Ryga jest z pewnością miastem ze wszech miar godnym odwiedzenia. Pierwszy pełny dzień na Łotwie zaplanowaliśmy poświęcić wyłącznie spacerowi po centrum tego starego hanzeatyckiego miasta. No właśnie, podobnie jak litewskiej Kłajpedzie, początku współczesnej stolicy Łotwy nie dali ani Kurowie, ani Łatgalowie, ani Liwowie, ani Zemgalowie (czyli plemiona będące przodkami dzisiejszych Łotyszy), ale przybysze posługujący się na co dzień językiem niemieckim. No dobra, jakaś tam osada Liwów w tym miejscu istniała, ale gdyby nie niemieccy koloniści (kolonialiści!), pewnie by jeszcze długo pozostała wsią.
W roku 1201 miasto założył biskup Albert von Buxhövden, i praktycznie do czasów konwersji większości mieszkańców na luteranizm, pozostało pod władzą biskupa. Jak wiemy, Inflanty (a Kurlandię w tych czasach uważano za ich część) zostały podbite przez Zakon Kawalerów Mieczowych, którzy połączyli się Zakonem Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, a więc z krzyżakami, przez co rościli sobie pretensje do kontroli nad Rygą. Biskupi i sami mieszczanie jednak krzyżaków nigdy nie lubili i toczyli z nimi wojny, kilkakrotnie wypędzając krzyżacką załogę z miasta. W 1366 r. za sprawą decyzji papieskiej opiekunami archidiecezji (bo do takiej rangi ją podniesiono) ryskiej króla polskiego. Jednakowoż w 1452 r. w Kircholmie (dziś bliska satelita Rygi) krzyżacy podzielili się władzą nad miastem z ówczesnym arcybiskupem. Tyle, że wkrótce mieszczanie znowu zaatakowali krzyżacki zamek w mieście. Jak widzimy, wspólnota języka i wyznania w tamtych czasach nie miała nic wspólnego ze współcześnie pojmowanym nacjonalizmem. Do tych układów zakonno-kościelnych trzeba jeszcze dodać przynależność Rygi do Hanzy, a więc niesamowicie prężnej unii kupców miast nadbałtyckich dysponujących własną biurokracją i nawet wojskiem.
Nie
mogłem się oprzeć refleksji, że współcześni nacjonaliści łotewscy, żeby
nie wiem jak by chcieli, nie mogą wymyślać mitów o odwiecznej
łotewskości swojej stolicy. Dlatego tego nie robią, a raczej z dumą
nawiązują do niemieckiej tradycji miasta.
Na "podbój" takiego miasta właśnie się wybieraliśmy, ale na samym początku okazało się, że nie wszystko musi iść gładko. Otóż w przewodnikach, a nawet w skoroszycie zostawionym w naszym studio przez gospodarzy, widniała informacja, że w Rydze bilety autobusowe można kupić u kierowcy. Przystanek znajdował się dosłownie jakieś 20 metrów od naszej kwatery, więc sprawdziwszy godzinę przyjazdu miejskiego autobusu niespiesznie zjedliśmy śniadanie, wypili kawę i udali na tenże przystanek. Pożądany pojazd faktycznie nadjechał. Stanęliśmy w kolejce, niczym zdyscyplinowani londyńczycy, do przedniego wejścia. Nie widzieliśmy jednak nikogo, kto by u kierowcy (w właściwie kierowczyni, bo to była kobieta) bilety kupował. Kiedy poprosiliśmy o bilety po angielsku i zaraz potem po rosyjsku, pani za kierownicą poinformowała nas w tym drugim języku, że ona biletów nie sprzedaje i że generalnie już dawno kierowcy w autobusach tego nie robią. Spytaliśmy więc, gdzie możemy bilety nabyć, ale nie bardzo potrafiła udzielić nam w tym względzie rady. Młody mężczyzna, a może nawet jeszcze nastolatek powiedział nam po angielsku, że w bilety można kupić w sklepach. W związku z tym opuściliśmy autobus i ruszyli w kierunku Maximy, gdzie poprzedniego dnia kupowaliśmy jedzenie. Przy tym wszystkim podziwialiśmy cierpliwość pasażerów autobusu, z których większość starała się być w jakiś sposób pomocna, tzn. próbując sobie przypomnieć gdzie w okolicy można nabyć bilety.
Kiedy w Maximie poprosiliśmy kasjerkę o sprzedanie nam biletów, kobieta rozpoczęła rytuał, który zabrał ok. 10 minut, jeśli nie dłużej. Pani brała kartki z kolorowymi obrazkami, każdy pojedynczo przykładała do czytnika, który jakoś tak zbyt szybko nie działał, po czym podłączone narzędzie drukowało paragon. Tak czy inaczej, po tych 10 minutach znaleźliśmy się w posiadaniu 8 kolorowych obrazków, ponieważ podróż autobusem planowaliśmy tylko do centrum i z powrotem na kwaterę, z intencją pokonania dystansów między ryskimi zabytkami pieszo.
Kiedy wsiedliśmy do autobusu szybko się zorientowaliśmy, że te nasze "kolorowe obrazki" przykłada się do czytnika i, że wcale nie musieliśmy ich kupować aż ośmiu. Te same bilety bowiem przyłożyliśmy do czytnika w drodze powrotnej, a podejrzewam, że mogliśmy je wykorzystać jeszcze kilkakrotnie, gdybyśmy tylko mieli taką potrzebę. Tematu jednak nie zgłębiliśmy, ponieważ na samą Rygę zaplanowaliśmy tylko jeden dzień.
Droga do śródmieścia była raczej prosta, tzn. po przejechaniu odcinka ulicą będącą przedłużeniem tej, przy której mieszkaliśmy, skręciliśmy pod kątem prostym w prawo i potem już prosto dojechaliśmy do okazałego gmachu nowoczesnej Biblioteki Miejskiej, za którą zaraz wjechaliśmy na most i wysiedliśmy już po drugiej stronie Dźwiny. Postanowiliśmy sobie zrobić krótki spacer wzdłuż rzeki, przy której stały przycumowane stateczki wycieczkowe, zaś ich pracownicy zachęcali do skorzystania z ich oferty. Przy jednym z nich spytałem uśmiechniętą dziewczynę o cenę takiej wycieczki. Nie była jakaś wygórowana, ale my nastawiliśmy się na intensywny marsz po starym śródmieściu, a nie na leniwe podziwianie widoków z poziomu rzeki.
Ponieważ tuż przed wyjazdem z Białegostoku obejrzeliśmy z Jarkiem najnowszą ekranizację "Pana Samochodzika i Templariuszy" (bardzo słaba rzecz, nota bene), od razu rozpoznaliśmy lokację sceny, w której aktor grający pana Tomasza przechadza się po "nadwiślańskim" bulwarze. Nigdy nie zrozumiem polityki budżetowej producentów filmowych. Czy naprawdę trzeba było kręcić te sceny nad Dźwiną? No owszem, Warszawa nie jest zbyt wdzięcznym miastem, jeśli chodzi o jej stosunek do Wisły. Od dawna wiadomo, że nasza stolica od swojej rzeki się odwraca. Czy jednak te dosłownie kilka sekund spaceru bohatera książki Nienackiego warte było podróży całej ekipy do Rygi? No dobra, w łotewskiej stolicy nakręcono jeszcze kilka innych scen, ale znowu nasuwa się pytanie, czy nie można było znaleźć ciekawych miejsc w kraju? No dobra, nie znam się na biznesie filmowym, więc więcej już o tym się nie wypowiadam. Plusem całej tej sytuacji było to, że idąc naddźwińskim bulwarem od razu rozpoznaliśmy scenę z filmu, a więc od razu mieliśmy ten krajobraz poniekąd oswojony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz