18 sierpnia rano
jedliśmy śniadanie w olbrzymiej jadalnio-kuchni pensjonatu "U
Pasonia", kiedy młody mężczyzna podróżujący z żoną i córką samochodem na
pabianickich rejestracjach spytał, czy my też zamawialiśmy śniadanie.
Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że nie, i że poranny posiłek przygotowujemy
sobie sami. Podobno wcześniej, kiedy ja jeszcze do jadalni nie dotarłem,
jeszcze inny gość też pytał o śniadanie, ale w sensie, kiedy będzie gotowe,
ponieważ zobaczywszy nasze panie i Jarka krzątających się w części kuchennej,
najwyraźniej wziął ich za personel pensjonatu. Mężczyzna został wyprowadzony z
błędu i sobie poszedł.
Kiedy kończyłem jeść
(ponieważ przyszedłem trochę później, później też zacząłem swoje śniadanie) i w
jadalni została tylko Jola sprzątająca ze stołu i ja, wszedł uśmiechnięty
wysoki siwy mężczyzna roztaczający jak zwykle swój urok człowieka, który zawsze
wie, co należy zrobić i powiedzieć. Był to oczywiście nasz sympatyczny
gospodarz, pan Stanisław Pasoń, który oprócz zawodu "chłop" miał wypisane
na wizytówce swoje strony internetowe, z których można się było dowiedzieć, że
jest radnym sejmiku województwa małopolskiego z ramienia PSL.
Tym razem wyraz jego
twarzy, nieustannie optymistyczny, nieco rozmijał się z mową reszty ciała,
które robiło wrażenie lekkiego miotania się od lodówki, w której znajdowała się
tylko nasza czerwona torba chłodząca z napisem "Warka" (kupiona lata
temu, kiedy jeszcze regularnie piłem piwo w niemałych ilościach) i kilka
naszych plastikowych butli z wodą, a dużą czarną torbą w kształcie pudełka
należącą do Joli, w której znajdowały się resztki ich zapasów żywnościowych.
-- A to czyje jest? --
spytał pan Stanisław.
-- Nasze --
odpowiedziała Jola.
Na to nasz gospodarz
ponownie podszedł do lodówki i ponownie trafił tylko na to, co tam było.
Korzystając z jego
obecności, spytałem, czy można gdzieś u niego dostać nieco mleka do kawy,
ponieważ zapomnieliśmy je dokupić, ale odpowiedź była negatywna, mleka w
gospodarstwie nie było, ale niedaleko jest sklep. Nie byłem aż tak
zdeterminowany i kawę tym razem wypiłem bez mleka. Szybko też wytłumaczyłem
sobie brak tego produktu na farmie z oborą pełną bydła. Pan Stanisław hodował
byki na mięso, a nie krowy na mleko.
Nieustannie rozsiewając
swój urok osobisty przy pomocy szerokiego uśmiechu, wyszedł na zewnątrz.
Najwyraźniej kwestia śniadań nie była jeszcze logistycznie dopracowana. Oprócz
dwóch mężczyzn pracujących przy ścianie
domu weselnego i oprócz naszego gospodarza i jego równie sympatycznego syna,
nie widziałem tam żadnego innego personelu, w tym żadnej kobiety. Później już
tylko Jola widziała, jak pan Stanisław zachwalał gościom, którzy domagali się
porannego posiłku, świetną swojską kiełbasę i pyszne jogurty. Można więc
powiedzieć, że temat śniadania został załatwiony pozytywnie, a przejściowy
problem niemal błyskawicznie zażegnany.
Przed wyjazdem
wyciągnąłem swój statyw, żebyśmy mogli sobie zrobić kilka zdjęć na podwórku,
ale nasz gospodarz zaoferował swoją pomoc i w ten sposób mieliśmy pełną poranną
sesję zdjęciową. Żałuję tylko, że zdjęcia, na których siedzimy na eleganckim
powozie zrobił aparatem Jarka. Kiedy wziął mój telefon, na powóz ponownie już
nie wsiadaliśmy.
Ktoś może pomyśleć, że
wzięło mnie na krytykowanie, ale spieszę wyjaśnić, że nadal uważam, że to był
najlepszy z naszych noclegów, choć nie znaczy to, że w jakikolwiek sposób
narzekam na te poprzednie na Węgrzech czy w Rumunii. Z pobytu "U
Pasonia" będę miał jak najlepsze wspomnienia!
Pożegnawszy się z
naszym gospodarzem, zatrzymaliśmy się na kilka minut przy drewnianym kościółku
pw. św. Mikołaja Biskupa, znajdującym się u wylotu drogi z posesji pana
Stanisława. Niepozornie wyglądająca katolicka świątynia pochodzi z XVI wieku (hmm,
myślę, że drewno ścian chyba było kiedyś wymieniane), zaś we wnętrzu znajduje
się ołtarz i obrazy z wieku XVII. Niestety drzwi były zamknięte, więc pozostało
nam obejść kościół dookoła i zrobić kilka zdjęć z zewnątrz. Na stopniach przy
drzwiach dzwonnicy moją uwagę przyciągnęła dziecięca torebka z wizerunkiem
kotki z japońskiej kreskówki, której początki sięgają lat 70. XX w., a która w
ostatnich latach zyskała złowieszczą sławę symbolu samego chrześcijańskiego
Szatana za sprawą środowisk katolickich egzorcystów i ich fanów. Zagadką
pozostanie, czy torebka z Hello, Kitty na stopniach moszczenickiej dzwonnicy to
zwyczajna zguba, wotum wyrzeczenia się Szatana przez pobożną rodzinę, która
nieopatrznie kupiła dziecku jego symbol, czy też próba zbezczeszczenia świątyni
przez wyznawców księcia ciemności!
Ruszyliśmy w drogę.
Żegnaliśmy się z Karpatami opuszczając Beskid Sądecki, przejeżdżając obok
Beskidu Wyspowego, mijając Pieniny i Gorce. Powoli góry stawały się coraz
niższe. Niestety z bólem serca musiałem odrzucić zaproszenie do Krakowa na kawę
od mojej drogiej kuzynki Ani, ponieważ przed nami była droga przez całą Polskę,
a i nie chciałem narażać Jarka na kolejne emocje związane z jazdą po ulicach
dużego miasta. Kraków więc ominęliśmy obwodnicą i wjechaliśmy na teren Jury
Krakowsko-Częstochowskiej. Odbiwszy na północ do Dąbrowy Górniczej,
zatankowaliśmy na jednej ze stacji benzynowych po drodze, po czym Jarek mile
nas zaskoczył, ponieważ jednak zaproponował pewną przerwę w podróży w celu
krajoznawczym, a mianowicie zwiedzeniu zamku (czy też raczej jego ruin)
Rabsztyn. Odbiliśmy z głównej trasy ok. 4 km i zaczęliśmy obfotografowywać ów
zabytkowy obiekt ze wszystkich stron. W Joli i we mnie obudził się duch
szlachetnej rywalizacji, ponieważ oboje mieliśmy zamiar umieścić zdjęcia zamku
w naszej fejsbukowej grupie.
Niestety, na terenie
średniowiecznych fortyfikacji odbywały się roboty, więc o wejściu na
dziedziniec nie było mowy. Jarek zauważył, że kiedy był tu po raz ostatni,
stały tylko ruiny murów zewnętrznych. Teraz zaś zza nich wyłaniały się inne
mury oraz baszta (jak doczytałem już po powrocie do domu odbudowane w 2009 r.)!
To oznaczało, że roboty remontowe to najprawdopodobniej próby rekonstrukcji
zamku przebiegające zgodnie z tym, na co pozwalały finanse inwestora. Kto zaś
zapewnia na to środki, nie dociekaliśmy.
I tak oto dnia
poprzedniego zwiedziliśmy ostatni z żeńskich monastyrów, czyli klasztor
klarysek w Starym Sączu, rano ostatnią "biserikę de lemn", czyli
drewniany kościół , zaś teraz opuszczaliśmy ostatni zamek podziwiany podczas
tego wyjazdu.
Pożegnawszy jedno z
Orlich Gniazd, wróciliśmy na "a jedynkę", którą bardzo sprawnie
ominęliśmy Częstochowę (przez lata przejazd przez to miasto opóźniał wszelkie
podróże tą trasą, choć ja pamiętam czasy, kiedy nie było nawet tej szerokiej
wielopasmowej jezdni przez środek miasta -- jak widać apetyt rośnie w miarę
jedzenia). Potem jednak zaczęły się "schody". Co jakiś czas
trafialiśmy na korek, a z powodu budowy sąsiedniego pasa autostrady nie było
możliwości ani zjechania w jakąś boczną drogę, ani zawrócenia. Nie mieliśmy
zresztą takiego zamiaru, ale w pewnym momencie poczułem się klaustrofobicznie.
Frustrował mnie nieco ten brak możliwości jakiegokolwiek manewru.
Kolejnego problemu
doświadczyliśmy, kiedy coraz wyraźniej zaczęliśmy odczuwać głód. Otworzyłem
mapy google i zacząłęm szukać restauracji po drodze. Jeden z lokali
gastronomicznych miał się znajdować ok. 15 km przed nami, po prawej stronie.
Dziwne było to, że choć był położony tuż przy naszej trasie, nawigacja
pokazywała jakieś obszerne objazdy. Kiedy dojechaliśmy do tego miejsca wszystko
stało się jasne. Po prostu z autostrady "in lucru" (jak nadal z
rumuńska nazywał tę sytuację Jarek) nie było jak tam zjechać.
Ustawiłem mapy google
ponownie na wyszukiwanie miejsc z jedzeniem i tym razem pokazało, że za ok. 40
km (jakoś tak przed Bełchatowem) musimy zjechać na rondzie w lewo i po kilku
kilometrach trafimy na restaurację "Arkadia". Poruszając się w korku
jak muchy w smole, w końcu dojechaliśmy do spodziewanego ronda i udało nam się
skręcić w lewo. Krążąc po lokalnych wąskich, ale na szczęście asfaltowych
drogach, dotarliśmy pod prosty sporty budynek w stylu raczej komunistycznym z
napisem "Arkadia" i nic poza tym. Żadnej tabliczki informacyjnej,
żadnego menu na zewnątrz. Nie było nawet napisu "restauracja/bar" czy
cokolwiek innego. Wysiadłem z samochodu i podszedłem do drzwi. Potwierdziły się
nasze czarne przeczucia. Były zamknięte na cztery spusty.
Postanowiliśmy się nie
poddawać i podjechać do innej knajpy znajdującej się rzekomo w pobliżu, tylko
po drugiej stronie budowanej autostrady. Na tę drugą stronę przejechaliśmy bez
problemu i ponownie zaczęliśmy krążyć wiejskimi wąskimi drogami zgodnie ze
wskazówkami nawigacji google. Kiedy mieliśmy już wg niej całkiem blisko
(brakowało jakiegoś kilometra) znaleźliśmy się na ścianie lasu, do wnętrze
którego prowadziły dwie wąskie drogi, a raczej nieco szersze ścieżki, na które
wjazdu broniły znaki zakazu!
Wróciliśmy na
zakorkowaną autostradę "in lucru" czyli "under
construction" i postanowiliśmy już niczego nie kombinować, tylko dojechać
do kompleksu handlowego "Ptak" w Rzgowie. Tam z pewnością musiało być
jakieś miejsce, gdzie zaspokoimy nasz głód, którego intensywność zaczęła nam
już sprawiać fizyczną przykrość.
Jak postanowiliśmy, tak
zrobiliśmy. Za Piotrkowem, autostrada znowu była autostradą, więc można było
przyspieszyć, ale wkrótce potem zjechaliśmy z niej na starą szosę na Łódź, żeby
się dostać do Rzgowa. Tym razem google pokazały restaurację po naszej prawej
stronie.
Karmczma pod Strzechą
okazała się strzałem w dziesiątkę. Zostaliśmy obsłużeni niemal błyskawicznie.
Energiczna i miła kelnerka bardzo szybko przyniosła Jarkowi żurek, a potem
zestawy dnia, na który składał się ogromny kotlet schabowy z gotowanymi
ziemniakami posypanymi koperkiem i zasmażanymi buraczkami. Do dziś nie umiem
znaleźć słów by wyrazić jak bardzo mi to prawdziwie polskie jedzenie smakowało!
Być może głód zrobił swoje, ale mimo to wszystko było naprawdę świetnie
zrobione, kruche i doskonale przyprawione! Polska na pewno nie jest krajem
idealnym i jest wiele powodów do narzekania, ale warto przyjechać do naszego
kraju choćby po to, żeby skosztować takiego "zestawu dnia" jak w
Karczmie pod Strzechą w Rzgowie. Oczywiście nie jest to opcja dla wegan, ani
nawet dla wegetarian. Niemniej ci, którzy jadali sznycle wieprzowe w obcych
stronach (czy to rumuński șnițel de porc,
czeski vepřový řízek, czy też
austriacki Schnitzel aus Schwein) ten
musi przyznać, że nic nie przebija polskiego schabowego.
Syci i
usatysfakcjonowani po kilkunastu minutach byliśmy już w Łodzi pod blokiem
Agnieszki brata i jego rodziny. Przepakowaliśmy nasze rzeczy z bagażnika
Jarkowego hyundaia do naszej kii i uściskaliśmy się z naszymi przyjaciółmi na
pożegnanie.
Po chwili witaliśmy się
z bratową i bratanicami oraz z naszym synem, który dwa dni wcześniej wrócił
naszą kią z Chorwacji, gdzie wraz z jedną z sióstr ciotecznych i sześciorgiem
koleżanek i kolegów spędzili tydzień. Okazało się, że przejechał pół Europy naszym
samochodem bez najmniejszego problemu, a tymczasem poprzedniego dnia, już w
Łodzi, jakiś starszy jegomość włączając się do ruchu na Rzgowskiej wgniótł nam
tylne drzwi, paskudnie zdarł lakier z błotnika i urwał kawałek kołpaka z
tylnego prawego koła. Jak nam zrelacjonował nasz Adam, mężczyzna uznał od razu
swoją winę, wykazał skruchę i w pobliskim sklepie napisał oświadczenie ze swoim
numerem polisy. Teraz trzeba mieć nadzieję, że się tego nie wyprze, ponieważ
policji nikt nie wezwał.
Uszkodzenia naszego
samochodu nie miały na szczęście wpływu na jego sprawność w poruszaniu się po
drodze, więc po wypiciu kawy przygotowanej przez bratanicę mojej żony,
ruszyliśmy w drogę do Białegostoku. Jeszcze tuż za Częstochową usłyszeliśmy w
radiu, że w Warszawie na trasie S8 nastąpiła kolizja pięciu tirów (o! o tirach
na drogach można pisać powieści sensacyjne!) i że należy ten odcinek omijać.
Słuchaliśmy później jeszcze kilka komunikatów i uprzątnięcie drogi okazało się
dłuższe niż się spodziewano. Niemniej my dojechaliśmy w to miejsce już ok.
dziewiętnastej i po wypadku nie było ani śladu. Dotarliśmy do domu już po
zapadnięciu zmroku.
Nasza podróż dobiegła
końca, a ja poczułem się jak, że użyję wyświechtanego porównania, ryba wyjęta z
wody, ktoś kogo wyrwano z naturalnego otoczenia. Własny dom wydał się po
freudowsku "unheimlich". W ogóle o ile w zeszłym roku chłonąłem całym
sobą każdy dzień naszej rumuńskiej wyprawy z pełną świadomością
czasoprzestrzeni, to tegoroczny wyjazd wydał mi się czymś, co w jakiś przedziwny
sposób umknęło owej świadomości. Wszystko działo się jakoś zbyt szybko i zbyt
szybko minęło. Poza tym biorąc pod uwagę inercję umysłu, prawdopodobnie
zadziałał też taki oto mechanizm, że przyzwyczaiwszy się do nomadycznego trybu
życia, nagła konieczność zatrzymania się na długo we własnym domu, nie została
jeszcze przezeń zaakceptowana. A może to po prostu wiek? Może już pora na
problemy typowe dla wieku dojrzałego? Próbuję sobie ten mój nieprzyjemny stan
umysłu jakoś racjonalnie wytłumaczyć.
Warto pamiętać, że
nasza tegoroczna podróż przebiegała pod znakiem covid-19. Na co dzień nie
myśleliśmy o tym, choć myliśmy regularnie ręce, gdzie tylko mogliśmy,
dezynfekowaliśmy je po kilka razy w każdym miejscu publicznym, nosiliśmy
maseczki i staraliśmy się zachować dystans (akurat to ostatnie to fikcja --
nigdzie nie ma tak szerokich chodników, ani nie ma tyle przestrzeni w sklepach,
żeby to się udało). Niby się nie przejmowaliśmy. Chyba tylko w Miszkolcu, dzień
przed przejazdem na teren Rumunii, wpadliśmy w nastrój lekkiej paniki na wieść
o tym, że dzienna liczba zakażonych w tym kraju to (wówczas) dwa razy tyle, co
w Polsce, a przecież w Polsce rosła! Pół nocy prawie nie spałem, ale chyba
włączyła się podświadomość, ponieważ kiedy jednak usnąłem, do samego rana
miałem rewelacyjnie pozytywne sny, jak nigdy! Nie, nie wierzę w profetyczną
wartość rojeń sennych, ale wierzę, że jakaś część mojej świadomości była
nastawiona optymistycznie. A z drugiej strony jestem przekonany, że gdzieś z
tyłu głowy każdy miał tę ponurą myśl o zagrożeniu epidemiologicznym i chyba to
też nieco psuło nam ogólnie bardzo pozytywną przygodę.
Wiem, że to przejaw
emocjonalnego ekshibicjonizmu, ale muszę napisać, że po prostu uwielbiam tę
część Europy. Polacy często się wynoszą nad sąsiadów, co jest nie tylko
krzywdzące dla tych ostatnich, ale po prostu zwyczajnie głupie. O wiele lepiej
zdać sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy na swój sposób do siebie podobni,
natomiast różnice sprawiają, że mamy się czym nawzajem fascynować. Węgrom życzyłbym
rumuńskiej energii, bo od kilku lat obserwuję u nich jakąś inwestycyjną
gnuśność, zwłaszcza na wsiach, ale i tak dobrze się tam czuję. Słowację wprost
uwielbiam, zwłaszcza, że wiążę z nią cały szereg wspaniałych wspomnień z
młodości. Kraj, który powstał ze zjednoczenia Wołoszczyzny, Mołdawii i
Siedmiogrodu "odkryłem" dopiero w zeszłym roku i nadal pozostaję pod
jej urokiem.
Miejsca, które
zwiedziliśmy i ludzie, których poznaliśmy, jeszcze raz utwierdzają mnie w
przekonaniu, że Rumunia to wspaniały kraj pracowitych, ambitnych, gościnnych i
przyjaznych ludzi (no, chyba, że siądą za kierownicę). Ludzi, którym życzę jak
najlepiej, ponieważ wierzę, że ciężko pracując na swój lepszy byt, ze wszech
miar na niego zasługują.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz