Po śniadaniu i porannej kawie w sobotę 8 sierpnia pożegnaliśmy się z naszą sympatyczną gospodynią, właścicielką pensjonatu "Casa Maria", która nie mówiła w żadnym języku oprócz rumuńskiego, ale bez problemu się z nami dogadywała przy pomocy rumuńskich słów, gestów, westchnień i mimiki, tak, że nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości co do intencji jej komunikatów.
W drodze na Camping Ursulet w pobliżu miejscowośc Ceahlau, zaplanowaliśmy zwiedzić jedną zabytkową cerkiew, dwa klasztory obronne z listy UNESCO i ruiny zamku w Suczawie.
Zaczęliśmy od małej miejscowości Pătrăuți, gdzie znajduje się cerkiew Podniesienia Krzyża Świętego wybudowana pod koniec wieku XV. Niestety trudno było podziwiać jej malowidła wewnątrz i na zewnątrz, ponieważ świątynia znajduje się w stanie remontu. Do środka wejść nie można, a zewnętrzne ściany zasłaniają rusztowania. "Wartością dodaną" naszej wizyty było spotkanie ze stadkiem małych kóz, których manewry były ograniczone łańcuchami przymocowanymi do palików wbitych w glebę.
Kolejnym punktem do zwiedzenia był monastyr Dragormirna. Jest to obiekt, który z daleka robi ogromne wrażenie swoimi potężnymi murami mającymi służyć do obrony. Za nimi znajduje się monumentalna cerkiew pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego. Ma ona inny charakter, niż klasztory, które zwiedzaliśmy do tej pory. Nie ma zewnętrznych malowideł, za to jest pokryta rzeźbioną ornamentyką. Również przednawię i nawę pokrywają nieco inne w stylu wizerunki świętych. Trudno też znaleźć w "odkrytym" przeze mnie miejscu wizerunku klęczącego fundatora, ponieważ praktycznie nie ma takiej ściany, na której odnajdywałem go w innych klasztorach. W budynku, będącym częścią murów obronnych z napsiem Muzeu, zobaczyliśmy dopiero portret założyciela monastyru, jakim był metropolita mołdawski Anastasie Crimca.
Z Dragomirny skierowaliśmy się prosto do Suczawy, która jest miastem fascynującym ze względu na swoją historię, ale które obecnie cieszy się sławą dość złowrogą, jako główne centrum zachorowań na covid-19 w Rumunii. Dlatego przejechaliśmy przez centrum nie zatrzymując się przy dwóch ciekawych cerkwiach wyglądających na zabytkowe, tylko podjechaliśmy od razu pod ruiny zamku.
Suczawa (Suceava) była niegdyś stolicą hospodarstwa mołdawskiego, zaś jej zamek był zamkiem tronowym. To tutaj rezydował Stefan cel Mare, którego kult w Mołdawii mógłbym porównać chyba do kultu Bolesława Chrobrego w Polsce, z tą różnicą, że mołdawski Stefan Wielki jest świętym kościoła prawosławnego, podczas gdy nasz Bolesław Mieszkowic świętym nie został (choć 25 lat temu czytałem książkę, której autor twierdził, że Chrobry z pewnością musiał zostać świętym w obrządku wschodnim, było to wszak przed schizmą, ale łacinnicy tę świętość anulowali -- ciekawa hipoteza, ale niestety pozbawiona podstawy źródłowej). Jan Olbracht w każdym razie Suczawy nie zdobył (podczas tej wyprawy, kiedy "wyginęła szlachta"), natomiast Polacy pojawili się pod murami suczawskiego zamku w roku 1653. Pamiętamy pewnie, że "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza kończy się bitwą pod Beresteczkiem z 1651 r. Piękne zakończenie powieści zwycięstwem wojsk polskich nad zbuntowanymi Kozakami i sprzymierzonymi z nimi Tatarami. Tyle, że historia to nie powieść, i dopóki żyją ludzie, nie kończy się ani dobrze, ani źle, tylko po prostu toczy się raz tak a raz inaczej. Otóż po Beresteczku była bitwa pod Batohem (1652), kiedy to Kozacy zadali naszym przodkom sromotną klęskę, a na dodatek wymordowali wszystkich polskich jeńców. Rok później Polacy wzięli odwet na Kozakach pod Suczawą. Otóż wojska Rzeczypospolitej wyprawiły się na Suczawę w celu pozbawienia mołdawskiego tronu Vasilie (Bazylego) Lupu. Tymczasem z tym ostatnim postanowił był się związać Bohdan Chmielnicki, który ożenił z córką hospodara swojego starszego syna, Tymofieja. Ówże Tymofiej z armią kozacką pospieszył teściowi z odsieczą, ale w Suczawie nie dopisało mu wojenne szczęście, gdyż polska kula uderzyła prosto w jego namiot, na dodatek urywając mu nogę. Wkrótce wdała się gangrena i Tymofiej Chmielnicki zmarł. Kozacy weszli w układy z Polakami, w wyniku czego pozwolono im honorowo zamek suczawski opuścić, ale polscy żołnierze i tak dokonali rzezi części z tych sił kozackich, biorąc odwet za śmierć swoich towarzyszy pod Batohem.
Staliśmy przed ruinami takiego oto właśnie obiektu związanego nie tylko z historią Rumunii i Mołdawii, ale również Polski i Ukrainy. Nie wykupiliśmy biletów, żeby wejść nieco głębiej, ponieważ zamek jest tak czy inaczej niestety ruiną, więc nie mogliśmy liczyć na żadne ciekawe wnętrza. Nie wstąpiliśmy też do skansenu, który się znajduje zaraz obok, a wszystko ze strachu przed kontaktem z ludźmi -- w końcu byliśmy w Suczawie, epicentrum rumuńskiego covida. Nie odmówiliśmy sobie jednak spaceru pod gigantycznych rozmiarów konnego posągu świętego Stefana Wielkiego mołdawskiego, znanego w swoich czasach w Polsce jako Steczko. Spod pomnika wróciliśmy jeszcze raz pod monumentalne ruiny zamku, żeby zaraz potem pójść na parking i ruszyć w dalsza drogę.
Ostatnim miejscem w naszym planie zwiedzania był prawosławny klasztor żeński we wsi Probota. Po raz kolejny respekt wzbudziły potężne mury obronne. Niestety piękne widoki zeszpeciły prowizoryczne konstrukcje wzniesione przez ekipę remontową, ponieważ monastyr jest obiektem renowacji i, jak się domyślamy, również rekonstrukcji dawnych elementów, które w wyniku procesów historycznych przestały istnieć. Monastyr pw. św. Mikołaja został ufundowany przez, zgadnijcie kogo... Tak, Stefana Wielkiego mołdawskiego, ale obecna cerkiew to dzieło już jego syna, Piotra Raresza, którego też już znamy jako fundatora np. monastyru w Moldovicy. W tejże cerkwi pochowany jest sam Piotr Raresz, jego żona Elena i ich syn Stefan. Widzieliśmy nie tylko ich kamienne nagrobki w przednawiu, ale również ich wizerunki na ścianie, na której spodziewałem się je znaleźć, czyli po wejściu do nawy po prawej po odwróceniu się tyłem do ikonostasu.
Jola zwróciła uwagę na tacę przykrytą serwetą, spod której wystawały "takie chlebki", czy też "kawałki chleba". Dla mieszkańca centralnej, zachodniej, północnej, czy południowej Polski nie jest bowiem wcale tak oczywiste, jak dla mieszkańca Podlasia, że w kościele prawosławnym komunia nie ma postaci okrągłego niekwaszonego opłatka, ale jest autentycznym chlebem, tak jak to opisano w Ewangelii, zaś chleb ów nosi nazwę prosfory.
Wyszliśmy przez furtkę w murach obronnych i znaleźliśmy się w sadzie, którego główna alejka prowadziła prawdopodobnie do mieszkań mniszek. Pomyślałem sobie, że w pewnym wieku życie monastyczne może mieć dla wielu ludzi sporo uroku -- ogród, kontemplacja, proste prace i modlitwa. Tak sobie wyobrażam szczęśliwą starość, ale młodzi ludzie decydujący się na taki styl życia chyba muszą mieć specjalny rodzaj temperamentu.
Z Proboty jechaliśmy już prosto do naszego ośrodka campingowego, gdzie mieliśmy zarezerwowane dwa domki. Ruszyliśmy więc serpentynami przez góry i lasy, przejechaliśmy długim mostem nad dużym jeziorem, a właściwie zbiornikiem retencyjnym, żeby znowu przejechać odcinek górskimi lasami. Za miejscowością Ceahlau dotarliśmy do Camplingu Ursulet Durau, gdzie Jarek zaparkował samochód między innymi autami, po czym poszliśmy do recepcji, żeby odebrać klucz do naszych domków. Przywitał nas niski szczupły brunet z brodą, który okazał się niezwykle energicznym młodym człowiekiem, który ma praktycznie cały ośrodek na swojej głowie. Dostaliśmy klucze do domków nr 8 i 9, których ogromnym plusem były wielkie i bardzo wygodne łóżka, które praktycznie wypełniały cały domek, więc nie było tam żadnych szefek czy półek. Jedyne gniazdko znajdowało się za drzwiami na zewnątrz, więc ładowaliśmy nasze telefony na zmianę.
Po wniesieniu naszych toreb do domków poszedłem do recepcji, a właściwie baru, z misją zleconą mi przez Agnieszkę, a mianowicie z pytaniem o lodówkę i o zamrażarkę, ponieważ wkłady mrożące z naszej leciwej torebki-lodówki po piwie Warka, podczas jazdy się już zagrzały i w ich wnętrzu woda po prostu się przelewała, więc trzeba je było włożyć jak najszybciej do zamrażarki lub zamrażalnika. Młody brunet bardzo sprawnie posługiwał się językiem angielskim, więc nie musiałem wysilać swojego słabego rumuńskiego. Wskazał mi, a nawet na moich oczach zrobił miejsce w jednej z dwóch lodówek dla gości stojących za barem, natomiast nasze wkłady wziął do swojej prywatnej kwatery, gdzie umieścił je w zamrażalniku.
Agnieszka, która zwykle jest uosobieniem optymizmu, tym razem zaczęła narzekać. Stwierdziła, że ten camping ją przygnębia, ponieważ przypomina jej Polskę z okresu słusznie minionego. No cóż? Trzeba było korzystać ze wspólnych sanitariatów nieco oddalonych od naszych domków. Nie było szafek i półek. Poza tym po ośrodku kręciło się mnóstwo obcych ludzi, w tym naszych bezpośrednich sąsiadów, dwóch mężczyzn, z których jednemu towarzyszyła rodzina, o potężnych gabarytach nieustannie opróżniających ogromne plastikowe butelki piwa. Jeden z nich, ten bez rodziny, lubił sobie po takiej dawce bursztynowego nektaru solidnie beknąć. Niemniej wszyscy zaczęliśmy Agnieszkę przekonywać, że przecież to dla nas nie pierwszyzna, bo wszak w latach studenckich w nie takich warunkach spędzaliśmy wakacje, bo jak ktoś założy, że jest fajnie, to po prostu jest fajnie.
Zrobiliśmy sałatkę grecką z rumuńskim serem typu telemea zamiast fety, tzn. nasze żony pokroiły składniki, zaś ja doprawiłem. Nie powiem, bardzo lubię ten układ. Bycie szefem kuchni jest piękne, kiedy odpadają wszelkie żmudne i nudne czynności, a kiedy nasza rola sprowadza się do nadania potrawie ostatecznego, artystycznego, sznytu.
Po posiłku postanowiliśmy udać się na spacer przez wieś Ceahlau w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Patrzyliśmy na chaty, które prawdopodobnie nie są stałymi miejscami zamieszkania, a raczej pełnią rolę dacz ludzi z miasta. Podziwialiśmy też wznoszący się nad sąsiednimi górami skalisty masyw Ceahlau, który robi wrażenie szczytów tatrzańskich otoczonych lesistymi Beskidami.
W sklepie, na który trafiliśmy po drodze, Jarek wypił piwo. Był to prawdziwie wiejski mały sklepik, ale na zewnątrz stał stolik z krzesłami, gdzie przysiedliśmy czekając na Jarka delektującego się pieniącym się napojem, który, jak twierdził, po prostu mu się należał!
Po powrocie ze spaceru, wypiliśmy na ganku naszego domku wino, które kupiliśmy w Lidlu jeszcze w Gurze Humorului i atmosfera zrobiła się taka zupełnie wakacyjna, a właściwie wczasowa, jak w latach naszego dzieciństwa i młodości. Kiedy już się ściemniło Jarek nabrał ochoty na piwo, a i ja postanowiłem zrobić wyjątek od piwnej abstynencji. Poszliśmy do barku, za którym rządził Alex, czyli młody brunet kierujący ośrodkiem, człowiek, którego szczerze podziwiam za energię i umiejętność opanowania całości. Przy drugim piwie zaproponował nam gratis coś "typowo rumuńskiego". Oczywiście skorzystaliśmy z okazji wypicia po kieliszku palinki. Później oczywiście przyznałem, że nie jest to nasze pierwsze doświadczenie z tym trunkiem, ponieważ mieliśmy okazję jej spróbować już w zeszłym roku.
Kiedy tak siedzieliśmy przy stoliku i popijaliśmy zimnym piwem szoty mocnego alkoholu podszedł do nas mężczyzna z czarną brodą (ok. trzydziestki), którego zauważyliśmy już wcześniej, ponieważ kręcił się po ośrodku z nagim torsem i udzielał rad rodzinie, która na wprost naszego domku zdecydowała się rozbić namiot. Jej obserwacja była dość ciekawa, ponieważ ojciec rodziny wybrał dołek pod drzewem, w dodatku wybierając miejsce, gdzie zwykle śpiący w namiocie mają głowy w miejscu położonym niżej, niż nogi. W pewnym momencie nie wytrzymałem i podszedłem do mężczyzny z namiotem i powiedziałem mu po angielsku o naszych wątpliwościach co do wybranej przez niego lokalizacji. Odpowiedział, że tak, zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę, ale to tylko na jedną noc, zaś głowy będą mieli w innym miejscu, ponieważ będą spać w poprzek namiotu, a nie wzdłuż.
I teraz ten "doradca" w sprawie stawiania namiotu w najmniej odpowiednim miejscu stanął nad nami i spytał, czy nie zechcielibyśmy spróbować typowo rumuńskiej potrawy, którą właśnie ugotował. Odpowiedzieliśmy, że chętnie, zwłaszcza, że od naszej greckiej sałatki minęło już kilka godzin. Nie minęło pięć minut, kiedy brodacz przyniósł nam po talerzu fasoli z sosem -- rodzajem gulaszu, ponieważ były w nim również kawałki mięsa. Całość okazała się bardzo smaczna, więc kiedy podszedł do nas po raz kolejny, żeby spytać o wrażenia, mogłem z czystym sumieniem i szczerze odpowiedzieć, że bardzo nam jego danie smakowało. Kiedy spytałem o cenę tego jedzenia, odpowiedział, że to wszystko za darmo, jako poczęstunek. Ucięliśmy sobie pogawędkę, podczas której opowiedzieliśmy skąd jedziemy i dokąd jeszcze zmierzamy. Wyraziłem tez swój szczery podziw dla Rumunii i Rumunów, którzy niejednokrotnie pokazali, że są ludźmi przyjaznymi i gościnnymi. Na to "czarnobrody" odpłacił nam się komplementem na temat Polaków, a dosłownie, że on to samo zawsze mówi o Polakach. Okazało się, że zna nasz kraj i ma doświadczenie w obcowaniu z naszymi rodakami, ponieważ odwiedził Polskę na motocyklu i na kilka dni zatrzymał się w Gdańsku, gdzie spotkało go wszystko, co najlepsze. Jego dobre doświadczenia tłumaczę sobie tym, że motocykliści to swego rodzaju wielka rodzina, która sobie pomaga w razie potrzeby (chyba, że akcja ma miejsce w Ameryce i spotykają się dwa konkurujące gangi motocyklowe). Mój brat cioteczny jest takim motocyklowym hobbystom i jeździ na różne zloty podobnych sobie miłośników harleyów i ni nie tylko, więc wiem, że wśród europejskich motocyklistów panuje raczej przyjazna atmosfera. Z drugiej strony bardzo się cieszę, że Polska i Polacy robią na ludziach z zewnątrz dobre wrażenie.
Nasze żony nie miały do nas pretensji o to, że piliśmy piwo i palinkę. Tylko Joli było nieco żal, że nie powiadomiliśmy jej, że częstują rumuńskim jedzeniem. Wkrótce jednak wybaczyła Jarkowi.
Udaliśmy się na zasłużony odpoczynek po długim i pełnym pozytywnych wrażeń dniu!
Pătrăuți
Dragomirna
Probota
Camping Ursulet-Durau i spacer po Ceahlau
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz