15 sierpnia, kiedy prawosławni Rumuni świętują Zaśnięcie Bogurodzicy, a równocześnie jest to dzień rumuńskich Sił Morskich (to chyba na tę okoliczność zadawał mi pytania dziennikarz w Konstancy), wyruszyliśmy do Sinai. Po śniadaniu i kawie zszedłem na dół z bagażami, natomiast reszta dość długo nie schodziła. Jak się potem dowiedziałem, trochę czasu zajęło wepchnięcie klucza od naszego mieszkania z powrotem do skrzyneczki obok drzwi, z której go pierwotnie wyjęliśmy. Kiedy byliśmy już w kolejnym punkcie naszej podróży (chyba dopiero w Oradei), Jarek otworzył email od właściciela kwatery, w którym zalecał pozostawienie klucza na stole i zatrzaśnięcie drzwi. Został napisany piętnastego o ósmej rano, czyli mniej więcej w tym czasie, kiedy wychodziliśmy. Przy tym lepszą metodą komunikacji byłby sms, bo emaile w czasie naszego wyjazdu sprawdzaliśmy raczej sporadycznie.
Poprzedniego dnia, kiedy schodziłem w Pałacu Królewskim ze skrzydła poświęconego sztuce rumuńskiej, usłyszałem jak Agnieszka rozmawia z personelem muzeum przy kasie biletowej. Sympatyczni pracownicy ostrzegali nas, że z powodu publicznego święta ich placówka będzie zamknięta, więc nie wiadomo, czy w Sinai zdołamy wejść do letniej rezydencji królewskiej. Wieczorem napisałem przez messengera do pałacu Peles z pytaniem, ale nie spodziewałem się odpowiedzi, ponieważ prawdopodobnie o tej porze nikt już tam nie pracował.
Ruch uliczny w Bukareszcie wydawał się nieco mniejszy, niż zwykle -- możliwe, że z powodu święta i dość wczesnej pory. Zauważyliśmy jednak, że mijane sklepy były otwarte. Po wydostaniu się ze stolicy, znaleźliśmy się na autostradzie, co znacznie polepszyło komfort jazdy. Tak naprawdę, mieliśmy dość krótką i łatwą podróż nawet kiedy już zjechaliśmy w okolicach Ploeszti (kiedyś po rumuńsku Ploeşti, a od 1960 r. Ploieşti) z autostrady. W międzyczasie odczytałem wiadomość na messendżerze od muzeum w pałacu Peleş, że pracują tak samo, jak w każdy dzień i że ostatnią grupę zwiedzających parter i pierwsze piętro (czyli opcja pełna) wpuszczają o 15,00. Problem zaczął się, kiedy nawigacja wskazywała, że do naszego pensjonatu o "oryginalnej" nazwie "Tranzit" zostały nam tylko 23 kilometry. Czas, w którym je pokonywaliśmy, rozciągnął się do prawie dwóch godzin, ponieważ utknęliśmy w gigantycznym korku.
Najpierw pomyśleliśmy, że dziwni są ci kierowcy, którzy stoją nieco z przodu po naszej prawej stronie, mimo, że była to szosa bez pobocza. Kiedy jednak dołączyło ich więcej, ponownie zrozumieliśmy, że jeżeli szerokość pasa (jednego!) pozwala na to, żeby zmieściły się dwa rzędy samochodów, to Rumunii traktują taki pas jak dwa! Jeden, czy dwa, nie było to takie ważne, ponieważ i tak częściej staliśmy, niż się poruszaliśmy. Ponieważ nawigacja Tom-Tom nie informowała jak długo postoimy w tym korku, włączyłem maps.google.com w swoim telefonie, skąd się dowiedziałem, że zastój spowodowany jest usuwaniem skutków wypadku. Na mapie zaznaczono również odcinek drogi, na którym mogliśmy się spodziewać opóźnienia ruchu, oraz długość owego opóźnienia, która przez pewien czas wynosiła ponad czterdzieści minut, a nawet rosła, żeby potem maleć. W końcu powód korka też się zmienił, tzn. zniknęło wyjaśnienie, że chodzi o miejsce wypadku. Powoli też zniknęły te zaskakujące dwa pasy ruchu na jednym, i zaczęliśmy się posuwać coraz szybciej ku stolicy powiatu (rozmiarami județ /żudec/ przypomina powiat, ale z drugiej strony to odpowiednik województwa, ponieważ wyższych jednostek terytorialnych nie ma), czyli do Prahovej. Mimo, że to nie był ani nasz pierwszy dzień w Rumunii, ani nawet nasz pierwszy raz, nieustannie zadziwiają mnie te słowiańsko brzmiąca onomastyka.
Sinaia znajduje się zaraz za Prahovą przy tej samej ruchliwej szosie, którą prywatnie nazwałem "sinajanką", na zasadzie analogii do naszej "zakopianki". Okazało się, że Pensiunea Tranzit znajduje się już poza granicami miasta, w miejscowości Busteni, za dwiema stacjami benzynowymi stojącymi obok siebie -- "Mol" i "Lukoil". Rosyjska sieć jest w Rumunii, podobnie jak na Węgrzech, dość popularna.
Po przeciwnej stronie ulicy stał rząd straganów z pamiątkami. Było tam m.in. nieco miejscowej "cepelii" i mnóstwo odpustowego kiczu. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak ci ludzie zarobkowali w takim miejscu, ponieważ ich stragany stały bezpośrednio przy szosie, bez żadnej zatoki, czy parkingu. Samochody zaś pędziły z o wiele większą prędkością, niż na to pozwalał teren zabudowany. Jak mieliśmy się przekonać dnia następnego, po drodze do Oradei, takie rządy drewnianych sklepików z badziewiem stały najczęściej naprzeciwko stacji benzynowych i pensjonatów. Skoro te "tasiki" (Jola tak nazywa kramy -- to chyba wyraz z jakiegoś mazowieckiego dialektu) jednak funkcjonują, to znaczy, że przynoszą właścicielom jakiś dochód. Mnie fascynowało jedynie, jak technicznie wygląda ta sytuacja wymiany handlowej przy ruchliwej ulicy bez chodnika i pobocza. To jest w ogóle bardzo ciekawe, ponieważ prawie przy wszystkich drogach oprócz autostrad, co jakiś czas natykaliśmy się na stoliki z owocami (w tym leśnymi), warzywami lub jakimiś butelkami (soki, może palinka). Handlarze stali w takich miejscach, gdzie nikt, logicznie myśląc, po prostu nie miałby się jak zatrzymać. Jeden z takich stolików z jeżynami i malinami stał na ostrym zakręcie, czyli na zagięciu "agrafki" przy stromym podjeździe. Zachodziliśmy w głowę, jak miał się tam ktokolwiek zatrzymać, nie powodując niebezpieczeństwa wypadku!
Tymczasem znowu byliśmy w górach! W końcu Sinaia to północna Muntenia, a więc kraj gór. Krajobraz generalnie był beskidzki, ale zza góry stojącej przed naszym pensjonatem, wyłaniała się ogromna skała, będąca fragmentem masywu Bucegi (czyt. buczedżi), o nazwie Omu. Sama kwatera była znośna, ale mocno przypominała czasy słusznie minione. Jeśli chodzi o noclegi, nie jesteśmy jednak wybredni, ponieważ poza łóżkiem i warunkami do umycia się i przyrządzenia śniadania i kolacji, nie mamy zbytnich wymagań. I tak większość czasu spędzamy poza kwaterą.
Zaraz po wniesieniu bagaży, wybraliśmy się zwiedzać pałac Peles. Tutaj pomocna okazała się nawigacja google w moim telefonie. Mieliśmy do przemarszu cztery kilometry, w tym dwa pod górę, a potem taką samą drogę powrotną, tyle, że już w przeważającej części w dół. Przy okazji, ku naszej radości, że wszystkie trzy punkty, które zamierzaliśmy zwiedzić, znajdują się blisko siebie, więc nie musieliśmy z żadnego z nich rezygnować z powodu odległości. Po drodze zauważyłem kilka stolików z parasolami. Była to restauracja przy niewielkim hotelu. Stwierdziłem, że być może tutaj wstąpimy na obiad w drodze powrotnej, ale Jarek wyraził nadzieję, że być może gdzieś bliżej pałacu będą jakieś restauracje.
Drogę ku pałacowi pokonaliśmy wyjątkowo sprawnie i szybko. W moim przypadku ogromną rolę odegrała zmiana klimatu. Byliśmy w górach, od czasu do czasu padał deszcz, a temperatura wynosiła ok. 20 stopni, co przy bukaresztańskich czy nadmorskich upałach przekraczających tychże stopni trzydzieści, wydawała się idealna do wysiłku fizycznego. O ile w poprzednich miejscach poruszałem się jak mucha w smole, tak tutaj odzyskałem wigor i energię.
Monastyr w Sinai ominęliśmy, zostawiając go sobie na drogę powrotną i piękną zacienioną drzewami parkową aleją pokonaliśmy ostatni kilometr naszej trasy do pałacu Peleş. Przeszliśmy obok kolejnego rzędu "wypasionych" straganów, kiedy drzewa się przerzedziły i naszym oczom ukazał się baśniowy obraz rezydencji królewskiej Karola I Hohenzollerna i jego żony Elżbiety, czczonej w Rumunii pod swoim poetyckim pseudonimem Carmen Sylva .
O królewskim pałacu w Sinai czytałem u Sitwella i w zeszłym roku ubolewałem, że jadąc z Muntenii na siedmiogrodzką stronę nie zahaczyliśmy o tę górską miejscowość. Wybraliśmy jednak malowiniczą trasę zwaną Transalpina, która leży jednak w pewnej odległości od Sinai. Tym razem Jarek też jej nie uwzględnił w swoich planach, ale wszystko odmienił głupi amerykański film, jaki wspólnie obejrzeliśmy w okresie między Bożym Narodzeniem, a Sylwestrem (Janiccy przyjechali do nas, żebyśmy mogli razem przywitać Nowy Rok). Ten film nosił tytuł "Świąteczny książę" i był typową głupawą wersją Kopciuszka, ale miał jedną ogromną zaletę. Królewski pałac w stolicy zmyślonego państwa Aldovia odgrywał właśnie Peleş w Sinai (przynajmniej z zewnątrz). Jego baśniowe kształty i otoczenie tak się wszystkim spodobały, że Jarek zmienił pierwotny plan noclegu, znalazł Pensiuneę Tranzit na booking.com i od razu zarezerwował właśnie te dwa pokoje, gdzie mieliśmy spędzić noc.
Teraz natomiast podchodziliśmy coraz bliżej królewskiej rezydencji, mijając po drodze kompleks restauracji w malowniczych budynkach z "pruskiego muru". Kilka minut później dotarliśmy do punktu mierzenia temperatury. Kobieta, która dokonała pomiaru, poinformowała nas po angielsku o tym, gdzie mamy ustawić się w kolejce po bilety, ale na pytanie, czy honorują legitymacje nauczycielskie nie umiała odpowiedzieć. Wiedziała, że są zniżki studenckie, ale o nauczycielskie poradziła zapytać w kasie.
Kolejka nie była tak długa, na jaką pierwotnie wyglądała. Bilety "normalne" za dwie kondygnacje (czyli całość dopuszczoną do zwiedzania), kosztowały 60 lei od osoby. Przy legitymacji nauczycielskiej Joli, za jej bilet trzeba było zapłacić lei... 15! Po raz kolejny Agnieszka i Jarek zawrzeli gniewem wobec władz swoich szkół, a konkretnie Agnieskza do swojej kadrowej a Jarek do samej dyrekcji, które nie dopilnowały wyrobienia ich legitymacji, mimo, że składali podania jeszcze w grudniu poprzedniego roku.
Tymczasem poczułem złość na samego siebie, bo oto uświadomiłem sobie, że nie zabrałem ani statywu do telefonu, ani selfiesticka, która wzmogła się jeszcze bardziej, kiedy ówże telefon się w ogóle wyłączył z powodu braku energii w baterii. Resztę zdjęć robiła albo Agnieszka, albo ja, ale jej telefonem.
Tymczasem poczułem złość na samego siebie, bo oto uświadomiłem sobie, że nie zabrałem ani statywu do telefonu, ani selfiesticka, która wzmogła się jeszcze bardziej, kiedy ówże telefon się w ogóle wyłączył z powodu braku energii w baterii. Resztę zdjęć robiła albo Agnieszka, albo ja, ale jej telefonem.
Po chwili byliśmy już w klimatycznych wnętrzach królewskiego pałacu, gdzie po zwiedzeniu sali pełnej broni z różnych epok, przeszliśmy do kolejnych -- biblioteki, salnów i gościnnych saloników. Na piętrze zobaczyliśmy m.in. apartament przygotowany dla cesarza Franciszka Józefa mającego odwiedzić rumuńską rodzinę królewską.
Po opuszczeniu wnętrza pałacu Peleş, zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na zewnątrz, a następnie udaliśmy się w kierunku sąsiedniego pałacu Pelişor, zbudowanego przez Karola I dla swojego bratanka i następcy tronu, Ferdynanda. Ten uroczy gmach z pruskiego muru obejrzeliśmy jedynie z zewnątrz.
Następnie przeszliśmy obok kompleksu restauracji, który mijaliśmy już w drodze na Peleş, które robiły wrażenie budynków związanych z Pelişorem (pruski mur i cały styl). W jednej z nich przysiedliśmy, czekając na kelnerkę. Kiedy jednak zobaczyliśmy przy sąsiednim stoliku kobietę jedzącą pizzę z kawałka tektury, doszliśmy do wniosku, że nic wartościowego tutaj nie zjemy, więc zebraliśmy się i ruszyliśmy obok straganów w kierunku monastyru.
Kiedy weszliśmy na teren klasztoru, o którym czytałem, że to właśnie tam Karol I i Elżbieta zu Wied spędzali swoje chwile wakacyjnego relaksu, zanim postanowili w Sinai zbudować swoją rezydencję. Dopiero w środku zrozumieliśmy, że cerkiew, którą widzieliśmy zza murów była gmachem nowszym. Stara, zabytkowa mała świątynia z XVII wieku ufundowany przez Michała Cantacuzino, brata hodpodara wołoskiego Serbana, znajdowała się za murem wewnątrz kompleksu monastycznego. Oczywiście natychmiast nasze zainteresowanie zostało przekierowane na ten starszy budynek, który obfotografowaliśmy ze wszystkich stron i wewnątrz.
Wyszedłszy spośród zabudowań monastyru ruszyliśmy w dół w kierunku małego hotelu z ogródkiem restauracyjnym, który zauważyłem w drodze w kierunku pałaców. Wizyta w tym lokalu miała się okazać jednym z największych rozczarowań w historii moich kulinarnych doświadczeń. Zupy mojej żony i przyjaciół okazały się smaczne. Ja jednak postanowiłem poznać smak pastrami (pastramy wg rumuńskiej pisowni) z mamałygą (znaną we Włoszech jako polenta). Spodziewałem się cienkich plasterków mięsa, ale dostałem nieduże, ale dość grube i niesamowicie twarde kawałki baraniny, jak dało się poznać po smaku, z kopczykiem niezwykle suchej kaszki kukurydzianej. Ponieważ byłem naprawdę głodny, zmęczyłem suchą mamałygę, ale nad mięsem pracowałem na tyle długo, że się zmęczyłem i połowę porcji zostawiłem. Ponieważ została jeszcze kromka chleba (dużej pszennej bułki) w koszyku serwowanym do ciorb, zjadłem ją i poczułem się... dopchany. Nie mogłem więc powiedzieć, że wyszedłem z tego lokalu głodny, ale z pewnością daleki od satysfakcji.
Na kwaterze, w pokoju Joli i Jarka, spędziliśmy czas na spożywaniu wina i miłej pogawędce. Na posiedzenie na długim wspólnym balkonie było zbyt zimno (ten dzień to był naprawdę klimatyczny kontrast w porównaniu do trzech poprzednich dni). Co jakiś czas jednak na balkon wychodziliśmy i podziwialiśmy Omu, czyli fragment masywu Bucegi, jaki wyglądał zza zalesionego stoku góry przed nasszym pensjonatem.
Pomimo chłodnej pogody z przelotnymi opadami, przy stoliku na podwórku naszego pensjonatu, inni goście urządzali sobie grilla. Zmęczenie dawało nam się we znaki, więc wkrótce udaliśmy się na spoczynek. Jak mieliśmy się przekonać nazajutrz rano, mieliśmy szczęście, że mogliśmy skorzystać z ciepłej wody pod prysznicem. Rano bowiem o niczym takim nie mogliśmy pomarzyć.
"Nasz" apartamentowiec przy Râmnicu Valcea 8 w Bukareszcie
Prawdziwy kiosk, jakich kiedyś było wiele i u nas
Balkon w Pensiunea Tranzit
W drodze do pałaców
Moją uwagę przyciągnęła "londyńska" budka telefoniczna
Hotel w drodze do pałaców
Ciekawa willa po drodze
Pierwszy rzut oka na monastyr, tym razem zignorowany
Stragany (vel "tasiki") przy drodze do pałaców
Królewski pałac Peleş
Rzut oka na kompleks restauracji (być może budynki należące do zespołu pałacowego Pelişor)
Pałac Pelisor
Mănăstirea Sinaia (od góry Synaj)
Stara biserica
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz