami niemal biegali. I to non-stop, bo najwidoczniej to były jakieś restauracyjne godziny szczytu, żaden z tych młodych ludzi nie przystanął ani na moment. O siadaniu nie było w ogóle mowy.
Kiedy tak sobie obserwowałem kelnerki i kelnerów poruszających się z zawrotną prędkością do stolików a potem znowu do kuchni, młoda dziewczyna przyniosła nasze napoje. Czyli znowu, kto inny wskazał nam stolik, kto inny przyjął zamówienie, a jeszcze ktoś inny je przyniósł. Nasz szpryc okazał się smaczny gorzkawo-słodki. Wydaje mi się, że był w nim dodatek aperolu. Dopiero następnego dnia, kiedy dotarliśmy do Lidla w Funo pod Bolonią, zobaczyliśmy na półce butelkę z napisem "Spritz", bez żadnego dodatkowego określenia. Kiedy tego specjału spróbowaliśmy, okazało się że był to ten sam smak, co napój podany nam w Veli. Kelner nie spytał o jaki szpryc nam chodzi, bo po prostu w barze mieli butelkę z gotowym napojem o tej nazwie. Barman nie musiał więc niczego mieszać, a jedynie dosypać lodu i zatknąć plasterek cytryny.
Zrobiło się bardzo sympatycznie. Jarek zamówił sobie drugie piwo, a ja gin z tonikiem. Wieczór upłynął nam na miłej pogawędce, podczas której wspominaliśmy wrażenia z całego dnia, 20 km marszu, jak pokazywała aplikacja w moim telefonie, a także omówiliśmy ramowo plan na dzień następny. Po raz kolejny udawaliśmy się na spoczynek z poczuciem, że spędziliśmy wspaniały dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz