Ustawiliśmy się w kolejce do wejścia na wieżę Asinelli. W pewnej odległości za nami stała para dwudziestolatków rozmawiających po polsku. Ponieważ my praktycznie nic nie mówiliśmy, a przynajmniej nie głośno, trudno było wyczuć naszą narodowość, choć ja osobiście uważam, że wszędzie od razu widać, że Polonus sum! Para postanowiła jednak stanąć bliżej nas, ponieważ zaczęło przybywać ludzi w kolejce, a dziewczyna chciała stanąć w cieniu, więc spytała Jarka, czy może stanąć obok niego. "Excuse me, can I stand here?" Na to Jarek, "Ależ oczywiście, proszę bardzo!" Wszyscy się roześmialiśmy, ale tak konwencjonalnie i bez większego przekonania co do zabawności sytuacji -- jak to Polacy-rodacy z dwóch odległych od siebie pokoleń -- i na tym nasza konwersacja się skończyła.
Kiedy znaleźliśmy się na schodach, zacząłem liczyć stopnie. Kiedy doliczyłem do stu, już wiedziałem, że będzie dobrze! Co kilka pięter znajdowało się pomieszczenie, gdzie siedzieli lub stali młodzi strażnicy, a ja sobie próbowałem wyobrazić, jak w takich "pokojach" mieszkali członkowie klanu Asinelli i w ogóle, jak w tych ciemnych, bo okienka pojawiały się sporadycznie i były małe, miejscach w tych niegdyś licznych w Bolonii wieżach ludzie mogli prowadzić jakieś codzienne życie? Możliwe, że istnieje literatura na ten temat, i będę mógł kiedyś o tym poczytać, ale wg mnie taka wieża mogła być po prostu sypialnią, zaś życie ich mieszkańców toczyło się w sklepie, w urzędzie lub na placu publicznym. Tak sobie spekuluję, bo oczywiście nie wiem jak było, ale nie sądzę, żeby warunki mieszkaniowe w takim średniowiecznym "wieżowcu" należały do komfortowych.
Coraz częściej można było dostrzec ludzi w różnym wieku przystających na niektórych piętrach i półpiętrach, czyli wszędzie tam, gdzie można było zejść ze schodów i nieco odpocząć. Wśród tych, którzy dostali zadyszki byli również ludzie bardzo młodzi. Jarek i ja natomiast równym tempem pięliśmy się po kolejnych stopniach. Gdzieś po drodze musiałem się pomylić w liczeniu (tzn. pewnie policzyłem po dwa razy różne "dziesiątki", czyli zamiast np. "osiemdziesiąt jeden, dwa itd." pewnie liczyłem znowu "siedemdziesiąt jeden..." bo na szczyt dotarliśmy, kiedy policzyłem do jakichś 460, co oczywiście dla psychiki było bardzo miłą niespodzianką!
Przechwalam się oczywiście tą swoją sprawnością fizyczną, przedstawiając swoją kondycję w kontraście do młodych ludzi, których wydolność fizyczna okazała się na dość niskim poziomie, ale nie jest to tylko próżność dziadka, który za 3 lata skończy sześćdziesiątkę. Otóż jakieś 20 lat temu pewnie też bym musiał kilka razy odpoczywać na tych schodach. Między trzydziestką a czterdziestką moja waga dochodziła do 95 kg i dostawałem zadyszki przy zawiązywaniu buta, a to z powodu brzucha, który uciskał mi przy tej czynności przeponę. Obżeranie się i brak aktywności fizycznej takie miał właśnie skutki. Nie czuję się kompetentny, żeby komukolwiek mówić jak żyć, ale zawsze mogę powiedzieć, co zrobiłem ja, żeby poprawić własną jakość życia. Dlatego z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że regularny ruch fizyczny (i to nie pięć minut jogi, choć jogę bardzo cenię, ale co najmniej pół godziny dobrego wysiłku) przynosi wymierne korzyści zdrowotne. Bez obcięcia produktów zawierających cukier i w ogóle tych z wysokim indeksem glikemicznym, pewnie też nie udałoby się schudnąć. Jarek codziennie rano jeździ na rowerze, więc też cieszy się znakomitą kondycją.
Wieża Asinelli była więc nasza. Skoro już byliśmy na górze, to oczywiście obeszliśmy ją dookoła robiąc zdjęcia panoramie Bolonii ze wszystkich stron. Po raz kolejny odczułem radość z dożycia czasów, w których każdy nosi aparat fotograficzny w kieszeni i nie musi się martwić o liczbę klatek w kliszy! To, co mamy teraz w telefonach jest dużo lepsze, niż te cyfrowe nietanie aparaty cyfrowe sprzed 15, czy 10 lat. Dzięki zoomowi w aparacie w swoim telefonie mogłem m.in. zrobić zdjęcie naszym żonom siedzącym kilkaset metrów od nas na murku w arkadach Palazzo della Mercanzia.
Najbliżej nas znajdowała się oczywiście sporo niższa wieża Garisenda. Patrząc dalej na dachy zabudowań Bolonii można było bez trudu dostrzec, że podobnie jak w innych włoskich miastach, gęstość kościołów jest tu ogromna. W pewnej perspektywie wydawało się, że widzi się chiesę za chiesą, choć oczywiście między nimi rozciągały się palazza mieszkalne.
Kiedy schodziliśmy, była już pora pranzo, więc na jednym z pięter chłopak w mundurze obsługi wieży siedział przed taboretem, na którym stał talerz z makaronem. Młody człowiek zajadał z apetytem nawet nie zwracając uwagi na tłum turystów schodzących ze szczytu wieży. Przechodząc obok niego staropolskim obyczajem życzyłem mu smacznego. Na moje "buon appetito" zrobił tak niezwykle zdziwioną minę, że mało nie parsknąłem śmiechem, ale po pierwszej chwili zaskoczenia, odpowiedział grzecznym "Grazie!"
Na niższym piętrze jakoś tak nasza grupka się ustawiła, że okazałem się ostatni z rzutu. Chłopak, który tam stał z krótkofalówką powiedział do niej, że grupę zamyka "un signore con un caschetto bianco". Zacząłem się rozglądać za facetem w białym kasku, kiedy zdałem sobie sprawę, że chodziło mu o mnie i że w tym przypadku nie miał na myśli hełmu, tylko mój letni biały kaszkiet.
Kiedy zeszliśmy na sam dół, i zobaczyłem, że dziewczyny w mundurach pilnie nam się przyglądają i liczą tych, którzy zeszli, powiedziałem głośno "Io sono il signore con un caschetto bianco!" Na to dziewczyny radośnie odkrzyknęły "Sappiamo, sappiamo!" (Wiemy, wiemy).
Do Palazzo della Mercanzia wróciliśmy więc dumni i syci mołojeckiej sławy, czym nie omieszkaliśmy się oczywiście pochwalić naszym żonom. Jeszcze z kondycją waszych mężów nie jest tak źle!
Było już około trzynastej, więc była już najwyższa pora, żeby się udać do Osterii del Podesta! Ruszyliśmy więc prosto Via degli Orefici w kierunku św. Petroniusza, ale oczywiście zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie drogi do tego kościoła, ponieważ właśnie mniej więcej równo pośrodku między Palazzo della Mercanzia a Piazza Maggiore znajduje się lokal, który poprzedniego dnia wypatrzyłem w internecie.
Bardzo mi się podoba we Włoszech to, że kiedy się stanie przed restauracją, najczęściej dostrzega nas kelner i od razu zaprasza, prowadząc prosto do wolnego stolika. To oszczędza sporo stresu samodzielnego szukania wolnego miejsca w dość zatłoczonej restauracji. Tym razem też tak było. W momencie, kiedy się zatrzymaliśmy i powiedziałem "To tu!" już podchodził do nas duży mężczyzna po trzydziestce, który natychmiast wskazał nam nasze miejsca. Zanim przyniósł nam kartę, spytał, czy chcemy wodę. W odróżnieniu od restauracji francuskich, gdzie woda w karafce stojąca na każdym restauracyjnym stoliku jest darmowa, we Włoszech za wodę się płaci. Niemniej na początek zawsze ją proponują -- wiadomo kraj południowy i każdy wie, że organizm się szybko odwadnia. Poprosiłem o dużą wodę gazowaną. Po kilku minutach kelner przyniósł nam butelkę wody, szklanki i menu. Kiedy otworzyłem wodę, od razu zobaczyłem, że ona jednak gazowana nie jest. Mężczyzna, który jak to włoski kelner, wprost biegał między stolikami roznosząc parujące dania, akurat wracał w stronę kuchni, więc go zaczepiłem zwracając uwagę na brak gazu w naszej butelce. Dwie minuty później na naszym stole stała już butelka acqua frizzante, oczywiście po przeprosinach za pomyłkę. Wody niegazowanej kelner nie zabrał, tylko powiedział, że jest ona na jego koszt i my zapłacimy tylko za jedną butelkę.
Usiłowałem siłą swojego umysłu wyobrazić sobie podobną sytuację w polskiej restauracji. Być może nie jestem zbyt sprawiedliwy, bo za mało stołuję się w restauracjach, ale to ćwiczenie przerosło moje możliwości imaginacyjne. Wiem jednak, że w polskiej gastronomii następuje systematyczny postęp, więc być może gdzieś i u nas kelnerzy potrafią się już tak zachować.
Nie miałem problemu z wyborem dania, bo jadłospis sprawdziłem już poprzedniego dnia w internecie. Jarek wybrał lasagnę, a wiadomo, że w Bolonii płaty makaronu będą przełożone ragu bolognese, czyli gęstym sosem z mielonego mieszanego mięsa, sofritto z cebuli, marchewki i selera naciowego, które dusi się najpierw w winie, a potem... I tutaj zaczyna się problem, bo wiele przepisów podaje bulion, a na koniec jeszcze mleko. Kucharze bolońscy, których oglądałem na YouTube, twierdzą jednak, że zamiast bulionu dają tylko wodę. Co do mleka zdania są podzielone. Oczywiście są w tym sosie również pomidory! Jedyne przyprawy w bolońskim ragu to sól i pieprz! Nie ma w nim żadnego czosnku ani bazylii! Najczęściej jest podawane z makaronem typu tagliatelle (spaghetti z nim jedzą tylko cudzoziemcy, bo we Włoszech nie ma czegoś takiego jak "spaghetti bolognese"), albo w lasagni właśnie. Typowa lasagna bolońska zaś jest zielona z powodu szpinaku dodawanego do ciasta makaronowego na etapie jego wyrabiania.
Jola, Agnieszka i ja wzięliśmy po talerzu typowego dla Bolonii makaronu zwanego gramigna, który wygląda jak "robaczki", bo jest pastą stosunkowo niedługą, grubszą od spaghetti i często zagina się w kształcie litery C. Do gramigni zaś serwują najczęściej sos z białej kiełbasy. Nasz był w wersji "białej", czyli bez pomidorów.
W pełni usatysfakcjonowani bolońskimi specjałami, napełnieni pysznym jedzeniem i nową energią, ruszyliśmy dalej eksplorować kolebkę szkolnictwa wyższego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz