Nasza gospodyni zrobiła nam rano kawę. Śniadanie musieliśmy przygotować sobie sami. Brakowało mi omletów z Sighetu. Nie w tym jednak tkwił problem. Jedyne dostępne pieczywo dnia poprzedniego to było ni to chleb ni bagietka (a może coś jak łódzka angielka) pokrojone w kromki. Rano nie było w ogóle chrupiące, a drobno zmielona biała mąka nie stawiała zębom żadnego oporu, przy okazji nie dostarczając żadnych wrażeń smakowych. Tęsknię za jakąś świeżą grahamką, albo żytnim chlebem.
Po niezbyt obfitym śniadaniu wyjechaliśmy najpierw w kierunku klasztoru obronnego Voroneț, który leży jakieś cztery kilometry od Gury Humorului, jednak zaraz po skręcie z głównej ulicy w kierunku monastyru natknęliśmy się na nieoczekiwaną przeszkodę w postaci spychacza w roli dźwigu wyładowującego betonowe kręgi z ciężarów. Do elementu spychającego (nie znam fachowej nazwy!) przyczepiono dwie stalowe linki z uchwytami na końcu. Ów element się podnosił, dwóch robotników przyczepiało krąg, potem spychacz podjeżdżał z nim na brzeg jezdni, gdzie młody chłopak w żółtej kamizelce odczepiał je. Już myśleliśmy, że wszystkie kręgi zostały rozładowane, a i ów chłopak pewnie tak myślał, ponieważ dał nam znak, żeby już jechać, ale starszy mężczyzna z wydatnym brzuchem krzyknął coś do niego gniewnie. Był to znak, że jeszcze nie możemy przejechać obok ciężarówki, ponieważ został na niej jeszcze jeden krąg, którego wcześniej nie widzieliśmy.
Kiedy wreszcie pozwolono nam przejechać między spychaczem a ciężarówką (nam i całemu sznurowi samochodów, jakie się zgromadziły za nami, przed nami pojawiła się kobieta z wózkiem dziecięcym, która jakby nigdy nic spokojnym, spacerowym krokiem szła sobie środkiem tej wolnej części jezdni. Dopiero sygnał dźwiękowy, do jakiego uciekł się Jarek, zwrócił jej uwagę na to, że idzie tuż przed maską jadącego samochodu i spowalnia ruch.
Kobieta z wózkiem zeszła na bok, ale oto staliśmy przed czerwonym światłem przejazdu kolejowego bez szlabanów, więc musieliśmy odczekać kolejnych kilka minut aż przejedzie pociąg (lokomotywa z jednym wagonem pasażerskim) Ruszyliśmy i za niecałe pięć minut byliśmy w Voronecu.
Odcinek między parkingiem a bramą klasztorną przeszliśmy między licznymi straganami z wyrobami ludowymi i innymi pamiątkami. I wtem moje serce się uradowało wielce, ponieważ dostrzegłem pasy! Szerokie pasy, czym przypominają te nasze góralskie, ale jednak nieco inne. Podszedł do nas mężczyzna, który podał cenę -- 150 lei, czyli taką samą, jak przy Wesołym Cmentarzu. Spróbowaliśmy negocjacji -- 120? Na to sprzedawca pokazał dwa inne pasy i powiedział, że za 120 lei to może sprzedać takie właśnie. Wziąłem jeden z nich do ręki, zacząłem przymierzać, ale pas okazał się zbyt długi. Po jego zapięciu na ostatnią dziurkę zostawał solidny zapas przestrzeni między nim a moim brzuchem. Był to pas dla kogoś o zdecydowanie większych rozmiarach w okolicach talii. Sprzedawca podał mi inny egzemplarz, który na mnie pasował idealnie, ale kosztował 150 lei i tutaj mężczyzna za nic nie chciał zejść z ceny, ponieważ twierdził, że jest to wyrób o wyższej jakości od tego za 120 lei, i mimo że jest krótszy (taki był nasz argument), musi kosztował 150 lei. Moja ukochana żona zgodziła się na ten wydatek i w ten sposób wszedłem w posiadanie trzeciej cennej pamiątki z Rumunii (po słomkowym kapelusiku i czapce z karakułów).
Klasztor w Voronecu przechodzi remont, więc jego mury obronne przysłaniał blaszany płot, jaki budowlańcy zwykle stawiają wokół placu budowy. Wewnątrz murów natomiast znajdowała się kolorowa cerkiew pokryta scenami z żywotów świętych na zewnętrznych ścianach. W żadnej z bukowińskich cerkwi nie wolno robić zdjęć wewnątrz (w niektórych można robić zdjęcia przedsionka -- również niezwykle bogato zdobionego freskami), ale nie mogłem się oprzeć, żeby nie zrobić jednego nielegalnego zdjęcia. Otóż na podstawie obserwacji z Moldovicy z dnia poprzedniego, postanowiłem sprawdzić swoją hipotezę, że w trzecim pomieszczeniu świątyni, a mianowicie tym najważniejszym, z ikonostasem i ołtarzem za carskimi wrotami, po prawej stronie od wejścia na wejściowej ścianie (czyli trzeba się odwrócić tyłem do ikonostasu), malowano fundatora obiektu klęczącego przed Jezusem na tronie i ofiarującego mu miniaturową wersję cerkwi. Moje podejrzenie okazało się słuszne! Tam, gdzie w Moldovicy klęczał Piotr Raresz, w Voronecu było to Stefan Wielki (cel Mare)!
Z Voronecu musieliśmy przejechać przez Gurę Humorului, żeby dotrzeć do monastyru w Humorze. Jest to obiekt nieco większy od tego w Voronecu, ale składa się z również z przedsionka, komory grobowej, przenawia i nawy. I właśnie w nawie w spodziewanym miejscu znalazłem po raz kolejny świeckiego władcę składającego świątynię (w postaci jej miniatury w rękach fundatora) Jezusowi. Tym razem klęczał znowu Piotr Raresz.
Następnymi punktami w naszym planie były wsie zamieszkałe przez polskie mniejszości: Plesza i Poiana Micului. Pierwotnie najpierw mieliśmy pojechać do Pleszy, a potem dookoła, zwiedzając po drodze prawosławne monastyry, do Poiany. Rzeczywistość zweryfikowała nasze plany ułożone przy mapie. Otóż, droga do Pleszy okazała się żwirówką pokrytą ostrymi kamieniami, podczas gdy szosa na Poianę Mikuli (polska wersja nazwy) była nadal pokryta asfaltem. Wybraliśmy ten ostatni. Kilka kilometrów dalej dojechaliśmy do wsi o nazwie Poiana Micului/Poiana Mikuli. Jechaliśmy nią dość długo (ok. 2 km), nie minąwszy dosłownie nikogo, aż dotarliśmy do kościoła katolickiego. Świątynia była otwarta, zaś napis na bramie i niestety bardzo kiczowata rzeźba tuż za nią przedstawiająca życie Jana Pawła II, nie pozostaiwały wątpliwości, że trafiliśmy tam, gdzie zamierzaliśmy. Niestety nikogo w kościele nie było, ale o jego polskim charakterze świadczyły napisy informacyjne wewnątrz. Pewnym zaskoczeniem było osobne pomieszczenie za drzwiami z napisem "spovadna" (spowiednia, jak sobie logicznie tłumaczę), za którymi znajdował się konfesjonał i skrzynka z elektroniką (ja się domyśliliśmy, sterującą szeregiem instalacji w kościele). Ponieważ w otwartym kościele nikogo nie było, postanowiliśmy udać się na spacer po wsi. Dość długo szliśmy nie napotykając żywej duszy, kiedy w końcu trafiliśmy na chłopców w wieku może 9-11 lat, do których postanowiłem zagadać w akcie desperacji.
"Mówicie po polsku?" spytałem. "Yes", odpowiedział wyższy z nich, ale zaraz potem się poprawił "Tak!" Ponieważ przed chwilą minęliśmy budynek wyglądający na opuszczony, ale noszący napis "polska szkoła" po polsku, spytałem, czy chodzą do polskiej szkoły. Chłopcy odpowiedzieli, że tak, ale kiedy dodałem, czy do tej, którą przed chwilą minęliśmy, odpowiedzieli, że nie, bo to stara szkoła, zaś nowa znajduje się w kierunku, z którego w ogóle przybyliśmy (drugi z chłopców wskazał ręką i powiedział "daleko", ale choć dało się to zrozumieć, wymówił to bardzo dziwnie. Podeszliśmy więc tam i faktycznie mogliśmy się przyjrzeć nowej szkole i jej imieniu!
Kto się wychował na starych książkach podróżniczych, ten pewnie zna sceny, gdzie na obczyźnie spotyka się polski podróżnik z Polakiem osiedlonym w danym miejscu od dziesięcioleci, i jak to wzruszająco pięknie przebiega rozmowa między owym podróżnikiem a starym "miejscowym" Polakiem. Takie rzeczy się pewnie zdarzają, ale akurat nie nam. Ludzie, których życie toczy się w danej okolicy, są zazwyczaj ciężko pracującymi ludźmi wrośniętymi w miejscową rzeczywistość, których z Polską łączy niewiele oprócz języka i świadomości pochodzenia. Dlatego trudno nam było zaczepiać miejscowych, zwłaszcza, że akurat żaden (oprócz tych dwóch chłopców) nie miał ochoty wyjść na ulicę, i pytać "Jak Wam się tu żyje, rodacy?", ponieważ ich rodakami są raczej ich rumuńscy sąsiedzi, niż my.
Nawigacja wskazywała, że z Poiany Mikuli jedzie się prosto do monastyru w Suczewicy, więc ufnie ruszyliśmy w kierunku przez nią wskazanym. Po drodze minęlimy kolejny otwarty katolicki kościół wzniesiony, jak informowała tablica, przez Polaków i Niemców w 1896 r.! Nagrobki na cmentarzu wokół kościoła potwierdzały tę dwunarodowość osadnictwa.
Przedziwna sprawa związana z osadnictwem polskim w tych okolicach polega na tym, że potomkowie Wołochów zesłowiańszczonych w XVII w. na terenach polskich gór, w wieku dziewiętnastym osiedlili się znowu na terenach zamieszkałych przez ludność rumuńskojęzyczną, a więc między potomkami swoich przodków, ale ze świadomością swojego pochodzenia polskiego! Czy nie jest to ironia dziejów wyśmiewająca wszelkie pomysły dumy narodowej? Niestety szkoła wciska nam ideologię, lekceważąc rzeczywistość, która jest zawsze bardziej skomplikowana.
Tym razem zgodnie ze wskazówkami maps.google.pl wróciliśmy jednak do Pleszy, ponieważ droga wskazywana pierwotnie przez tenże portal przekształciła się w kamienisty gościniec wśród pokrytych lasami górami, ale trasę przez nią można zaliczyć do wyczynów ekstremalnych. Otóż już na pierwszych ulicach ulicy prowadzącej stromo pod górę, można było pojąć, że łatwo nie będzie. Przejechawszy szereg zakrętasów ulicy cały czas pnącej się wzwyż góry, dotarliśmy do kolejnego kościoła z polskimi napisami. Minęliśmy też budynek z napisem "Dom Polski". Co jakiś odcinek drogi natykaliśmy się na grupy odpoczywających robotników, ale jednak rozmawiających ze sobą po rumuńsku, a nie po polsku. Najgorsze miało nas jednak dopiero czekać, bo oto po wyjeździe z terenu zabudowanego (zamieszkałego przez potomków Polaków, z którymi jednak jakoś za nic nie udało się nawiązać kontaktu -- przecież nie wejdziemy do niczyjego domu i nie powiemy "Hej, jesteśmy Polakami z Polski i szukamy egzotycznych rodaków") zjeżdżaliśmy stromo po żwirze i kamieniach serpentynami i agrafkami, co jakiś czas omijając spychacze, koparki i walce, których celem było ułożenie na tej drodze asfaltu).
W końcu trafiliśmy na asfalt położony już dawniej, i pokonując dużo dłuższy dystans, niż ten wskazywany wcześniej przez tom-toma, ale za to po cywilizowanej nawierzchni, dotarliżmy do Suczewicy, gdzie warowny monastyr okazał się o wiele większy od tych poprzednich, które zwiedziliśmy. Mury obronne wskazywały na warowny charakter zespołu klasztornego. Po raz kolejny potwierdziła się moja hipoteza, że obrazu z fundatorem należy szukać na ścianie nawy vis-a-vis ikonostasu po prawej stronie od wejścia do nawy, i faktycznie klęczał tam Piotr Raresz z rodziną.
Piękna, bogato zdobiona malowidłami na ścianach wewnątrz i na zewnątrz ściątynia, zrobiła na nas wielkie wrażenie, mimo, że nie kręciliśmy się po jej krużgankach czy sąsiedztwie. Wyszedłszy z obrębów murów obronnych warownego monastyru, zjedliśmy po turtu de lespede, czyli coś w rodzaju chlebka pita złożonego na pół i usmażonego z mozarellą i szynką (w moim przypadku), serem (Jola), czy czekoladą (Jarek). W ten sposób zaspokoiliśmy zapotrzebowanie energetyczne naszych organizmów.
Z Suczewicy dojechaliśmy do Arbore, gdzie znajduje się cerkiew, tym razem nie obronna, ale za to równie bogato zdobiona malowidłami na ścianach zewnętrznych, mimo, że częściowo kompletnie wyblakłych, ufundowana przez Lukę Arbore, możnego bojara z dworu Stefana cel Mare. Od "kustoszki" świątyni, która pobrała od nas opłatę za wstęp do cerkwi, dowiedzieliśmy się nieco o przesłaniu malowideł na ścianach. Ja przy okazji doczekałem się potwierdzenia, że mężczyzną klęczącym i ofiarującym Jezusowi miniaturę cerkwi jest sam Luca Arbore. Pani generalnie tłumaczyła symbolikę wszystkich malowideł rumuńskiej parze, natomiast domyśliwszy się, że jesteśmy Polakami, dopowiadywała pewne informacje po polsku (np. "Jan Chrzciciel" z bezbłędną wymową). W międzyczasie spytała nas, czy ktoś z nas mówi w innych językach, np. po włosku lub po francusku. Kiedy przyznałem, że trochę mówię po francusku, pani "kustoszka" zignorowała temat zainicjowany przez nią samą, i z werwą kontynuowała fascynującą konwersację ze swoimi rumuńskimi gośćmi.
Wracając przejechaliśmy przez Cacikę (Kaczykę), czyli kolejną miejscowość z ludnością polskiego pochodzenia, ale postanowiliśmy ją zignorować, pomimo kopalni soli, którą Jarek postanowił pierwotnie zwiedzić. Z powodu męczącego upału zdecydowaliśmy się zrezygnować z tego punktu.
Kiedy wysiadłem z samochodu po powrocie na kwaterę, poczułem się tak dziwnie, jak nigdy przedtem. Otóż bez żadnych innych symptomów, poczułem kręcenie w głowie tak silne, że myślałem, że się zaraz przewrócę. Po wejściu na górę do naszego pokoju natychmiast się położyłem. Zmierzyłem sobie cukier, który co prawda poszybował w górę po pszennym placku z serem i szynką, ale tego typu podwyższenie glukozy we krwi nigdy nie powodowało u mnie podobnych objawów. Zmierzyłem sobie ciśnienie, które też nie wykazało jakichś większych odchyleń od normy.
Agnieszka i Jarek poszli do kantoru wymienić kolejną porcję naszych euro na leje, a ja w tym czasie uciąłem sobie drzemkę. Kiedy wrócili poszliśmy wszyscy do "Lionsa" na obiad, przy którym nasze panie zaczęły wyciągać różne teorie na temat mojego kiepskiego samopoczucia. Jednym z wyjaśnień było moje gapienie się w telefon (a konkretnie w fejsbuka) podczas jazdy po zakrętasach szosy. Jarek dodał, że może to byś syndrom pochylonej głowy, o czym wcześniej nigdy nie słyszałem Tak czy inaczej, dzisiaj nie gapiłem się w komórkę podczas jazdy tak często, i faktycznie żadnych zawrotów głowy nie miałem.
Na obiadokolację (bo z kolacji z powodu najedzenie jednak już zrezygnowaliśmy) wziąłem sobie tocinei, czyli, jak się okazało, placki ziemniaczane ze śmietaną. Do tego poprosiłem o sałatkę z kapusty. Darowałem już sobie tłumaczenie bardzo sympatycznemu kelnerowi, że restauracja powinna wykreślić tocinei z listy potraw rumuńskich, a wpisać je na listę potraw polskich, bo niezależnie od narodowości smakowały tak samo smacznie.
Ponieważ poczułem się już zupełnie dobrze, w sklepie za restauracją kupiliśmy dwa półwytrawne wina, z których spożyliśmy jedno, oglądając kolejny odcinek kulinarnego przewodnika po Chorwacji pana Roberta Makłowicza. Upał i spowodowane nim zmęczenie sprawiło, że udałem się na spoczynek o niespotykanej w moim przypadku porze, a mianowicie o 22.00.
Mănăstirea Voroneț
Mănăstirea Humorului (Humor)
Pojana Mikului/Pojana Mikuli
Pleşa/Plesza
Mănăstirea Sucevița
Biserica Arbore
Obiad, za
Podoba mi się Twoją ciekawość tego co za Carskimi Wrotami. Też to miałem jeżdżąc po Rosji. Gratulacje ratulacje i pozdrowienia.
OdpowiedzUsuń