Ranek 16 sierpnia zaznaczył się brakiem ciepłej wody w łazience. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, ponieważ i tak zaczynałem każdy dzień od zimnego prysznica. Reszta naszego towarzystwa jednak z prysznica zrezygnowała. Wieczorem dnia poprzedniego obiecywaliśmy sobie, że wcale nie będziemy się spieszyć i że jeśli wyjedziemy ok. 9.00, bez problemu trafimy do Sebesu w porze obiadu (zaplanowaliśmy zjeść w "Casa Damian", czyli w najlepszej restauracji, w jakiej byliśmy w zeszłym roku, jakości której w tym roku też żaden lokal gastronomiczny nie przebił), i zdążymy jeszcze za widna zwiedzić trochę Oradei. Ze śniadaniem i kawą uwinęliśmy się jednak tak szybko, że wyjechaliśmy pięć po ósmej. Zdążyłem przy tym zrobić kilka zdjęć Omu, czyli fragmentowi pasma Bucegi. Niektóre z nich zrobiłem przy pomocy miniteleskopu przymocowanego (niestety nie da się tego zrobić precyjnie) do telefonu. Na pewno nie da się w ten sposób osiągnąć jakości zdjęcia zrobionego dobrym aparatem z profesjonalnym obiektywem, ale obraz jednak trochę mi się "przybliżył".
Znowu jechaliśmy przez góry po agrafkach i serpentynach. W poprzednim roku górską granicę między Muntenią a Transylwanią pokonaliśmy słynnymi trasami -- transfagaraską (z Siedmiogrodu na Multany) i Transalpiną (z Oltenii do Siedmiogrodu). Tym razem nasza przeprawa przez góry nie była tak długa i może nie aż tak malownicza, ale jednak trochę czasu nam zajęła.
Po zjechaniu w dolinę znaleźliśmy się na drodze prowadzącej przez Rasnov, a więc miejscowość, w której znajduje się jeden z transylwańskich zamków chłopskich (który zwiedziliśmy w zeszłym roku) i park dinozaurów (którego nie zwiedziliśmy ani wtedy, ani teraz). Zbliżaliśmy się do Braszowa, w którym nocowaliśmy w roku poprzednim, ale tym razem już do niego nie wjeżdżaliśmy. Miasto to, jak się dowiedzieliśmy, było trzecim obok Bukaresztu i Suczawy ogniskiem zarażeń koronawirusem, ale to nas nie dotyczyło, ponieważ i tak nie planowaliśmy tam zajeżdżać. Skierowaliśmy się natomiast na zachód, szosą, którą podczas poprzednich wakacji dojeżdżaliśmy do trasy transfagaraskiej.
Kierowcy co jakiś czas powodowali przypływ adrenaliny, zwłaszcza u kierowcy, czyli Jarka. Raz jakiś nastolatek w audi trzymał się nas tak blisko ("siedział na ogonie"), że kiedy samochód przed nami gwałtownie zwolnił, Jarek musiał najpierw również przyhamować, a potem błyskawicznie ruszyć kilka centymetrów do przodu, ponieważ smarkacz za kierownicą audi wjechałby w nasz samochód. Niedługo potem nas wyprzedził, a my odetchnęliśmy z ulgą.
Wkrótce potem jednak, w jednej z wsi, przez środek których przejeżdżaliśmy, tuż przed nami do ruchu włączyła się z lewej strony biała limuzyna (nie pamiętam marki), której kierowca zaraz podjechał do krawężnika po prawej stronie i przyhamował. Jarek tym razem uznał, że biały samochód po prostu zaparkuje lub przynajmniej się zatrzyma przy tym krawężniku, więc zdecydował się go przepisowo ominąć. Tymczasem biała limuzyna gwałtownie odbiła w lewo i ruszyła prosto przed siebie. W miejscu, przy którym myśleliśmy, że chce zaparkować stały worki z ziemniakami. Doszliśmy do wniosku, że mężczyzna chciał tylko zerknąć na ich cenę, ale po prostu przyjrzeć się tym ziemniakom. Tak czy inaczej, tylko refleksowi Jarka uniknęliśmy po raz drugi kolizji.
Ku naszemu, tzn. Joli i mojemu, rozczarowaniu, Jarek nie zatrzymał się w Fagaraszu przy zamku. Oboje z Jolą należymy do fejsbukowej grupy "Zamczyska, zamki, zameczki" i właśnie traciliśmy okazję zrobienia kilku ciekawych zdjęć i opublikowania ich w tejże grupie. Musieliśmy jednak jakoś to przeżyć, bo wychodzimy z założenia, że to kierowca decyduje o tempie jazdy oraz o ewentualnych popasach (a propos, w Rumunii można znaleźć wiele miejsc z napisem "Popas" i znaczy to dokładnie to samo, co myślicie).
Kilkadziesiąt kilometrów przed Sebesem jechaliśmy autostradą, więc nasza podróż nabrała szybszego tempa, ale przed tą miejscowością musieliśmy zjechać na drogę, która chyba kiedyś była główną szosą, a teraz pełniła rolę drogi lokalnej. W nawigacji Tom-Tom nie było dokładnego adresu Casy Damian, więc znowu nastawiłem w telefonie mapy google. Restauracja, której szukaliśmy, nie znajdowała się w samym Sebesie, a we wsi Petresti, w którą Sebes przechodzi płynnie, bez przerywania zwartości zabudowy. W roku poprzednim trafiliśmy do Damiana dość przypadkowo. Zjeżdżaliśmy z Transalpiny i wyszukiwałem restauracje w pobliżu w googlach. Wybraliśmy najbliższą (10 metrów w prawo po skręcie ze zjazdu z Transalpiny) i był to strzał w dziesiątkę.
Tym razem nadjechaliśmy od strony Sebesu i zaparkowaliśmy po lewej stronie bramy wjazdowej obok innego samochodu. Zaraz też pojawili się jego kierowca i pasażerka, którzy doń wsiedli i odjechali. Zdziwiła nas nieco ta pustka na parkingu. Tłumaczyliśmy to sobie, że jest jeszcze przed czternastą, jest niedziela, więc może goście jeszcze nie zdążyli przyjść na obiad. Za bramą przywitał nas łysawy i tęgawy pan w okularach, który po rumuńsku poinformował nas, że cała restauracja jest zarezerwowana. Być może na wesele po południu, może na inną imprezę, ale tak czy inaczej dla przypadkowych gości była zamknięta. Jola próbowała tłumaczyć, że specjalnie tu przyjechaliśmy z Warszawy, więc może przynajmniej jakąś ciorbę dostaniemy, ale nic nie udało nam się wskórać. Później spytałem naszą koleżankę, skąd jej przyszła do głowy ta Warszawa. Jakieś kompleksy? Wytłumaczenie Joli było logiczne i oczywiste -- facet pewnie w życiu nie słyszał o Płocku czy Białymstoku, a o Warszawie pewnie tak.
Mężczyzna, który nas odprawił spod Casy Damian przynajmniej polecił nam obiad u konkurencji, tłumacząc prosto drogę "la stânga, apoi la dreapta și după virare din nou la stânga", czy jakoś tak, ze czego oczywiście zrozumiałem "stânga" (lewo), "dreapta" (prawo) i "după" (za). Postąpiliśmy dokładnie wg jego instrukcji i wkrótce parkowaliśmy w pobliżu restauracji Casa Simy. Na szczęście od razu wypatrzyliśmy wolny stolik, w rogu ogródka. Usiedliśmy. Nasze żony poszły szukać toalety, a my czekaliśmy na kelnerkę. Tymczasem podszedł do nas mężczyzna w wieku ok. 30 lat i spytał, czy krzesło, którego dotknął, jest "libre". Kiwnęliśmy przecząco głowami, więc krzesło wziął spod innego stolika i w ten sposób mógł się dosiąść na piątego do stołu, przy którym siedział już człowiek mniej więcej w jego wieku, tęgi mężczyzna który mógł się już zbliżać do czterdziestki i dwóch młodziaków wyglądających na takich, którzy niedawno przekroczyli dwudziestkę.
O, jak ja dobrze pamiętam te klimaty! Czy to w gospodzie w Lasocinie, gdzie w dzieciństwie spędzałem całe wakacje, czy w barach na Śląsku Cieszyńskim i w Beskidzie Śląskim, gdzie odwiedzałem swoich wujków. Takie grupy facetów przesiadujące przy knajpianych stolikach i gadających o czymś, co akurat któremuś z nich wyda się interesujące, co niekoniecznie znajduje zrozumienie u pozostałych! Dlatego te dialogi są urywane, czasami któremuś uda się powiedzieć coś dowcipnego, albo coś co inni za takie uznają, co można poznać po krótkiej salwie śmiechu, a czasami takie posiedzenie znamionują długie chwile ciszy, którą literaci być może nazwaliby kłopotliwą, ale która niekoniecznie taka jest. Przez pewien czas to my, jako mówiący w obcym języku wzbudzaliśmy żywe zainteresowanie facetów przy stoliku, co wyrażało się dość długim i dość tępym wpatrywaniu się w nas. Później mężczyźni wrócili do swoich dialogów, które przerywało każde podjeżdżające pod restaurację auto. Wtedy wszyscy na moment milkli i odwracali głowy w kierunku, w którym spodziewali się zobaczyć, kto z niego wysiądzie. Niektórzy nie musieli się wysilać, bo siedzieli tak, że mieli widok na ulicę, ale ci, którzy siedzieli tyłem, szczególnie jeden z młodych chłopaków, automatycznie odwracali głowy niczym surykatki, co wzbudzało we mnie niemałą wesołość. Och, jak ja znowu sobie przypomniałem przesiadywanie ze starszymi chłopakami w Lasocinie na ławce w parku i to wgapianie się w każdy przejeżdżający samochód i w każdą przechodzącą osobę, zwłaszcza nieznajomą. A już nadjechanie "pekaesu" na przystanek na Rynku, to już była prawdziwa sensacja. Gapiliśmy się na drzwi autobusu, aż wysiadł ostatni pasażer. Takie to były wiejskie rozrywki za PRLu i najwyraźniej wsie w różnych częściach Europy nie różnią się od siebie tak bardzo.
W międzyczasie potężny kelner podszedł do ich stolika i przypomniał im o "morowej" zasadzie, że przy stoliku może siedzieć tylko "patru" (czterech) gości. W związku z tym jeden z młodziaków, ale nie ten, który się ciągle odwracał w kierunku nadjeżdżających samochodów, ale ten, który siedział twarzą do ulicy, przesiadł się do innego stolika. Zresztą, jak można było zaobserwować, w takich mini-zgromadzeniach hierarchia musi zostać zachowana. Ci najmłodsi i tak się w ogóle nie odzywali przy starszych od siebie mężczyznach. Prawdopodobnie nic ciekawego nie mieli do powiedzenia, ale być może po prostu taki już jest ten wiejsko-męski porządek.
Od czasu, kiedy Andrzej Stasiuk opublikował swoje impresje z podróży po Europie Środkowo-Wschodniej w Jadąc do Babadag, zmieniło się wiele. Zdecydowanie wzrósł ogólny poziom życia w całej Rumunii. Mężczyźni ze wsi lub małych miasteczek zmienili też miejsca spotkań. Zamiast przesiadywać przed sklepami, mogą się wybrać do niezłej restauracji na do pyszną zupę.
Złożyliśmy swoje zamówienia. Nasze żony wzięły swoją ulubioną zupę z pulpecikami (ciorba perisoare), Jarek sznycel wieprzowy, czyli mówiąc wprost -- kotlet schabowy z frytkami, zaś ja po raz kolejny zamówiłem coś, czego do końca nie byłem pewien, mianowicie eskalopki w sosie cygańskim z sałatką z mieszanych warzyw kiszonych. Eskalopki znałem jedynie z jednego odcinka amerykańskiego serialu Columbo, gdzie mordercą, którego sprytnie podchodził (jak to miał w zwyczaju) niezwykle przebiegły, choć grający gapę, tytułowy porucznik policji. W serialu Columbo umówił się na gotowanie z mordercą, który był chyba recenzentem kulinarnym i amatorem gotowania. Były to grube plastry cielęciny uduszone w winie. Nie spodziewałem się dokładnie tego samego, co w serialu, ale też nie oczekiwałem niczego, co trudno będzie się gryzło. Zresztą szybko zajrzałem do internetu, żeby zobaczyć zdjęcia tego dania i wyglądało zachęcająco. Na szczęście takie też się okazało! Delikatne mięso w sosie z warzyw i pieczarek, bardzo dobrze smakowało. Do tego strzałem w dziesiątkę okazały się kiszone warzywa -- papryka, papryka nadziewana kapustą, i in. Były też ogórki, ale te miały w sobie dodatek przyprawy, której smak skądś kojarzyłem, ale jednak nie potrafiłem precyzyjnie określić. Ogromnym, ale niezwykle pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie smak kiszonego kalafiora!
Kiedy czekaliśmy na nasze dania, tym razem to my, faceci, poszliśmy do toalety i dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć wnętrze restauracji, które było praktycznie puste. Być może z powodu pandemii wszystkie stoły dla gości stały na dworze? Tego na pewno nie wiem, ale za to wiem, że widziałem w przejściu między pustą salą a ogródkiem, w którym siedzieliśmy, wodę i kilka (jeśli nie kilkanaście) niewielkich żółwi! Kiedy wróciliśmy do naszego stolika, a sympatyczna młoda kelnerka przyniosła nam talerze z zamówionymi daniami, zadałem jej pytanie, które sobie wcześniej przygotowałem przy pomocy translatora google, a mianowicie, czy posiadają w ofercie zupę żółwiową. Chyba ją moje pytanie rozbawiło, ponieważ się roześmiała i odpowiedziała przecząco. Skoro jestem przy tłumaczu internetowym, to po raz pierwszy w życiu wykorzystałem opcję aparatu fotograficznego do przeczytania tłumaczenia. Co prawda rozumiałem jakieś 80% nazw potraw w karcie, ale niektóre pozostawały dla mnie obce. Przyciskając ikonkę aparatu w tłumaczu google wystarczyło, że nakierowałem obiektyw kamerki na menu, żeby na ekranie telefonu od razu pokazywała się ta sama karta, ale z napisami w języku polskim.
No właśnie -- obsługiwała nas młoda dziewczyna, a nie doświadczony kelner w stroju ludowym, jak w Casa Damian. Nikt też nie nalewał zupy do talerza z wazy -- przyniesiono je od razu w miseczkach. Niemniej jedzenie było wyśmienite w smaku i wszyscy wyszliśmy syci i w pełni usatysfakcjonowani. Tacy też odjechaliśmy z ulicy Saskiej 1, pod którym to numerem wisiała dodatkowo tabliczka z gotycką czcionką namalowanym napisem "Im Winkel". Ślady obecności ludności niemieckojęzycznej na terenie Siedmiogrodu są wszechobecne.
Po odcinku wąskiej, ale za to dobrej drogi, po raz kolejny zaczął się odcinek górski. Tym razem jednak dodatkowym utrudnieniem, oprócz rutynowych serpentyn i agrafek, były długie odcinki zerwanego asfaltu zaczynającego się bez ostrzeżenia, oraz odcinki ruchu wahadłowego, gdzie jednak były ustawione światła, najczęściej czerwone, więc trzeba było czekać. Ten odcinek zdecydowanie spowolnił nasze przesuwanie się w kierunku Oradei. Kiedy jednak zjechaliśmy z góry, okazało się, że właśnie do tego miasta wjeżdżamy. Tom-Tom Jarka tym razem prowadził bez zarzutu, a kiedy wjechaliśmy w uliczkę, przy której znajdowała się nasza kwatera, nasz kierowca poznał ją od razu, bo, jak twierdził "w domu chodziłem tu ludzikiem", mając na myśli street view na maps.google.com.
Sympatyczna i płynnie mówiąca dziewczyna z recepcji dała nam klucz do naszej kwatery, która znajdowała się na parterze i wejście do niej było prosto z podwórka. Składała się z jednej oddzielnej sypialni, oraz dużej kuchnio-sypialnio-jadalni, i łazienki. Kuchnia nas rozczarowała, ponieważ wszystkie sprzęty działały, ale nie było ani jednego garnka lub patelni. Na szczęście byliśmy po obiedzie, a nazajutrz mieliśmy ruszyć zaraz po śniadaniu, na które nie mieliśmy zamiaru przygotowywać niczego ciepłego (oprócz herbaty i kawy oczywiście, ale tutaj byliśmy niezależni -- Janiccy mieli czajnik elektryczny, a my niewielką kawiarkę, też elektryczną).
Po przyniesieniu bagaży do naszych pokoi, ruszyliśmy na rynek, który mijaliśmy w drodze na kwaterę. Nie robiliśmy specjalnych planów szczegółowego zwiedzania Oradei (węg. Nagyvárad, zaś, jak przeczytałem w Wikipedii, w języku polskim miasto to przez kilka stuleci funkcjonowało jako Wielki Waradyn, albo Warad Wielki, co było dosłownym tłumaczeniem z węgierskiego.
Po drodze przyciągnęła nasz wzrok niewielkich rozmiarów synagoga, która okazała się muzeum judaizmu. Ponieważ z hallu mogliśmy przez szybę zobaczyć, że jego ekspozycja nie jest zbyt imponująca, nie zdecydowaliśmy się na zakup biletów. Jarek tylko poprosił o stempelek do swojego notesu, w którym kolekcjonuje takie właśnie potwierdzenia swojej bytności w różnych miejscach. Sympatycznemu panu podziękowaliśmy po rumuńsku, na co on odpowiedział po polsku, po czym jeszcze raz powiedzieliśmy "dziękuję" po angielsku, a na koniec jeszcze po węgiersku!
Nie zachodziliśmy ani do ogromnego kalwińskiego zboru (domyśliłem się po kurku na wieży zamiast krzyża), ani do niewielkiej nowej cerkwi stojącej zaraz za synagogą-muzeum. Ruszyliśmy natomiast wzdłuż torów tramwajowych w kierunku Piata Unirii (chyba w wielu miastach główny plac nosi nazwę Zjednoczenia/Unii). Tam zajrzeliśmy na moment do katolickiego kościoła pw. św. Władysława (węg. László, rum. Ladislau) z 1742 r., gdzie jednak było pełno ludzi, ponieważ była przecież niedziela.
Zbliżając się do konnego posągu na środku Placu Zjednoczenia, spodziewałem się pomnika właśnie tego węgierskiego króla z dynastii Arpadów urodzonego w Krakowie, gdzie jego ojciec Bela przebywał na wygnaniu. Matką Władysława natomiast była córka drugiego władcy polski z tytułem królewskim, a mianowicie Mieszko II Lambert, syn Bolesława Chrobrego. Pomnik tego władcy, pogromcy Połowców, których przepędził z Siedmiogrodu otwierając go na ekspansję węgierską, znajduje się przed katedrą katolicką, do której jednak nie dotarliśmy. Natomiast konny posąg, do którego się zbliżaliśmy przedstawia Ferdynanda, króla Rumunii, na rzecz której pozbawiono Węgry Wielkiego Waradynu w 1918 r. i który mimo tego, że zamieszkiwali go w większości Węgrzy (wówczas), stał się rumuńską Oradeą. Zresztą na ulicach cały czas dochodziła do nas mowa Madziarów.
Jednym z bardzo ciekawych budynków przy głównym placu miasta jest "pałac Czarny Orzeł", zbudowany w początkach XX wieku i pełniący rolę galerii handlowej. Zdaliśmy sobie jednak sprawę, że to właśnie ten budynek, o którym czytaliśmy dnia poprzedniego, dopiero w drodze powrotnej z cytadeli. Zanim jednak do niej dotarliśmy, przysiedliśmy przy stoliku jednaj z kawiarenek na lody, po których spożyciu ruszyliśmy w stronę parku i olbrzymiej cerkwi zamykającej perspektywę.
Ogromne było nasze zdziwienie, kiedy po wejściu do parku i dojściu do miejsca, gdzie powinna stać owa cerkiew znaleźliśmy zaniedbany prosty komunistyczny gmach domu kultury. Okazało się że cerkiew znajdowała się za nim, po drugiej stronie bardzo szerokiej ulicy. Niesamowite potrafią być złudzenia spowodowane perspektywą i wzniesieniami terenu.
Oradejska cytadela znajduje się tuż za wyżej wspomnianą cerkwią. Żeby wejść na jej dziedziniec nie trzeba było kupować biletów. Obeszliśmy więc ten efekt węgierskiej (od czasów samego Władysława Świętego), a potem austriackiej myśli fortyfikacyjnej, po czym udaliśmy się do najbliższego sklepu w celu zakupienia pieczywa, które nam się było skończyło. Tymże sklepem okazał się Carrefour, gdzie oczywiście zdezynfekowaliśmy sobie ręce przy wejściu i przy wyjściu.
Właśnie w drodze powrotnej postanowiliśmy podejść nad rzekę Szybki Kertesz, kiedy zdecydowaliśmy się wejść pod szklane zadaszenie olbrzymiej i pięknej kamienicy, którą przedtem podziwialiśmy z daleka. Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w "Czarnym Orle" (Vultur Negru), o czym poinformował nas wizerunek tego ptaka na witrażu, oraz tablice informacyjne w trzech językach.
Wyszliśmy od strony ulicy Niepodległości, gdzie nasz wzrok natychmiast przykuł ogromny biały gmach, którego kopułę wieńczyła gwiazda Dawida. Była to Synagoga Neolog Sion z 1878 r., której ogrodzenie wypełniały jednak restauracyjne stoliki z parasolami, więc domyśliliśmy się, że nie jest to raczej czynne miejsce modlitwy Żydów.
Podeszliśmy wreszcie do rzeki, ale budynek Teatru Królowej Marii podziwialiśmy tylko z daleka, ponieważ rozkopany plac przed nim nie zachęcał do spaceru w tamtą stronę.
Powoli powędrowaliśmy w kierunku naszej kwatery. Czym dalej od Placu Zjednoczenia tym bardziej budynki noszące ślady dawnej świetności były zaniedbane, odrapane, czy wręcz opuszczone. Niestety jeszcze niedawno wiele takich miejsc można było znaleźć w polskich miastach, m.in. w mojej ukochanej Łodzi, więc specjalnie mnie takie widoki nie dziwią, ale jednak nieco przygnębiają. Wymieniliśmy się po drodze uwagami na temat posłuszeństwa obywateli wobec zalecenia noszenia masek. W węgierskim Miszkolcu, wielu ludzi masek nie nosiło (niektórzy oczywiście tak), w Konstancy tak pół na pół, w Bukareszcie niemal 90%, w tym na ulicy. W Oradei natomiast stwierdziłem, że wracamy do "kultury węgierskiej", gdzie prawie nikt maski nie nosi.
W naszej kuchnio-sypialnio-jadalni spożyliśmy kolację i nieco wina, po czym udaliśmy się na spoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz