sobota, 4 listopada 2023

Ryga (piątek, 28 lipca 2023), część I

Ryga jest z pewnością miastem ze wszech miar godnym odwiedzenia. Pierwszy pełny dzień na Łotwie zaplanowaliśmy poświęcić wyłącznie spacerowi po centrum tego starego hanzeatyckiego miasta. No właśnie, podobnie jak litewskiej Kłajpedzie, początku współczesnej stolicy Łotwy nie dali ani Kurowie, ani Łatgalowie, ani Liwowie, ani Zemgalowie (czyli plemiona będące przodkami dzisiejszych Łotyszy), ale przybysze posługujący się na co dzień językiem niemieckim.  No dobra, jakaś tam osada Liwów w tym miejscu istniała, ale gdyby nie niemieccy koloniści (kolonialiści!), pewnie by jeszcze długo pozostała wsią. 

W roku 1201 miasto założył biskup Albert von Buxhövden, i praktycznie do czasów konwersji większości mieszkańców na luteranizm, pozostało pod władzą biskupa. Jak wiemy, Inflanty (a Kurlandię w tych czasach uważano za ich część) zostały podbite przez Zakon Kawalerów Mieczowych, którzy połączyli się Zakonem Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, a więc z krzyżakami, przez co rościli sobie pretensje do kontroli nad Rygą. Biskupi i sami mieszczanie jednak krzyżaków nigdy nie lubili i toczyli z nimi wojny, kilkakrotnie wypędzając krzyżacką załogę z miasta. W 1366 r. za sprawą decyzji papieskiej opiekunami archidiecezji (bo do takiej rangi ją podniesiono) ryskiej króla polskiego. Jednakowoż w 1452 r. w Kircholmie (dziś bliska satelita Rygi) krzyżacy podzielili się władzą nad miastem z ówczesnym arcybiskupem. Tyle, że wkrótce mieszczanie znowu zaatakowali krzyżacki zamek w mieście. Jak widzimy, wspólnota języka i wyznania w tamtych czasach nie miała nic wspólnego ze współcześnie pojmowanym nacjonalizmem. Do tych układów zakonno-kościelnych trzeba jeszcze dodać przynależność Rygi do Hanzy, a więc niesamowicie prężnej unii kupców miast nadbałtyckich dysponujących własną biurokracją i nawet wojskiem. 

Nie mogłem się oprzeć refleksji, że współcześni nacjonaliści łotewscy, żeby nie wiem jak by chcieli, nie mogą wymyślać mitów o odwiecznej łotewskości swojej stolicy. Dlatego tego nie robią, a raczej z dumą nawiązują do niemieckiej tradycji miasta. 

Na "podbój" takiego miasta właśnie się wybieraliśmy, ale na samym początku okazało się, że nie wszystko musi iść gładko. Otóż w przewodnikach, a nawet w skoroszycie zostawionym w naszym studio przez gospodarzy, widniała informacja, że w Rydze bilety autobusowe można kupić u kierowcy. Przystanek znajdował się dosłownie jakieś 20 metrów od naszej kwatery, więc sprawdziwszy godzinę przyjazdu miejskiego autobusu niespiesznie zjedliśmy śniadanie, wypili kawę i udali na tenże przystanek. Pożądany pojazd faktycznie nadjechał. Stanęliśmy w kolejce, niczym zdyscyplinowani londyńczycy, do przedniego wejścia. Nie widzieliśmy jednak nikogo, kto by u kierowcy (w właściwie kierowczyni, bo to była kobieta) bilety kupował. Kiedy poprosiliśmy o bilety po angielsku i zaraz potem po rosyjsku, pani za kierownicą poinformowała nas w tym drugim języku, że ona biletów nie sprzedaje i że generalnie już dawno kierowcy w autobusach tego nie robią. Spytaliśmy więc, gdzie możemy bilety nabyć, ale nie bardzo potrafiła udzielić nam w tym względzie rady. Młody mężczyzna, a może nawet jeszcze nastolatek powiedział nam po angielsku, że w bilety można kupić w sklepach. W związku z tym opuściliśmy autobus i ruszyli w kierunku Maximy, gdzie poprzedniego dnia kupowaliśmy jedzenie. Przy tym wszystkim podziwialiśmy cierpliwość pasażerów autobusu, z których większość starała się być w jakiś sposób pomocna, tzn. próbując sobie przypomnieć gdzie w okolicy można nabyć bilety. 

Kiedy w Maximie poprosiliśmy kasjerkę o sprzedanie nam biletów, kobieta rozpoczęła rytuał, który zabrał ok. 10 minut, jeśli nie dłużej. Pani brała kartki z kolorowymi obrazkami, każdy pojedynczo przykładała do czytnika, który jakoś tak zbyt szybko nie działał, po czym podłączone narzędzie drukowało paragon. Tak czy inaczej, po tych 10 minutach znaleźliśmy się w posiadaniu 8 kolorowych obrazków, ponieważ podróż autobusem planowaliśmy tylko do centrum i z powrotem na kwaterę, z intencją pokonania dystansów między ryskimi zabytkami pieszo. 

Kiedy wsiedliśmy do autobusu szybko się zorientowaliśmy, że te nasze "kolorowe obrazki" przykłada się do czytnika i, że wcale nie musieliśmy ich kupować aż ośmiu. Te same bilety bowiem przyłożyliśmy do czytnika w drodze powrotnej, a podejrzewam, że mogliśmy je wykorzystać jeszcze kilkakrotnie, gdybyśmy tylko mieli taką potrzebę. Tematu jednak nie zgłębiliśmy, ponieważ na samą Rygę zaplanowaliśmy tylko jeden dzień. 

Droga do śródmieścia była raczej prosta, tzn. po przejechaniu odcinka ulicą będącą przedłużeniem tej, przy której mieszkaliśmy, skręciliśmy pod kątem prostym w prawo i potem już prosto dojechaliśmy do okazałego gmachu nowoczesnej Biblioteki Miejskiej,  za którą zaraz wjechaliśmy na most i wysiedliśmy już po drugiej stronie Dźwiny. Postanowiliśmy sobie zrobić krótki spacer wzdłuż rzeki, przy której stały przycumowane stateczki wycieczkowe, zaś ich pracownicy zachęcali do skorzystania z ich oferty. Przy jednym z nich spytałem uśmiechniętą dziewczynę o cenę takiej wycieczki. Nie była jakaś wygórowana, ale my nastawiliśmy się na intensywny marsz po starym śródmieściu, a nie na leniwe podziwianie widoków z poziomu rzeki. 

Ponieważ tuż przed wyjazdem z Białegostoku obejrzeliśmy z Jarkiem najnowszą ekranizację "Pana Samochodzika i Templariuszy" (bardzo słaba rzecz, nota bene), od razu rozpoznaliśmy lokację sceny, w której aktor grający pana Tomasza przechadza się po "nadwiślańskim" bulwarze. Nigdy nie zrozumiem polityki budżetowej producentów filmowych. Czy naprawdę trzeba było kręcić te sceny nad Dźwiną? No owszem, Warszawa nie jest zbyt wdzięcznym miastem, jeśli chodzi o jej stosunek do Wisły. Od dawna wiadomo, że nasza stolica od swojej rzeki się odwraca. Czy jednak te dosłownie kilka sekund spaceru bohatera książki Nienackiego warte było podróży całej ekipy do Rygi? No dobra, w łotewskiej stolicy nakręcono jeszcze kilka innych scen, ale znowu nasuwa się pytanie, czy nie można było znaleźć ciekawych miejsc w kraju? No dobra, nie znam się na biznesie filmowym, więc więcej już o tym się nie wypowiadam. Plusem całej tej sytuacji było to, że idąc naddźwińskim bulwarem od razu rozpoznaliśmy scenę z filmu, a więc od razu mieliśmy ten krajobraz poniekąd oswojony. 


 


Przejściem podziemnym pod ruchliwą szeroką ulicą biegnącą równolegle do rzeki przemieściliśmy się do centralnej, zabytkowej części miasta. Zanim dotarliśmy jednak do pierwszego placu ze średniowieczną zabudową, przeszliśmy obok monumentów upamiętniających czasy nam bliższe, w tym Muzeum Okupacji, pierwotnie poświęcone tylko okupacji niemieckiej, natomiast dzisiaj przede wszystkim zbrodniom sowieckiego komunizmu.  
 
Wchodzenia do muzeów nie planowaliśmy, więc nie weszliśmy również do Domu Bractwa Czarnogłowych na  Placu Ratuszowym (Rātslaukums 7). Sam widok zewnętrzny tego budynku jest imponujący. Gotycki gmach, a właściwie połączone dwa gmachy niejako zachodzące za siebie, był w XIV wieku siedzibą gildii kupieckiej, tzw. Wielkiej Gildii, która wynajęła w 1447 r. jedną ze swych sal Bractwu Czarnogłowych, organizacji (para)militarnej nieżonatych kupców, której to nazwa wzięła się od głowy ich patrona, św. Maurycego, przedstawianego jako rzymskiego żołnierza pochodzenia afrykańskiego. 
 
Po  przeciwnej stronie Domu Bractwa Czarnogłowych wznosi się gmach ryskiego Ratusza, który obecnie jest siedzibą Rady Miejskiej Rygi. Obecny jego kształt pochodzi z XIX wieku, bo ten z czasów krzyżackich spłonął w pożarze, ale ten, który obecnie zdobi Plac, jest wynikiem odbudowy po II wojnie światowej, bowiem w jej trakcie Ratusz uległ kompletnemu zniszczeniu.






















Między Domem Bractwa Czarnogłowych a Ratuszem stoi pomnik Rolanda, bohatera znanej nam ze szkoły średniej "Pieśni o Rolandzie", uosobienie cnót rycerskich, który żył w epoce przedrycerskiej, gdyż był jednym z niezwykle odważnych i szlachetnych dowódców w służbie Karola Wielkiego. Wg legendy opisanej w owej "Pieśni", hrabia Rolland zginął w walce z Baskami w 778 roku w wąwozie Roncesvaux (inna wersja tej nazwy do Roncesvalles, co pewnie mieszkańcom Toronto kojarzy się przede wszystkim z główną ulicą ich miasta). Roland stał się bohaterem niezliczonych pieśni i utworów literackich o rozmaitym poziomie literackim, w tym "Orlanda zakochanego" (Orlando innamorato) Matea Bolarda, czy bardziej w Polsce znanego "Orlanda Szalonego" (Orlando furioso) Ariosta. Przepraszam za tę przydługą dygresję, ale nie potrafię się oprzeć tej plątaninie skojarzeń. Wszystko to pokazuje żywotność i siłę oddziaływania średniowiecznej legendy na całą Europę, co m.in. znalazło odzwierciedlenie w statui frankońskiego woja w odległej północnej Rydze. Nie znalazłem informacji, że ryska rzeźba jest oryginałem z XV wieku, czy też współczesną kopią. Zakrawałoby jednak na cud, gdyby ocalał wersja średniowieczna, skoro stojący tuż obok Ratusz zmienił się w czasie działań II wojny światowej w kompletną ruinę.











Z Placu Ratuszowego nie jest daleko do ewangelicko-augsburskiego kościoła św. Piotra (Svētā Pētera baznīca). Jest to najwyższy budynek sakralny w mieście. Został zbudowany w stylu gotyckim, oczywiście jako kościół katolicki. Miał też swój epizod barokowy, ale jako zbór luterański nie ma sobie ani cienia przepychu kościołów, do jakich przywykliśmy podczas wakacji we Włoszech. Ba, ani trochę dekoracyjności kościołów katolickich gdziekolwiek. Surowy czerwonoceglane ogromna wnętrze jest też skromniejsze od ewangelicko-augsburskiego kościoła św. Mateusza w Łodzi. Niemniej warto go odwiedzić z jednego powodu -- widoku z wieży. 
 
Wjazd windą na wieżę kościelną jest płatny. Agnieszka i Jola stwierdziły, że rezygnują z tej atrakcji. W związku z tym stanęliśmy z Jarkiem w kolejce do kasy i kiedy przyszła nasza kolej, poprosiliśmy o dwa bilety. Młody mężczyzna, który wydawał się dobrze mówić po angielsku, stwierdził, że nie ma nam jak wydać z banknotu 50 euro, w związku z czym postanowiłem zapłacić kartą Revolut, z której korzystam rzadko, ale teraz się przydała. Jarek za swój bilet był już zapłacił gotówką. Tymczasem zobaczyłem, że pobrało mi z karty 18 euro, czyli cenę dwóch biletów. Zwróciłem uwagę chłopakowi w kasie na tę pomyłkę. Zaczął przepraszać, bo był przekonany, że zamawiałem 2 bilety, a nie wziął pod uwagę, że miałem na myśli pana, który zapłacił osobno. Trudno było cofnąć transakcję kartą, w związku z czym na wieżę wybrała się też Agnieszka. 
 
Weszliśmy najpierw po schodach na miejsce, które zwykle bywa kościelnym chórem, a które w tym przypadku było poczekalnią przed wejściem do windy. Kiedy ta przyjechała, wysypała się z niej grupa turystów, którzy już wracali, po czym kobieta w mundurze sprawdziła nasze bilety i wjechaliśmy na poziom, z którego mogliśmy podziwiać panoramę Rygi. 
 
I zaiste warto było! Stare miasto jest dość kompaktowe i z wysokości wieży kościoła św. Piotra wygląda jak urocza kolorowa makieta. Widok jednak obejmuje również Dźwinę i to, co na jej drugim brzegu i odległą wieżę telewizyjną. Obeszliśmy więc cały poziom dookoła przystając na kilka minut po każdych 30 stopniach obwodu wieży. 9 euro za bilet nie wydaje się w tym przypadku ceną wygórowaną. Zobaczyliśmy miejsca, skąd przyszliśmy, oraz te, do których dopiero mieliśmy pomaszerować. 
 
Zjechawszy i zszedłszy po schodach obok ogromnego metalowego kura, który zapewne niegdyś zdobił szczyt wieży, rzuciwszy jeszcze okiem na portrety ojców reformacji, dołączyliśmy do Joli i ruszyliśmy dalej. 














































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz