wtorek, 4 sierpnia 2020

Rumunia, czyli wyprawy dzień trzeci: Şimleu Silvaniei, Ardud i Sighetu Marmației

3 sierpnia po porannej kawie sprawnie zebraliśmy swoje rzeczy i pożegnaliśmy sympatyczne mieszkanie Attili. Po drodze każdy z nas przyznał, że gnębił go/ją niepokój z powodu wieści na temat koronawirusa w Rumunii, ale po chwili zaczęliśmy rozmawiać o czymś zupełnie innym, co dość szybko wprawiło nas w lepszy nastrój.

Najnowsza wersja nawigacji Tom-Tom, jaką zakupił był niedawno Jarek, została nastawiona na miejscowość Simleu Silvaniei w Siedmiogrodzie, miejscu, gdzie urodził się polski król Stefan Batory, ten sam, co nie tylko gromił wojska moskiewskie, ale również w nagrodę za pilną naukę łaciny obiecywał młodemu uczniowi uczynienie go mości panem.

Chciałem tam zajechać w drodze powrotnej do Polski już w zeszłym roku, ale zboczenie z trasy zajęłoby nam zbyt dużo czasu, więc gniazdo rodu Batorych zostało włączone do tegorocznych planów zwiedzania.

GPS kierował nas najkrótszą drogą do Simleu Silvaniei, więc z Miszkolca kazał nam jechać na Debreczyn, a stamtąd na miejscowość Letavertes. Już w Debreczynie z nudów włączyłem swoje mapy google i ichnią nawigację. Ta kierowała nas w samym Debreczynie prosto na Nyirabrany, każąc nam skręcić w lewo w ulicę zaznaczoną na żółto. Jarka nawigacja miała jednakowoż inne plany, ponieważ poleciła skręcić w następną przecznicę, w mapach google zaznaczoną na biało, czyli jako drogę podrzędną. Zaufaliśmy głosowi "Kaśki", czyli nawigacji Tom-Tom. Kilka kilometrów za Letavertes, jadąc asfaltową, ale bardzo wąską drogą wśród pól dotarliśmy do przejścia granicznego z zapalonym czerwonym światłem i pachołkiem ze znakiem informującym, że przejechać się tędy nie da. Potwierdziła to bardzo atrakcyjna węgierska policjantka, która poinformowała nas po angielsku, że musimy się udać do innego przejścia, ponieważ tutaj na pewno granicy nie przekroczymy.

Chcąc-nie chcąc zawróciliśmy w stronę Letavertes, ale na szczęście nie musieliśmy się cofać dalej, ponieważ skręciwszy w boczną drogę w prawo, pojechaliśmy wzdłuż granicy i w ten sposób dotarliśmy do Nyirabrany, gdzie po sprawdzeniu naszych dokumentów węgierska strażniczka graniczna (policjantka?) pozwoliła nam jechać dalej. Po stronie rumuńskiej nikt nas już nie kontrolował, natomiast w niepozornym budynku zaraz przy granicy zakupiliśmy elektroniczną winietę na wszystkie drogi w Rumunii ważną przez miesiąc.

Stamtąd dojechaliśmy od pierwszej miejscowości po stronie rumuńskiej, czyli Valea lui Mihai, gdzie znaleźliśmy dość szybko kantor i wymieniliśmy pierwszą transzę naszych euro na leje, albo, jak mówi Agnieszka, RONy. Oczywiście zarówno przy zakupie winiety, jak i przy wymianie walut, nosiliśmy maseczki i za każdym razem dezynfekowaliśmy ręce. W kantorze było to bardzo pożądane, ponieważ starszy pan, który przeprowadzał transakcję zażądał dowodów osobistych osób kupujących (coś, co pamiętam z początku lat 90. ze Słowacji, kiedy to też w kantorach musieliśmy pokazywać swoje paszporty), a następnie odliczając plastikowe rumuńskie banknoty, przy każdym znich lizał palec! Dokładnie więc wręcz "umyliśmy" ręce płynem dezynfekacyjnym, a także spsikaliśmy nim banknoty.

Rumunia przywitała nas o wiele lepszym asfaltem, niż ten na Węgrzech. To się miało potem zmienić, ale na razie wszystko nas radowało. Jakość nawierzchni dróg, rumuńskie wsie, jakieś takie bardziej kolorowe i weselsze od węgierskich, ale poza tym początkowo krajobraz niewiele się zmienił -- nadal ciągnęły się równiny. To również po jakimś czasie się zmieniło na rzecz widoków bardziej pagórkowatych. 

Po drodze powtarzałem sobie frazę pytania po rumuńsku gdzie możemy znaleźć zamek Batorych, ale kiedy dojechaliśmy do centrum, do którego doprowadziła nas nawigacja, okazało się, że zaparkowaliśmy dosłownie przed samymi ruinami. W latach 90. XVI w. były one okazałą rezydencją potężnego rodu Bathory, ale jego reprezentant, który nas Polaków interesuje najbardziej, czyli Istvan, późniejszy książę Siedmogrodu i król Polski i wielki książę Litwy, urodził się w roku 1533, a więc w czasach, kiedy był to jeszcze mniej okazały zamek. W połowie wieku XVII obiekt znajdował sie w ręku niemniej potężnego węgierskiego rodu Rakoczych. Niestety uległ zniszczeniu w wyniku najazdu Turków wspieranych przez Tatarów. Dziś ostały się z niego ruiny dwóch baszt i budynku mieszkalnego. 

Mieliśmy przed sobą jeszcze sporo drogi, ponieważ miejsce urodzenia polskiego króla stanowiło poważne odbicie od prostej drogi do Sighetu Marmației, który Polacy niegdyś nazywali Syhotem Marmaroskim. Postanowiliśmy nie zajeżdżać do żadnej restauracji na obiad, ale po drodze zadowolić się suchym prowiantem. Przez kilkadziesiąt kilometrów na próżno wypatrywaliśmy jakiegoś parkingu, ale w końcu rzuciło nam się w oczy kilka drewnianych stołów z ławami, gdzie postanowiliśmy wysiąść z samochodu i się posilić naszymi zapasami pieczywa i wędliny. Na ławach nie siadaliśmy, ponieważ nasiedzieliśmy się aż nadto w samochodzie. Zjedliśmy na stojąco i postanowiliśmy sprawdzić, czym jest baszta wzniesiona na sąsiednim wzgórzu. Nie wyglądała na starą, a przy tym przypominała nieco kiczowatą dekorację, jaką minęliśmy przy szosie zaraz przed miejscem naszego odpoczynku. Była to pomalowana na biało imitacja murów zamkowych reklamująca miejscową restaurację. Kiedy jednak podszedłem do tablicy informacyjnej, wyczytałem, że znajdujemy się w miejscowości Ardud, obchodzącej właśnie swoje 800-lecie, na wzgórzu stał niegdyś prawdziwy zamek, natomiast basztę w tym miejscu postawiono w stylu neogotyckim w roku 1896. Podeszliśmy pod samą wieżę, ale okazało się, że stoi za zamkniętą bramą, zaś na ogrodzonym terenie prawdopodobnie prowadzone są roboty budowlane (nie w tym konkretnym momencie, ale był to niewątpliwie teren budowy. Próbowałem oo odczytać nazwisko na postumencie popiersia mężczyzny stojącego obok baszty, ale nadaremno -- odległość była zbyt duża. 

Jadąc przez niekończące się ciągi wsi i miasteczek, które płynnie przechodziły jedno w drugie, trzymaliśmy się zachowawczo przepisowej prędkości 50 kilometrów na godzinę. Dlatego nasza podróż trwała dłużej, niż się spodziewaliśmy. Niemniej rekompensował to widok bocianich gniazd z bocianimi rodzinami, w tym widok "bocianiej szkoły latania" -- nad szosą unosiło się stado ok. 50 tych pięknych ptaków poruszając się ruchem kolistym oraz wznosząco-opadającym. W miarę zbliżania się do regionu Maramuresz, krajobraz robił się coraz bardziej górzysty, a droga, na której nawigacja nie zapowiadała żadnych skrętów w przecznice, okazywała się zagęszczeniem serpentyn i agrafek, ponieważ pokonywaliśmy kolejne góry. Zrobiło się beskidzko. Dopiero przed samym Syghetu szosa się nieco wyprostowała. Jechaliśmy wzdłuż Cisy. Po jej drugiej stronie mogliśmy podziwiać zarys zabudowań na tle Karpat należących już do Ukrainy, natomiast po naszej prawie mieliśmy już Karpaty rumuńskie, przywodzące mi na myśl Beskid Wyspowy. 

Bliskość Ukrainy ma jednak ten minus, że rozbrzęczały się sygnały sms naszych telefonów komórkowych informujących nas, że znaleźliśmy się w zasięgu ukraińskiej telefonii komórkowej, i że usługi będą nam naliczane wg ich stawek. Zrezygnowałem więc z korzystania z danych komórkowych w celu połączenia z internetem i cierpliwie czekałem aż dotrzemy do naszej kwatery, gdzie miało był wi-fi. 

Nie zanotowałem, w jakiej miejscowości zatrzymaliśmy się, żeby uzupełnić nasze zapasy żywnościowe w Lidlu. Doszliśmy do wniosku, że jeśli wchodzić do sklepu, to tylko do odpowiednio dużego -- takiego, gdzie można zachować odpowiedni dystans do nieznanych osób. Kupiliśmy pieczywo, rumuński ser, którego doskonały smak pamiętaliśmy z poprzedniego roku, i pomidory. Miałem ochotę kupić libańskie placki, typu chleb lawasz, o ciemnym kolorze, których etykietka informowała, że są zrobione z mąki grahamowej (nigdy takich w Polsce nie widziałem), ale doszliśmy do wniosku, że w motelu, gdzie będziemy nocować, nie będzie możliwości ich podgrzania, więc z żalem zrezygnowałem z ich zakupu. 

Żałowałem też, że zdecydowaliśmy się kupić pomidory w niemieckiej sieciówce, podczas gdy w każdej mijanej wsi przy drodze miejscowi rolnicy wystawiali na małych straganach swoje warzywa, w tym piękne, jędrne i intensywnie czerwone pomidory. Chyba przekonałem wszystkich, że mniej ryzykujemy kupując od człowieka, do którego nie ma żadnej kolejki, niż w sklepie, który co prawda ma dużą powierzchnię, ale i tak przewijają się w nim setki ludzi, którzy potrafią tworzyć gromadki, których nie da się ominąć. 

Kiedy dotarliśmy do Motelu Perla Sigheteana, Jarek musiał wypełnić papierek ze swoimi danymi (to on zamawiał nocleg przez booking.com). Przy okazji uciąłem sobie pogawędkę z przesympatyczną dziewczyną z recepcji. Spytałem jak wygląda sytuacja z covidem w Rumunii. Stwierdziła, że bardzo dobrze i że zachorowań jest niewiele. Jej koleżanka stojąca obok kiwała głową na potwierdzenie tych słów. Spytały mnie o sytuację w Polsce. Powiedziałem, że przekraczamy 600 przypadków, ale czytałem, że w Rumunii jest to dwa razy tyle, co one potwierdziły, ale chyba tak bardziej na zasadzie, że to przecież nie tak wiele. 

Sympatyczna recepcjonistka podała Jarkowi klucz i wytłumaczyła nam drogę do apartamentu, ale kończąc owo tłumaczenie doszła najwyraźniej do wniosku, że lepiej będzie, jeśli sama nas tam zaprowadzi, co też zrobiła. 

Dostaliśmy kwaterę składającą się z dwóch bardzo dużych pokoi z niezwykle szerokimi łożami i balkonami -- ten Joli i Jarka wychodzi na góry, zaś nasz też na góry ale te po ukraińskiej stronie. Łazienkę mamy wspólną. Mamy też do dyspozycji czajnik i ekspres do kawy. Nie korzystamy z niego, bo jak się okazało, w cenę naszego pobytu wchodzą też śniadania z kawą. 

Ponieważ 3 sierpnia przypada rocznica ślubu Joli i Jarka, zrobiliśmy kolację złożoną z sałatki greckiej i pieczywa, a także wina, które wcześniej zakupiliśmy w wyżej wspomnianym Lidlu. Dzień został zwieńczony miłą pogawędką pełną zabawnych wspomnień, podziwianiem górskich widoków z balkonu oraz słuchaniu rumuńskiej muzyki ludowej, którą ktoś puszczał na sąsiednim podwórku. 

Şimleu Silvaniei


















Ardud











Wieczór w Sighetu Marmației









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz