Kiedy wróciliśmy do Funo, Agnieszka i ja podjęliśmy decyzję, że skorzystamy z publicznej pralni, jaka znajdowała się na parterze budynku, w którym mieszkaliśmy. Miało to być dla nas zupełnie nowe doświadczenie, ponieważ do tej pory znaliśmy takie miejsca tylko z amerykańskich filmów. W Polsce praktycznie każde gospodarstwo domowe posiada dziś pralkę automatyczną, więc zwyczaj korzystania z publicznych jeszcze się u nas nie rozpowszechnił.
Pralnia w Funo nie była tak wielka jak te z filmów. Pomieszczenie było małe, a pod jedną ze ścian stało kilka pralek (trzy lub cztery). Oczywiście najpierw przestudiowaliśmy instrukcję obsługi, z której wynikało, że najpierw musimy wymienić euro na żetony. Potem trzeba było te żetony wrzucić do otworu w pralce, umieścić w bębnie ubrania, wlać w odpowiednie miejsce płyn do prania (ten trzeba było mieć własny), i wybrać program. I na dobrą sprawę mogliśmy pójść sobie na kilkadziesiąt minut na górę i wrócić na koniec procesu, tylko że tego nie zrobiliśmy. Odezwał się w nas jakiś taki instynkt nieufności, być może typowy dla naszej nacji, i przesiedzieliśmy w dusznym pomieszczeniu do momentu, kiedy nasze pranie dobiegło końca.
Tymczasem Jola i Jarek w "naszym" mieszkaniu szykowali się do wyjścia na kolację z okazji swojej rocznicy ślubu. Tak się składa, że od kilku lat razem obchodzimy nasze rocznice, ponieważ zawsze na początku sierpnia jesteśmy razem na wyjazdach wakacyjnych. Na weselu Joli i Jarka bawiliśmy się w Płocku 3 sierpnia 1991 r., natomiast na naszym w Hajnówce dokładnie tydzień później.
Na każdym wyjeździe urządzaliśmy więc małe przyjęcia z okazji naszych rocznic, ale polegających na zakupie trunków, przygotowaniu jedzenia i biesiadowaniu na kwaterze. W tym roku doszliśmy do wniosku, że pozwolimy sobie na świętowanie w restauracji. Osteria, o której pomyśleliśmy pierwszego dnia naszego pobytu w Funo, nie wchodziła w grę, ponieważ w środy wg planu była wieczorem zamknięta. W związku z tym zeszliśmy do dużej pizzerii na parterze "naszego" budynku, po sąsiedzku z pralnią.
Jak to we włoskich lokalach bywa, od drzwi Ristorante Pizzeria Valentina zaprowadzono nas do wolnego stolika. Ponieważ była to pizzeria, chyba nawet nie myśleliśmy, żeby zamówić coś innego niż pizza właśnie. Przy sąsiednich stolikach siedziało już sporo gości -- znowu jak to w Italii, były to całe rodziny, które wesoło spędzały czas przy kolacji.
Obsługiwała nas brunetka ok. sześćdziesiątki, ale tu mogę się mylić, bo zgadywanie wieku nie idzie mi zbyt dobrze. Równie dobrze mogła być od nas młodsza, ale wyglądała i zachowywała się jak zblazowana menadżerka, która właściwie mogłaby swojej roboty nie wykonywać, ale wiecie, że "bez babci wszystko by tu zeszło na psy". Być może faktycznie była to szefowa-eponimka miejsca, ale nie spytałem, czy ma na imię Valentina. Dopiero kiedy już stała nad naszym stolikiem na jej twarzy pojawiał się grymas odgrywający rolę uprzejmego uśmiechu. Przyjęła nasze zamówienie na cztery pizze i litr "vino di casa", po czym jej uśmiech momentalnie się ulotnił. Niespiesznie udała się w stronę pizzaiola, żeby przekazać mu nasze zamówienie.
Widząc jak kelnerzy roznoszą do stolików proste karafki z winem, pomyśleliśmy, że to właśnie jest to "wino domowe", którym się tu raczy gości. Oczami wyobraźni zobaczyłem jakąś podbolońską winnicę, skąd właściciele pizzerii sprowadzają swoje wino. Tymczasem po kilku minutach "zmęczona życiem" kelnerka przyniosła nam butelkę musującego wina o pojemności 0,75 l, z fabrycznie wydrukowaną etykietą. Spytałem czy to na pewno jest "vino di casa", na co kobieta ze zmęczoną miną wymusiła po raz kolejny uśmiech na swojej twarzy i odpowiedziała nieco bardziej energicznie, że "certo". Nie znam się na wszystkich włoskich zwyczajach i praktykach. Dużo później koleżanka, która jest przewodnikiem po Rzymie, wyjaśniła mi, że to jednak mogło być "wino domowe" tej pizzerii, bo lokale zamawiają wino z winnic, które po prostu umieszczają profesjonalne etykiety na swoich butelkach. Może tak było, może było inaczej.
Pizze były na szczęście smaczne. Nie jestem wielkim koneserem tych włoskich drożdżowych placków z dodatkami, ale z pewnością potrafię stwierdzić, że coś mi nie smakuje. Tutaj naprawdę nie było źle. Nie był to model neapolitański, ale ogólnie było dobrze. Przy okazji przypomniałem "zblazowanej babci," że zgodnie z pozycją w karcie zamówiliśmy litr wina, a nie 0,75, w związku z czym po pewnym czasie doniosła małą karafkę z zawartością 0,25 l tego samego lekko musującego wina.
Powolna obsługa nie zepsuła nam humoru, chociaż wrażenie, że jesteśmy traktowani jak jacyś intruzi, wobec których należy zachować wyniosłość i lokalną dumę. A może uznała obsługiwanie nas za jakąś niczym nie zawinioną karę. Wobec innych gości wykazywała bowiem nieco więcej entuzjazmu. Tłumaczę to sobie, że to typowy włoski lokal gastronomiczny, gdzie co południe i co wieczór schodzą się ci sami goście, czyli ludzie z sąsiedztwa, których kelnerzy doskonale znają, a pewnie nawet są z nimi zaprzyjaźnieni. O ile jednak w Polsce zagraniczny turysta jest z reguły obsługiwany w większą atencją niż gość miejscowy, tutaj byliśmy czymś w rodzaju zła koniecznego.
Jak już wspomniałem, nie wyniosłe zachowanie obsługującej nas pani nie zepsuło nam humoru, bo pizza była dobra, a my generalnie cieszyliśmy się naszym pobytem w Italii. Z pizzerii wyszliśmy więc weseli, ale równocześnie pełni. Wiedzieliśmy się, że w pewnym momencie będzie trudno na wyjeździe zachować reguły naszego "postu przerywanego", ale tym razem już nawet nie chodziło o porę (było już po 21.00), ale o ilość! Zdecydowanie cała pizza na osobę to było zbyt dużo.
W związku z tym przeciążeniem systemu pokarmowego postanowiliśmy nie udawać się jeszcze na spoczynek, tylko zapewnić sobie trochę ruchu w postaci spaceru.
Funo w pewnym sensie jest takim osiedlem-ulicówką, ponieważ faktycznie całe życie toczy się wzdłuż głównej ulicy wiodącej do pobliskiej Bolonii. Niemniej istnieje tam kilka przecznic, a nawet uliczek równoległych do tej głównej. I właśnie skręciliśmy w jedną z przecznic, gdzie po kilku krokach uderzył mnie widok ściany jednego z domów. W samej białej o dobrze oświetlonej uliczną latarnią ścianie nie byłoby nic wyjątkowego, gdyby nie to, że biegały po niej małe jaszczurki. Teraz dopiero w pełni sobie uświadomiłem przygodę, jaka nas spotkała w naszej sypialni w niedzielę po powrocie z Rawenny.
Otóż w ową raweńską niedzielę, gdy przepełnionemu wrażeniami wywołanymi bizantyńskimi mozaikami udało mi się w końcu zasnąć, obudził mnie krzyk Agnieszki wzywający mnie do okna, żebym sprawdził, czy siedzi na nim jaszczurka. Zwlekłszy się z łóżka, poczłapałem w kierunku okna, który był zasłonięty moskitierą.
"Jaka jaszczurka?" pytam półprzytomnie.
"No zobacz, czy ona jest z tej strony okna, czy na zewnątrz".
Ponieważ mówiąc szczerze, całe moje dotychczasowe doświadczenie z jaszczurkami i gadami w ogóle, sprowadzało się do kilku dokumentalnych filmów przyrodniczych i wycieczek do terrarium w łódzkim zoo (no jeszcze w płockim i wiedeńskim), możliwości mojej wyobraźni przekraczał widok jaszczurki, która nie byłaby przynajmniej półmetrowym dinozaurem wygrzewającym się na skale. Dlatego uważnie przypatrywałem się parapetom -- temu wewnątrz i temu na zewnątrz. Ponieważ wewnątrz niczego nie było, a na zewnątrz z parapetu wystawał jakiś metalowy element, uznałem, że jeżeli była tu jakaś jaszczurka, to z pewnością znajdowała się po drugiej stronie moskitiery. Tymczasem Agnieszka włączyła latarkę w telefonie i oświetliła moskitierę!
"No co ty, ślepy jesteś? Przecież siedzi tu".
Dopiero wtedy podniosłem wzrok z parapetu i oczom moim ukazał się jasny "haft Richelieu" na szarej tkaninie moskitiery. Ów haft miał kształt jaszczurki, ale takiej ażurowej, malutkiej, płaskiej i niemal przezroczystej. Ponieważ gapiłem się oniemiały na ten fenomen, Agnieszka wezwała na pomoc naszego dowódcę, czyli Jarka, który od razu podjął nie tylko decyzję co to działania, ale od razu samo działanie. Złapał za sznurek regulujący moskitierę i zaczął ją podnosić. Nieruchoma do tej pory jaszczureczka czym prędzej pobiegła po "znikającej" (tzn. zwijającej się) moskitierze w kierunku framugi i zniknęła, po czym Jarek natychmiast zamknął okno. Myśleliśmy, że zwierzątko uciekło, ale po minucie otworzyliśmy okno, żeby sprawdzić, czy gdzie się nie przyczaiło. Okazało się, że biedna jaszczurka uciekła właśnie między zawiasy okna, i została przygnieciona skrzydłem okna do framugi, Po otwarciu okna, na parapet spadło jej truchełko. No niestety histeria nie jest najlepszym doradcą, bo te małe włoskie jaszczurki uważane są za bardzo pożyteczne stworzenia, ponieważ bardzo skutecznie redukują liczbę uprzykrzających się owadów.
I teraz właśnie, na tym spacerze po imprezie rocznicowej Joli i Jarka, mieliśmy okazję zobaczyć większą grupę tych nieszkodliwych gadów polujących na owady na ścianie jasno oświetlonego domu.
W pewnym momencie zauważyliśmy, że coś do nas mówi starsza pani stojąca w drzwiach innego domu. Prosiła, żebyśmy mówili nieco ciszej, ponieważ jej "gattino e spaventato". Faktycznie, za jej nogami kulił się przestraszony kotek. Oczywiście natychmiast przychyliliśmy się do prośby właścicielki zestresowanego zwierzątka i odtąd rozmawialiśmy już o wiele ciszej.
Wkrótce skręciliśmy w "osiedlową" ulicę równoległą do głównej "arterii" Funo, żeby wrócić do tej ostatniej obok lodziarni, którą już zdążyliśmy nazwać "naszą". Była już zamknięta, ale gdyby nie była, też byśmy tym razem do niej nie zaszli. Byliśmy tak pełni, że zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, czy uda nam się zasnąć tej nocy. Na szczęście po pewnym czasie Morfeusz wziął nas w swoje objęcia. Nazajutrz natomiast nie zjedliśmy w ogóle śniadania, ponieważ cały czas odczuwaliśmy sytość.
Kolejnego dnia czekała nas ostatnia już wycieczka w Emilii Romanii. Przed snem poczytaliśmy więc jeszcze fragmenty przewodników odnoszące się do Parmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz