Korzystając z luksusu zapewnionego śniadania z kawą, dzień zaczęliśmy od zejścia do motelowej restauracji w dużej altanie w ogrodzie. Przy jednym ze stolików siedziała recepcjonistka, która nas przyjęła poprzedniego dnia. Chyba nie był to już jej czas pracy i również spożywała śniadanie. Pozdrowiliśmy ją, a ona odwzajemniła się swoim sympatycznym uśmiechem.
Kelnerka przyniosła nam karty z zestawem pięciu wariantów śniadań. Ja wybrałem sobie omlet z parówkami. Inni wzięli omlet z serem, lub ser i salami. Do tego dostaliśmy koszyk z kromkami pszennego chleba o konsystencji naszej bułki, oraz talerz z małymi plastikowymi opakowaniami masła i dżemu. Z napojów mieliśmy do wyboru kawę lub herbatę ziołową. Stwierdziliśmy, że wypijemy kawę, zaś po jedzeniu herbaty napijemy się u siebie na górze. Tak też zrobiliśmy. Kawa to było espresso z dwoma plastikowymi małymi opakowaniami mleka i dwoma papierowymi rulonikami cukru. Okazała się bardzo smaczna (przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie). Espresso ma jednak jedną wadę -- podaje się go bardzo mało. Niemniej śniadanie nas zadowoliło i po wypiciu herbaty już u siebie w pokoju wyruszyliśmy na zaplanowaną wycieczkę krajoznawczą.
Najpierw udaliśmy się do Săpânty, gdzie znajduje się dość już znany na świecie "Wesoły cmentarz", gdzie wszystkie nagrobki zawierają pomalowaną płaskorzeźbę będącą ilustracją życia/pracy osoby spoczywającej w danym grobie, lub momentu jej śmierci. Pod obrazkiem umieszczany jest opis życia nieboszczyka z elementami humorystycznym, lub też w humorystycznym tonie, np. Tu spoczywa ja, nazywałam się tak a tak, całe życie byłam dobrą gospodynią i uprawiałam ogród. Wytwarzałam dobrą palinkę i dawałam ją ludziom." Najwięcej nagrobków to miejsca pochówków pracowitych rolników z kosami, grabiami, na wozach konnych i na traktorach, oraz ich małżonek przedstawianych przy kuchni, przy kołowrotku do przędzenia lub przy krosnach. Niemniej można znaleźć całkiem sporą liczbę nauczycielek i nauczycieli, urzędników i przedstawicieli innych zawodów. Generalnie w Rumunii nie zetknąłem się z przerostem formy nagrobka, jak to mamy w Polsce. Nigdzie nie trafiłem na ogromne marmurowe pomniki. Większość nagrobków to drewniane rzeźbione "zadaszone" krzyże. Te z "Wesołego cmentarza" różnią się od innych niebieskim kolorem, obrazkami i dowcipnym opisem życia zmarłego. W podobnie kolorowym stylu utrzymana jest cmentarna cerkiew.
Na jednym z licznych straganów w pobliżu cmentarza kupiłem sobie maramureski słomkowy kapelusik. W zeszłym roku widziałem turystów w Alba Iulia w takich nakryciach głowy i myślałem, że to jakaś fikuśna czapeczka przywdziana dla żartu. Niedawno jednak zobaczyłem na YouTube cały zespół folklorystyczny z Maramuresz w takich maleńkich kapeluszach. Na jednym ze straganów dostrzegłem też szerokie pasy przypominające nasze góralskie. Już w zeszłym roku chciałem sobie taki kupić, ale Agnieszce wydały się zbyt drogie, natomiast teraz... też wydały jej się zbyt drogie.
Nie było innej drogi, jak z powrotem przez Sighetu Marmatiei, ale ten odcinek był dość krótki. Kolejne odcinki też długie nie były, ale za to droga była w remoncie i co jakiś czas trafialiśmy na ruch wahadłowy. Sprzyjało to jednak rozmaitym obserwacjom.
Przede wszystkim, jeżeli komuś się wydaje, że Polska to kraj, gdzie występuje największe zagęszczenie kościołów na kilometr kwadratowy, powinien pojechać do Rumunii. Tutaj jadąc główną ulicą wsi/miasteczka, można się natknąć na obiekt sakralny dosłownie co 5-10 posesji. Czasami można to sobie wytłumaczyć tym, że kilkadziesiąt metrów od cerkwi prawosławnej stoi kościółek katolicki, a kolejnych kilka obejść dalej unicki, a jeszcze dalej, albo np. po przeciwnej stronie ulicy, kościół reformowany. Ale jak wytłumaczyć sytuację, gdzie co sześć-siedem gospodarstw stoi cerkiew prawosławna? No dobra, są cerkwie stare, zabytkowe, drewniane i obok może stać świątynia nowa lśniąca świeżą blachą dachu. Kiedy jednak co 150 metrów mija się właśnie taką nową biserikę, człowiek zaczyna się zastanawiać nad niezwykłym stopniem pobożności narodu rumuńskiego.
Symbole religijne są powszechne również na ogromnych drewnianych bramach charakterystycznych dla północnego regionu Siedmiogrodu, jakim jest Maramuresz. Do niemal każdego obejścia wiodła taka konstrukcja ozdobiona rzeźbionymi ornamentami, w tym krzyżami i napisami o charakterze modlitewnym. Nie ma znaczenia, czy za płotem stoi drewniana stara chatynka kryta gontem, czy wypasiona nowoczesna willa. Do tych ostatnich prowadzą również ogromne drewniane bramy, różniące się od tych starych kolorem świeżego drewna i bogatszą ornamentyką (np. wyrzeźbiony rumuński orzeł zwisający z górnej belki obramowania brany, drewniane łańcuchy, zwisające rzeźbione krzyże itd.). Nie zatrzymywaliśmy się przy nich, dlatego większości nie udało mi się sfotografować, a niektóre zostały uchwycone z okien jadącego samochodu.
Naszym pierwszym miejscem docelowym był miejscowość Bârsana z zespołem klasztornym zamieszkanym przez prawosławne mniszki. Ponieważ nawigacja Jarka nie zna obiektów, do których jeździmy, jest nastawiana jedynie na nazwę miejscowości, dlatego prowadzi nas do jej środka, więc konkretnej biseriki musimy szukać bez pomocy elektroniki. "Na czuja" skręciliśmy w boczną uliczkę długiej wsi, jaką jest Bârsana, ponieważ wydawało nam się, że tam musi być poszukiwany przez nas monastyr. Dojechawszy "donikąd", wysiadłem z samochodu i spytałem mężczyznę stojącego przy płocie o drogę. Okazało się, że musimy wrócić do głównej drogi i pojechać dalej w kierunku, w którym jechaliśmy uprzednio. Po ok. 0,5 km dojechaliśmy do miejsca, którego nie można było pomylić z niczym innym. Samochody stojące na parkingu i ogromna drewniana brama, pod którą mogły przejechać autokary, nie zostawiały żadnej wątpliwości, że jest to miejsce, którego szukamy.
Warto tutaj wspomnieć, że spotykani Rumuni są bardziej zdyscyplinowani od Węgrów z Miszkolca. Ludzie noszą maski (oczywiście wyjątki się zdarzają); nawet starsze panie w ludowych strojach i chustkach na głowach stoją przy płocie i rozmawiają ze sobą w maseczkach! Trochę gorzej jest z zachowaniem bezpiecznego dystansu. Turyści na terenie kompleksu klasztornego nie zawsze starali się nawzajem wymijać.
Najważniejszym budynkiem monastyru w Bârsanie jest cerkiew katedralna (sobór) pw. 12 Apostołów, obiekt z najwyższą drewnianą wieżą w Rumunii (nie wiem, czy nie w Europie i na świecie). Mimo wysokości ponad 60 metrów wnętrze składa się z dwóch pomieszczeń świątynnych -- na niższym i na wyższym poziomie, które gabarytami raczej nie imponują. Gdybym nie znał cerkwi podlaskich, być może by mnie to dziwiło, ale wiem, że świątynie prawosławne są najczęściej (choć oczywiście nie zawsze!) mniejsze w środku od katolickich.
Tradycja monastyczna Bârsany sięga wieku XVIII, ale sobór 12 Apostołów ze swoją wieżą został zbudowany po obaleniu reżimu Ceaucescu, więc jest obiektem stosunkowo nowym, choć oczywiście zachowującym wszystkie wymagania tradycyjnego stylu maramureskich świątyń drewnianych.
Z Bârsany ruszyliśmy tą samą drogą, która w międzyczasie zamieniała się w coraz większy koszmar (odcinki spękanego asfaltu, odcinki całkowicie żwirowe, odcinki pełne koparek itd.), w kierunku Rozaveli, gdzie zwiedziliśmy autentycznie zabytkową cerkiewkę otoczoną cmentarzem. Zaraz za wejściem na niego stoi budka, w której ktoś powinien sprzedawać bilety, ale była pusta. Weszliśmy więc do wnętrza i zaczęliśmy oglądać ikony i malunki na ścianach. Z perspektywy zwiedzenia kolejnych drewnianych biserik tego samego dnia (4 sierpnia) i dzisiaj (5 sierpnia) dochodzę do wniosku, że wszystkie były pisane (tak się mówi o malowaniu ikon w Polsce) albo przez tego samego ludowego artystę, albo przez grupę niezbyt biegłych w sztuce pisania ikon rzemieślników. Swoista nieporadność w przedstawianiu świętych, jeśli się porówna te ikony z tymi z Grecji, Rosji, czy wschodniej Polski, ma oczywiście pewien urok i wzbudza wzruszenie próbami marmaroskich górali odtworzenia swoich świętych tak jak potrafili.
Staliśmy więc tak w tej cerkiewce w Rozavlei, a razem z nami rumuńskie małżeństwo. W pewnym momencie z kruchty podszedł do Jarka mężczyzna w białej koszuli i wręczył mu bilety oraz kila banknotów. Pomyślałem, że w czasie kiedy wszedłem do cerkwi Jarek musiał spotkać w kruchcie tego mężczyznę i kupił nam wszystkim bilety, a ten teraz mu je dał razem z należną resztą. Ponieważ przez dobre dwie minuty Jarek stał z tymi pieniędzmi w ręku, nie wykazując mimiką na żadną nieprawidłowość, upewniłem się w tym przekonaniu. Jednak po tych dwóch minutach podszedł do towarzyszącego nam małżeństwa i oddał im bilety i pieniądze. Później Jarek tłumaczył nam, że ponieważ mężczyzna wręczył mu je z taką pewnością siebie, w pierwszej chwili po prostu zdębiał.
Zaraz potem kupiliśmy od tego człowieka nasze bilety i mogliśmy powiedzieć, że zalegalizowaliśmy naszą obecność w świątyni. Przy okazji zadałem mu pytanie jak po rumuńsku nazywają się carskie wrota. Oczywiście nie użyłem polskich słów, tylko podszedłem od interesującego mnie elementu ikonostasu i pokazałem. Jeżeli pamiętacie moją relacje z Cotmeany z zeszłego roku (jeśli nie, to można ją tutaj przeczytać), pewnie wiecie, że przesympatyczny batiuszka na to pytanie mi nie odpowiedział. I nie można powiedzieć, że nie zrozumiał mojego rumuńskiego, bo też wcale nie użyłem słów, tylko pokazałem, o który element mi chodzi. On wówczas jednak cały czas powtarzał, że to po prostu ikonostas. Tym razem się dowiedziałem. Mężczyzna od razu się zorientował, o co mi chodzi, i powiedział, że to ușă împărăței, czyli drzwi cesarstwa/królestwa (w domyśle "bożego"). Nie pomógł mi ksiądz w Cotmeanie, nie umiałem tego zwrotu znaleźć również w internecie, mimo, że nie jestem najgorszy w dochodzeniu do tłumaczeń różnych wyrazów mimo ich braku w słowniku (z polskiego hasła w Wikipedii nie ma odniesienia do języka rumuńskiego), a teraz moja ciekawość została zaspokojona! Przy okazji dotarło też do mnie, że polska nazwa będąca przeniesieniem z rosyjskiego, nie do końca oddaje znaczenie tego elementu ikonostasu. "Carskie" wrota sugerują jakieś przejście zarezerwowane dla cara/cesarza, a to przecież mają być wrota (do) Królestwa (Bożego!).111111
Cały czas jadąc tą samą trasą dojechaliśmy do miejscowości Bogdan Voda, która wcześniej nosiła różne inne nazwy (do 1968 Cuhea). Zmieniono ją na cześć założyciela i wojewody państwa mołdawskiego, który się był urodził w tej miejscowości w wieku XIV, ale nie wiemy dokładnie kiedy. Był on przywódcą Wołochów (czyli po prostu Rumunów, jak sami siebie nazywali -- Wołosi to nazwa nadana Rumunom przez obcych) w północnym Siedmogrodzie, który sprzeciwiał się władzy Węgrów. Kiedy w 1365 r. Ludwik Węgierski skonfiskował jego majątek w Maramuresz, Bodgan ruszył do Mołdawii i został jej pierwszym wojewodą. Warto zauważyć, że wyraz "hospodar" w odniesieniu do władców Mołdawii i Wołoszczyzny jest przeniesieniem wyrazu ruskiego będącego w użyciu w Wielkim Księstwie Litewskim na inny teren (każdy wielki książę, a przy okazji król Polski, był nazywany hospodarem). Same narody rumuńskie nazywały swoich władców wojewodami lub panami (domn). Po obejrzeniu z zewnątrz drewnianej świątyni (była zamknięta) stojącej obok zupełnie nowej, murowanej, podeszliśmy do konnego posągu pierwszego hospodara mołdawskiego postawionego w miejscowości, gdzie się urodził i tym zwieńczyliśmy naszą wizytę w Bogdan Vodzie, co sprawiło nam ulgę, ponieważ główna ulica była tam rozkopana przez roboty drogowe, zaś maszyny ją blokujące powodowały korki z obydwu stron.
Na szczęście Jarkowi udało się zawrócić przed pierwszym samochodem czekającym na czerwonym świetle na swoją kolej w ruchu wahadłowym. Ujechawszy nieco drogą, którą przyjechaliśmy, odbiliśmy w lewo i w ten sposób dojechaliśmy do wsi Ieud.
Tym razem dość szybko zauważyliśmy cmentarz z zabytkową cerkiewką. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy do północnego Siedmiogrodu docierały zalecenia cesarza Józefa II, który nakazywał sytuować cmentarze poza obrębem miejscowości, ponieważ te przykościelne w ich centrach stanowiły źródło epidemii. Daty pochówków wskazują, że cmentarze przy osiemnastowiecznych drewnianych biserikach są nadal czynne. Być może dzieje się tak dlatego, że są to jednak wsie, zaś zarządzenia józefińskie dotyczyły przede wszystkim miast.
Zabytkowa drewniana cerkiew (cała drewniana, ponieważ dachy w nich wszystkich są kryte gontem, a więc drewnianymi płytkami pełniącymi rolę dachówek) stała również w otoczeniu skromnych nagrobków (głównie drewnianych "zadaszonych" krzyży). Ponieważ była zamknięta, obeszliśmy ją i przez cmentarz dotarliśmy do innego wyjścia.
Na miejscu przed płotem, które służyło za parking, zauważyłem po raz pierwszy ciekawe zjawisko, którego w Polsce nigdy nie doświadczyłem. Mianowicie obok nas stanął samochód z rumuńską rodziną, która najwyraźniej również przyjechała zwiedzić cerkiew. Kierowca, który właśnie z niego wysiadł, wyraźnie mi się ukłonił i mruknął coś na przywitanie. Odkłoniłem mu się i poczułem się tak jakoś... fajnie.
Z Ieudu udaliśmy się do ostatniego punktu zaplanowanego na 4 sierpnia, a mianowicie do wsi Polenile Izei, gdzie naprzeciwko nowiutkiej i lśniącej bielą świeżej farby cerkwią, na łagodnym wzniesieniu rozciągał się znowu cmentarz, na którym stała bis111erica de lemn, czyli cerkiew z drewna. Tym razem za drobną opłatą 2 lei od osoby weszliśmy do środka, żeby znowu zobaczyć szaro-bure ikony i malunki na drewnianych ścianach przedstawiające świętych i aniołów w tym samym wzruszająco nieporadnym stylu, co w Rozavlei.
I tutaj, kiedy podeszliśmy już do samochodu, żeby odjechać w stronę naszej kwatery, powtórzyła się sytuacja z Ieudu, a mianowicie podjechał samochód z inną rodziną rumuńskich turystów, którego kierowca wysiadł, a następnie wyraźnie powiedział mi "buna ziua", na co oczywiście odpowiedziałem podobnie i znowu zrobiło się tak jakoś elegancko i przyjemnie zarazem.
Uwagę Agnieszki przyciągnęły kobiety pracujące na cmentarzu, które grabiły siano -- nie tylko z alejek między nagrobkami, ale również z samych grobów. Tak w ogóle, oprócz szeregu podobieństw do polskiej wsi z lat 70., zauważyłem pewne różnice związane z sianem właśnie. Otóż np. na placu kościelnym w Bogdan Vodzie stały dwie drewniane konstrukcje przypominające trzepak, tylko z większą liczbą poprzecznych belek, na których rozwieszono siano w celu jego wysuszenia. Takie same konstrukcje mijaliśmy po drodze na zboczach gór. Stały tam również stogi siana, takie, jakie pamiętam z wakacji u dziadka, ale obok nich te konstrukcje albo obwieszone sianem, przez co przypominały nieco włochate szkockie krowy, albo dopiero czekające na swoją porcję siana do wysuszenia. W Polsce po deszczu najczęściej mokło siano na wierzchu stogu, ale ono potem i tak schło. Po rzęsistej ulewie, kiedy istniały podstawy do podejrzeń, że całemu stogowi groziło przegnicie z powodu wilgoci, siano z owego stogu rozrzucało się z powrotem na skoszoną łąkę do wyschnięcia, co pamiętam, że jako dziecko odbierałem bardzo boleśnie, ponieważ uważałem to za zmarnowanie ogromnych nakładów pracy włożonych w jego zebranie i ułożenie w stóg.
Ponieważ przy śniadaniu przestudiowaliśmy również jadłospis obiadowy, postanowiliśmy zjeść późnopopołudniowy posiłek w restauracji przy naszym motelu. Tak też zrobiliśmy. Jarek tradycyjnie zamówił ciorbę de burta ze śmietaną i papryką do przegryzania, Jola zupę ziemniaczano-gulaszową, zaś Agnieszka zupę z pulpetami. Ja natomiast otworzyłem menu na stronie ze specjalnościami kuchni rumuńskiej i wybrałem sobie fasolę z frankfurterkami, a do tego rosti, czyli placek ziemniaczano-serowy. Szczerze mówiąc, ta fasolka zupełnie by mi wystarczyła, ale nie przewidziałem, że będzie jej i kiełbasek aż tyle.
Po obiedzie uznaliśmy, że trzeba się jakoś pozbyć tych świeżo nabytych kalorii i przejść się po mieście. Generalnie Sighetu Marmatiei nie było w naszych planach zwiedzania, więc na nic się szczególnie nie szykowaliśmy. W porównaniu z miastami, które zwiedzaliśmy w zeszłym roku, okazało się raczej rozczarowujące. Nie ma się jednak co dziwić -- nie jest to żadna turystyczna atrakcja, jak Sybin, Braszów czy Sighişoara. Podobnie jak w Miszkolcu, jest tu sporo odrapanych i brudnych bloków z epoki komunizmu. W oczy rzucił mi się olbrzymi budynek wyglądający jak zbór kalwiński (bez krzyża na szczytach wież), ale nie było żadnej tablicy, która by cokolwiek mówiła na temat tego zamkniętego na kłódkę obiektu. Podobnie było już w samym centrum rynku z kościołem, którego architektura kazała mi się domyślać, że była to niegdyś świątynia katolicka. Żadnej informacji na jego temat. Wstąpiliśmy tylko na moment do emanującej nowością katedry prawosławnej.
Jak zwykle w rumuńskich miastach przechodziliśmy obok szeregu posągów i popiersi ludzi, których nazwiska niestety nic nam nie mówiły. Moją uwagę zwrócił gmach hotelu, który prawdopodobnie miał kiedyś swoje lata świetności, ale musiało to być dość dawno temu. Podobne wrażenie zrobił na mnie żółty budynek kina zamykający główny plac miasta. Wróciliśmy powoli na kwaterę nie szukając już synagogi, ani miejsca urodzenia Elie Wiesela. Miejscami miałem wrażenia, że nadal idę ulicami Miszkolca -- z odrapanymi tynkami, przybrudzonymi i wyblakłymi kolorami.
Dzień zwieńczyliśmy kolorowymi drinkami w naszej Perle Sigheteanie, gdzie termometr przypominający duży smartfon, albo średniej wielkości tablet, stojący przy recepcji, odczytał po zbliżeniu twarzy ciepłotę naszych ciał jako "temperatura normala", czyli 36 z kreskami, których liczba nie przekroczyła 5! Jarek pozostał wierny piwu, a ponieważ jego ulubione piwo rumuńskie to Ursus, właśnie nim się uraczył na wieczór. To był naprawdę dobry dzień!
Najpierw udaliśmy się do Săpânty, gdzie znajduje się dość już znany na świecie "Wesoły cmentarz", gdzie wszystkie nagrobki zawierają pomalowaną płaskorzeźbę będącą ilustracją życia/pracy osoby spoczywającej w danym grobie, lub momentu jej śmierci. Pod obrazkiem umieszczany jest opis życia nieboszczyka z elementami humorystycznym, lub też w humorystycznym tonie, np. Tu spoczywa ja, nazywałam się tak a tak, całe życie byłam dobrą gospodynią i uprawiałam ogród. Wytwarzałam dobrą palinkę i dawałam ją ludziom." Najwięcej nagrobków to miejsca pochówków pracowitych rolników z kosami, grabiami, na wozach konnych i na traktorach, oraz ich małżonek przedstawianych przy kuchni, przy kołowrotku do przędzenia lub przy krosnach. Niemniej można znaleźć całkiem sporą liczbę nauczycielek i nauczycieli, urzędników i przedstawicieli innych zawodów. Generalnie w Rumunii nie zetknąłem się z przerostem formy nagrobka, jak to mamy w Polsce. Nigdzie nie trafiłem na ogromne marmurowe pomniki. Większość nagrobków to drewniane rzeźbione "zadaszone" krzyże. Te z "Wesołego cmentarza" różnią się od innych niebieskim kolorem, obrazkami i dowcipnym opisem życia zmarłego. W podobnie kolorowym stylu utrzymana jest cmentarna cerkiew.
Na jednym z licznych straganów w pobliżu cmentarza kupiłem sobie maramureski słomkowy kapelusik. W zeszłym roku widziałem turystów w Alba Iulia w takich nakryciach głowy i myślałem, że to jakaś fikuśna czapeczka przywdziana dla żartu. Niedawno jednak zobaczyłem na YouTube cały zespół folklorystyczny z Maramuresz w takich maleńkich kapeluszach. Na jednym ze straganów dostrzegłem też szerokie pasy przypominające nasze góralskie. Już w zeszłym roku chciałem sobie taki kupić, ale Agnieszce wydały się zbyt drogie, natomiast teraz... też wydały jej się zbyt drogie.
Nie było innej drogi, jak z powrotem przez Sighetu Marmatiei, ale ten odcinek był dość krótki. Kolejne odcinki też długie nie były, ale za to droga była w remoncie i co jakiś czas trafialiśmy na ruch wahadłowy. Sprzyjało to jednak rozmaitym obserwacjom.
Przede wszystkim, jeżeli komuś się wydaje, że Polska to kraj, gdzie występuje największe zagęszczenie kościołów na kilometr kwadratowy, powinien pojechać do Rumunii. Tutaj jadąc główną ulicą wsi/miasteczka, można się natknąć na obiekt sakralny dosłownie co 5-10 posesji. Czasami można to sobie wytłumaczyć tym, że kilkadziesiąt metrów od cerkwi prawosławnej stoi kościółek katolicki, a kolejnych kilka obejść dalej unicki, a jeszcze dalej, albo np. po przeciwnej stronie ulicy, kościół reformowany. Ale jak wytłumaczyć sytuację, gdzie co sześć-siedem gospodarstw stoi cerkiew prawosławna? No dobra, są cerkwie stare, zabytkowe, drewniane i obok może stać świątynia nowa lśniąca świeżą blachą dachu. Kiedy jednak co 150 metrów mija się właśnie taką nową biserikę, człowiek zaczyna się zastanawiać nad niezwykłym stopniem pobożności narodu rumuńskiego.
Symbole religijne są powszechne również na ogromnych drewnianych bramach charakterystycznych dla północnego regionu Siedmiogrodu, jakim jest Maramuresz. Do niemal każdego obejścia wiodła taka konstrukcja ozdobiona rzeźbionymi ornamentami, w tym krzyżami i napisami o charakterze modlitewnym. Nie ma znaczenia, czy za płotem stoi drewniana stara chatynka kryta gontem, czy wypasiona nowoczesna willa. Do tych ostatnich prowadzą również ogromne drewniane bramy, różniące się od tych starych kolorem świeżego drewna i bogatszą ornamentyką (np. wyrzeźbiony rumuński orzeł zwisający z górnej belki obramowania brany, drewniane łańcuchy, zwisające rzeźbione krzyże itd.). Nie zatrzymywaliśmy się przy nich, dlatego większości nie udało mi się sfotografować, a niektóre zostały uchwycone z okien jadącego samochodu.
Naszym pierwszym miejscem docelowym był miejscowość Bârsana z zespołem klasztornym zamieszkanym przez prawosławne mniszki. Ponieważ nawigacja Jarka nie zna obiektów, do których jeździmy, jest nastawiana jedynie na nazwę miejscowości, dlatego prowadzi nas do jej środka, więc konkretnej biseriki musimy szukać bez pomocy elektroniki. "Na czuja" skręciliśmy w boczną uliczkę długiej wsi, jaką jest Bârsana, ponieważ wydawało nam się, że tam musi być poszukiwany przez nas monastyr. Dojechawszy "donikąd", wysiadłem z samochodu i spytałem mężczyznę stojącego przy płocie o drogę. Okazało się, że musimy wrócić do głównej drogi i pojechać dalej w kierunku, w którym jechaliśmy uprzednio. Po ok. 0,5 km dojechaliśmy do miejsca, którego nie można było pomylić z niczym innym. Samochody stojące na parkingu i ogromna drewniana brama, pod którą mogły przejechać autokary, nie zostawiały żadnej wątpliwości, że jest to miejsce, którego szukamy.
Warto tutaj wspomnieć, że spotykani Rumuni są bardziej zdyscyplinowani od Węgrów z Miszkolca. Ludzie noszą maski (oczywiście wyjątki się zdarzają); nawet starsze panie w ludowych strojach i chustkach na głowach stoją przy płocie i rozmawiają ze sobą w maseczkach! Trochę gorzej jest z zachowaniem bezpiecznego dystansu. Turyści na terenie kompleksu klasztornego nie zawsze starali się nawzajem wymijać.
Najważniejszym budynkiem monastyru w Bârsanie jest cerkiew katedralna (sobór) pw. 12 Apostołów, obiekt z najwyższą drewnianą wieżą w Rumunii (nie wiem, czy nie w Europie i na świecie). Mimo wysokości ponad 60 metrów wnętrze składa się z dwóch pomieszczeń świątynnych -- na niższym i na wyższym poziomie, które gabarytami raczej nie imponują. Gdybym nie znał cerkwi podlaskich, być może by mnie to dziwiło, ale wiem, że świątynie prawosławne są najczęściej (choć oczywiście nie zawsze!) mniejsze w środku od katolickich.
Tradycja monastyczna Bârsany sięga wieku XVIII, ale sobór 12 Apostołów ze swoją wieżą został zbudowany po obaleniu reżimu Ceaucescu, więc jest obiektem stosunkowo nowym, choć oczywiście zachowującym wszystkie wymagania tradycyjnego stylu maramureskich świątyń drewnianych.
Z Bârsany ruszyliśmy tą samą drogą, która w międzyczasie zamieniała się w coraz większy koszmar (odcinki spękanego asfaltu, odcinki całkowicie żwirowe, odcinki pełne koparek itd.), w kierunku Rozaveli, gdzie zwiedziliśmy autentycznie zabytkową cerkiewkę otoczoną cmentarzem. Zaraz za wejściem na niego stoi budka, w której ktoś powinien sprzedawać bilety, ale była pusta. Weszliśmy więc do wnętrza i zaczęliśmy oglądać ikony i malunki na ścianach. Z perspektywy zwiedzenia kolejnych drewnianych biserik tego samego dnia (4 sierpnia) i dzisiaj (5 sierpnia) dochodzę do wniosku, że wszystkie były pisane (tak się mówi o malowaniu ikon w Polsce) albo przez tego samego ludowego artystę, albo przez grupę niezbyt biegłych w sztuce pisania ikon rzemieślników. Swoista nieporadność w przedstawianiu świętych, jeśli się porówna te ikony z tymi z Grecji, Rosji, czy wschodniej Polski, ma oczywiście pewien urok i wzbudza wzruszenie próbami marmaroskich górali odtworzenia swoich świętych tak jak potrafili.
Staliśmy więc tak w tej cerkiewce w Rozavlei, a razem z nami rumuńskie małżeństwo. W pewnym momencie z kruchty podszedł do Jarka mężczyzna w białej koszuli i wręczył mu bilety oraz kila banknotów. Pomyślałem, że w czasie kiedy wszedłem do cerkwi Jarek musiał spotkać w kruchcie tego mężczyznę i kupił nam wszystkim bilety, a ten teraz mu je dał razem z należną resztą. Ponieważ przez dobre dwie minuty Jarek stał z tymi pieniędzmi w ręku, nie wykazując mimiką na żadną nieprawidłowość, upewniłem się w tym przekonaniu. Jednak po tych dwóch minutach podszedł do towarzyszącego nam małżeństwa i oddał im bilety i pieniądze. Później Jarek tłumaczył nam, że ponieważ mężczyzna wręczył mu je z taką pewnością siebie, w pierwszej chwili po prostu zdębiał.
Zaraz potem kupiliśmy od tego człowieka nasze bilety i mogliśmy powiedzieć, że zalegalizowaliśmy naszą obecność w świątyni. Przy okazji zadałem mu pytanie jak po rumuńsku nazywają się carskie wrota. Oczywiście nie użyłem polskich słów, tylko podszedłem od interesującego mnie elementu ikonostasu i pokazałem. Jeżeli pamiętacie moją relacje z Cotmeany z zeszłego roku (jeśli nie, to można ją tutaj przeczytać), pewnie wiecie, że przesympatyczny batiuszka na to pytanie mi nie odpowiedział. I nie można powiedzieć, że nie zrozumiał mojego rumuńskiego, bo też wcale nie użyłem słów, tylko pokazałem, o który element mi chodzi. On wówczas jednak cały czas powtarzał, że to po prostu ikonostas. Tym razem się dowiedziałem. Mężczyzna od razu się zorientował, o co mi chodzi, i powiedział, że to ușă împărăței, czyli drzwi cesarstwa/królestwa (w domyśle "bożego"). Nie pomógł mi ksiądz w Cotmeanie, nie umiałem tego zwrotu znaleźć również w internecie, mimo, że nie jestem najgorszy w dochodzeniu do tłumaczeń różnych wyrazów mimo ich braku w słowniku (z polskiego hasła w Wikipedii nie ma odniesienia do języka rumuńskiego), a teraz moja ciekawość została zaspokojona! Przy okazji dotarło też do mnie, że polska nazwa będąca przeniesieniem z rosyjskiego, nie do końca oddaje znaczenie tego elementu ikonostasu. "Carskie" wrota sugerują jakieś przejście zarezerwowane dla cara/cesarza, a to przecież mają być wrota (do) Królestwa (Bożego!).111111
Cały czas jadąc tą samą trasą dojechaliśmy do miejscowości Bogdan Voda, która wcześniej nosiła różne inne nazwy (do 1968 Cuhea). Zmieniono ją na cześć założyciela i wojewody państwa mołdawskiego, który się był urodził w tej miejscowości w wieku XIV, ale nie wiemy dokładnie kiedy. Był on przywódcą Wołochów (czyli po prostu Rumunów, jak sami siebie nazywali -- Wołosi to nazwa nadana Rumunom przez obcych) w północnym Siedmogrodzie, który sprzeciwiał się władzy Węgrów. Kiedy w 1365 r. Ludwik Węgierski skonfiskował jego majątek w Maramuresz, Bodgan ruszył do Mołdawii i został jej pierwszym wojewodą. Warto zauważyć, że wyraz "hospodar" w odniesieniu do władców Mołdawii i Wołoszczyzny jest przeniesieniem wyrazu ruskiego będącego w użyciu w Wielkim Księstwie Litewskim na inny teren (każdy wielki książę, a przy okazji król Polski, był nazywany hospodarem). Same narody rumuńskie nazywały swoich władców wojewodami lub panami (domn). Po obejrzeniu z zewnątrz drewnianej świątyni (była zamknięta) stojącej obok zupełnie nowej, murowanej, podeszliśmy do konnego posągu pierwszego hospodara mołdawskiego postawionego w miejscowości, gdzie się urodził i tym zwieńczyliśmy naszą wizytę w Bogdan Vodzie, co sprawiło nam ulgę, ponieważ główna ulica była tam rozkopana przez roboty drogowe, zaś maszyny ją blokujące powodowały korki z obydwu stron.
Na szczęście Jarkowi udało się zawrócić przed pierwszym samochodem czekającym na czerwonym świetle na swoją kolej w ruchu wahadłowym. Ujechawszy nieco drogą, którą przyjechaliśmy, odbiliśmy w lewo i w ten sposób dojechaliśmy do wsi Ieud.
Tym razem dość szybko zauważyliśmy cmentarz z zabytkową cerkiewką. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy do północnego Siedmiogrodu docierały zalecenia cesarza Józefa II, który nakazywał sytuować cmentarze poza obrębem miejscowości, ponieważ te przykościelne w ich centrach stanowiły źródło epidemii. Daty pochówków wskazują, że cmentarze przy osiemnastowiecznych drewnianych biserikach są nadal czynne. Być może dzieje się tak dlatego, że są to jednak wsie, zaś zarządzenia józefińskie dotyczyły przede wszystkim miast.
Zabytkowa drewniana cerkiew (cała drewniana, ponieważ dachy w nich wszystkich są kryte gontem, a więc drewnianymi płytkami pełniącymi rolę dachówek) stała również w otoczeniu skromnych nagrobków (głównie drewnianych "zadaszonych" krzyży). Ponieważ była zamknięta, obeszliśmy ją i przez cmentarz dotarliśmy do innego wyjścia.
Na miejscu przed płotem, które służyło za parking, zauważyłem po raz pierwszy ciekawe zjawisko, którego w Polsce nigdy nie doświadczyłem. Mianowicie obok nas stanął samochód z rumuńską rodziną, która najwyraźniej również przyjechała zwiedzić cerkiew. Kierowca, który właśnie z niego wysiadł, wyraźnie mi się ukłonił i mruknął coś na przywitanie. Odkłoniłem mu się i poczułem się tak jakoś... fajnie.
Z Ieudu udaliśmy się do ostatniego punktu zaplanowanego na 4 sierpnia, a mianowicie do wsi Polenile Izei, gdzie naprzeciwko nowiutkiej i lśniącej bielą świeżej farby cerkwią, na łagodnym wzniesieniu rozciągał się znowu cmentarz, na którym stała bis111erica de lemn, czyli cerkiew z drewna. Tym razem za drobną opłatą 2 lei od osoby weszliśmy do środka, żeby znowu zobaczyć szaro-bure ikony i malunki na drewnianych ścianach przedstawiające świętych i aniołów w tym samym wzruszająco nieporadnym stylu, co w Rozavlei.
I tutaj, kiedy podeszliśmy już do samochodu, żeby odjechać w stronę naszej kwatery, powtórzyła się sytuacja z Ieudu, a mianowicie podjechał samochód z inną rodziną rumuńskich turystów, którego kierowca wysiadł, a następnie wyraźnie powiedział mi "buna ziua", na co oczywiście odpowiedziałem podobnie i znowu zrobiło się tak jakoś elegancko i przyjemnie zarazem.
Uwagę Agnieszki przyciągnęły kobiety pracujące na cmentarzu, które grabiły siano -- nie tylko z alejek między nagrobkami, ale również z samych grobów. Tak w ogóle, oprócz szeregu podobieństw do polskiej wsi z lat 70., zauważyłem pewne różnice związane z sianem właśnie. Otóż np. na placu kościelnym w Bogdan Vodzie stały dwie drewniane konstrukcje przypominające trzepak, tylko z większą liczbą poprzecznych belek, na których rozwieszono siano w celu jego wysuszenia. Takie same konstrukcje mijaliśmy po drodze na zboczach gór. Stały tam również stogi siana, takie, jakie pamiętam z wakacji u dziadka, ale obok nich te konstrukcje albo obwieszone sianem, przez co przypominały nieco włochate szkockie krowy, albo dopiero czekające na swoją porcję siana do wysuszenia. W Polsce po deszczu najczęściej mokło siano na wierzchu stogu, ale ono potem i tak schło. Po rzęsistej ulewie, kiedy istniały podstawy do podejrzeń, że całemu stogowi groziło przegnicie z powodu wilgoci, siano z owego stogu rozrzucało się z powrotem na skoszoną łąkę do wyschnięcia, co pamiętam, że jako dziecko odbierałem bardzo boleśnie, ponieważ uważałem to za zmarnowanie ogromnych nakładów pracy włożonych w jego zebranie i ułożenie w stóg.
Ponieważ przy śniadaniu przestudiowaliśmy również jadłospis obiadowy, postanowiliśmy zjeść późnopopołudniowy posiłek w restauracji przy naszym motelu. Tak też zrobiliśmy. Jarek tradycyjnie zamówił ciorbę de burta ze śmietaną i papryką do przegryzania, Jola zupę ziemniaczano-gulaszową, zaś Agnieszka zupę z pulpetami. Ja natomiast otworzyłem menu na stronie ze specjalnościami kuchni rumuńskiej i wybrałem sobie fasolę z frankfurterkami, a do tego rosti, czyli placek ziemniaczano-serowy. Szczerze mówiąc, ta fasolka zupełnie by mi wystarczyła, ale nie przewidziałem, że będzie jej i kiełbasek aż tyle.
Po obiedzie uznaliśmy, że trzeba się jakoś pozbyć tych świeżo nabytych kalorii i przejść się po mieście. Generalnie Sighetu Marmatiei nie było w naszych planach zwiedzania, więc na nic się szczególnie nie szykowaliśmy. W porównaniu z miastami, które zwiedzaliśmy w zeszłym roku, okazało się raczej rozczarowujące. Nie ma się jednak co dziwić -- nie jest to żadna turystyczna atrakcja, jak Sybin, Braszów czy Sighişoara. Podobnie jak w Miszkolcu, jest tu sporo odrapanych i brudnych bloków z epoki komunizmu. W oczy rzucił mi się olbrzymi budynek wyglądający jak zbór kalwiński (bez krzyża na szczytach wież), ale nie było żadnej tablicy, która by cokolwiek mówiła na temat tego zamkniętego na kłódkę obiektu. Podobnie było już w samym centrum rynku z kościołem, którego architektura kazała mi się domyślać, że była to niegdyś świątynia katolicka. Żadnej informacji na jego temat. Wstąpiliśmy tylko na moment do emanującej nowością katedry prawosławnej.
Jak zwykle w rumuńskich miastach przechodziliśmy obok szeregu posągów i popiersi ludzi, których nazwiska niestety nic nam nie mówiły. Moją uwagę zwrócił gmach hotelu, który prawdopodobnie miał kiedyś swoje lata świetności, ale musiało to być dość dawno temu. Podobne wrażenie zrobił na mnie żółty budynek kina zamykający główny plac miasta. Wróciliśmy powoli na kwaterę nie szukając już synagogi, ani miejsca urodzenia Elie Wiesela. Miejscami miałem wrażenia, że nadal idę ulicami Miszkolca -- z odrapanymi tynkami, przybrudzonymi i wyblakłymi kolorami.
Dzień zwieńczyliśmy kolorowymi drinkami w naszej Perle Sigheteanie, gdzie termometr przypominający duży smartfon, albo średniej wielkości tablet, stojący przy recepcji, odczytał po zbliżeniu twarzy ciepłotę naszych ciał jako "temperatura normala", czyli 36 z kreskami, których liczba nie przekroczyła 5! Jarek pozostał wierny piwu, a ponieważ jego ulubione piwo rumuńskie to Ursus, właśnie nim się uraczył na wieczór. To był naprawdę dobry dzień!
Wesoły cmentarz w Săpâncie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz