czwartek, 13 sierpnia 2020

Długa podróż nad Morze Czarne i przyjęcie w Limanu

10 sierpnia, w dniu naszej (tzn. Agnieszki i mojej) 29. rocznicy ślubu, zjedliśmy rano śniadanie, wypiliśmy kawę, którą zaserwował nam Alex, kierownik Campingu Ursulet, i ruszyliśmy w długą drogę. Google Maps sugerowało trasę zaczynającą się asfaltową szosą tuż nad naszym ośrodkiem i prowadzącą szeregiem serpentyn i agrafek przez góry. Nawigacja Tom-Tom proponowała drogę bardziej nizinną, ale wymagającą przejechania z powrotem znanej nam trasy w kierunku Targu Neamt, tyle, że zaraz za mostem przez jezioro mieliśmy skręcić w prawo, a nie w lewo. Kiedy tam jednak dojechaliśmy, okazało się, że zabraniał nam tego postawiony tam znak zakazu wjazdu, więc pozostało nam po raz kolejny dojechać do skrzyżowania w Targu Neamt i dopiero tam skręcić w prawo, czyli w kierunku południowym. Po drodze wstąpiliśmy do Lidla, gdzie zmierzono nam temperaturę, i gdzie kilka razy odkaziliśmy sobie ręce. Kupiliśmy pieczywo, w tym covrigi (precle) i bureki (inne niż te w Chorwacji, bo w kształcie rurek z ciasta francuskiego) nadziewane serem i szpinakiem. Zakupiliśmy też butelkę wina, butelkę rumu i colę na wieczór, ponieważ mieliśmy w planie świętować naszą rocznicę. W międzyczasie zadzwonili z życzeniami rodzice Agnieszki. 
W kolejce do kasy stał przed nami młody Rumun, wysoki chłopak, który trzymał w ręku swój jedyny zakup -- koszulę z krótkim rękawem. Tak sobie stał w tej kolejce i równocześnie gapił się w komórkę, nie położywszy owej koszuli na pasie transmisyjnym. Tymczasem my swoje zakupy wyłożyliśmy, a kasjerka je przysunęła do siebie i zaczęła je podliczać. Chłopak się zorientował dopiero wtedy, kiedy Agnieszka zwróciła mu uwagę po polsku, i pokazując mu na migi, że jest ofermą zagapioną w telefon. I znowu nieznajomość języka okazała się zbawienna dla pokoju między narodem rumuńskim a polskim. 


Jazda samochodem po Rumunii w zeszłym roku nie była tak zaskakująca jak teraz. Oto bowiem jadąc stosunkowo szeroką szosą, dwupasmową z poboczem (czyli taką, jakie jeszcze nie tak dawno uchodziły w Polsce za doskonałe do wyprzedzania "na trzeciego", a nawet "na czwartego"), zobaczyliśmy najpierw jeden samochód jadący poboczem. Wytłumaczyliśmy to sobie tym, że kierowca po prostu chce sobie wolno jechać, więc przepuszcza w ten sposób wszystkich innych. Kilkaset metrów dalej zobaczyliśmy jednak całą grupkę aut jadących poboczem. A zaraz potem nawet wóz policyjny! Okazało się, że w Rumunii takie pobocza traktowane są jako osobny pas ruchu! Gorzej było z ciężarówkami, które jadąc poboczem i tak zajmowały połowę pasa, który dla nas był tym jedynym dopuszczalnym. Natomiast za szczyt bezczelności uznaliśmy kierowcę, który nas po prostu wyprzedził z prawej strony jadąc pasem, który dla nas był poboczem! Pomyślałem sobie, że nie chciałbym być rowerzystą w Rumunii. 

Powoli znikały góry i krajobraz robił się coraz bardziej równinny i płaski. Z ulgą przyjęliśmy zjazd na drogę podrzędną, bez pobocza, ponieważ kierowcy nie mieli na niej pola manewru do jakichś szaleństw z wyprzedzaniem, ale przede wszystkim prawie nie było na niej samochodów. Było płasko, pusto, zaś szosy nie ocieniało ani jedno drzewo. 

Za Fokszanami (okazuje się, że wiele rumuńskich miast ma swoje polskie wersje nazw) zaczęliśmy studiować mapę (Agnieszka) i Google Maps (ja) i sprawdzać, czy nie da się pojechać jakoś tak, żeby jak najszybciej dotrzeć do autostrady, opłata za którą i tak jest wliczona w elektroniczną winietę, jaka jest w Rumunii obowiązkowa. Nawigacja Jarka prowadziła nas jednak uparcie jakoś tak na południowy wschód bocznymi drogami, zamiast wprost na południe, do autostrady Bukareszt-Konstanca. W jakiejś wsi zatrzymaliśmy się i Jarek zmienił ustawienia swojego Tom-Toma, w którym do tej pory obowiązywało omijanie dróg płatnych i promów. Nawigacja skierowała nas już prosto na autostradę, na której można było nieco przyspieszyć. Tuż przed Konstancą trafiliśmy jednak na bramki poboru opłat za przejazd nie przez autostradę, ale przez mosty na Dunaju. Winieta nie obejmuje bowiem myta! Kiedy jednak zbliżyliśmy się do owych bramek, okazało się, że nikt tej opłaty nie pobiera, więc po prostu przez nie przejechaliśmy. 

Nie musieliśmy jechać przez Konstancę, ponieważ omija się nią obwodnicą, która następnie przechodzi w szosę prowadzącą przez Mangalię i inne mniejsze miejscowości do granicy z Bułgarią. Nas jednak dotarcie do tego kraju nie interesowało. Zgodnie ze wskazówkami nawigacji skręciliśmy w prawo, a następnie w trzecią przecznicę znowu w prawo. Tym razem pomocna okazała się nawigacja Google Maps, ponieważ Tom-Tom nie umiał znaleźć dokładnego adresu naszej kwatery (tzn. ulicy i numeru). Ok. osiemnastej dotarliśmy przed bramę domu oznaczonego szyldem Porto Lima. 

Jeszcze przed Konstancą zadzwonił Jarka telefon. Ponieważ Jarek prowadził, podałem go Joli. Spodziewaliśmy się, że to jacyś nagabywacze z banku lub innej instytucji namawiającej do sprzedaży czegoś, co nas normalnie nie interesuje, ale głos w telefonie przemówił po angielsku, więc Jola jak oparzona natychmiast przekazała go mnie. Okazało się, że dzwonił właściciel naszej kwatery w Limanu i pytał, o której mniej więcej dotrzemy. Kiedy powiedziałem, że ok. 18.00, poinformował mnie, że on będzie w tym czasie nieobecny, ponieważ idzie "to the gym", ale nasze mieszkanie na górze domu będzie otwarte i klucz też tam będzie. Możemy też skorzystać z kuchni na dole i oczywiście ze wszystkiego, co zastaniemy na kwaterze. On zaś skontaktuje się z nami bezpośrednio po powrocie "from the gym". Pomyślałem, że facet po prostu idzie na siłownię trochę popakować. 

Kiedy weszliśmy przez otwartą furtkę, otworzyliśmy bramę i Jarek wjechał na niewielki podjazd przed domem. Drzwi do domu były pozamykane, ale poszedłem trochę dalej i "odkryłem" schody na zewnątrz prowadzące na nasze piętro. 

Zeszliśmy do kuchni, gdzie dokonywaliśmy kolejnych "odkryć", tzn. znajdowaliśmy potrzebne nam garnki i rondle. Żeby nie przedłużać naszej i tak rozciągniętej w czasie podróży, postanowiliśmy nie zatrzymywać się nigdzie na obiad, tylko ugotować spaghetti, które zakupiliśmy jeszcze na Węgrzech. W Lidlu na początku naszej trasy dokupiliśmy passatę pomidorową, zaś parmezan, oliwę o smaku bazyliowym w sprayu, sól i pieprz, mieliśmy. 

W naszym pokoju na górze (miały być dwie sypialnie, ale okazało się, że tak, są dwa szerokie łóżka oddzielone od siebie stolikiem i drewnianym filarem), w którym natychmiast uruchomiliśmy klimatyzację, na jednym ze stolików czekała na nas butelka wina. Znieśliśmy ją na dół do stołu pod ocieniona liśćmi pergolą. 

Ugotowałem pastę i zrobiłem sos z passaty pomidorowej, oliwy z bazylią, sproszkowanym czosnkiem, solą i pieprzem. Nałozyliśmy jedzenie na głębokie talerze (zgodnie z kategoryczną sugestią Roberta Makłowicza), posypaliśmy parmezanem. Otworzyliśmy wino i zaczęliśmy świętować nasza rocznicę ślubu. 

Po posiłku poszliśmy na nasz taras na górze i wyjęliśmy z lodówki rum i colę kupione rano w Lidlu. Podczas gdy sączyliśmy swoje drinki w świetle zachodzącego słońca, wszedł do nas właściciel, George (wymówił swoje imię tak właśnie, po angielsku, czyli "dżordż", dlatego tak je zapisuję). Spytałem go, którą partię mięśni ćwiczył, myśląc, że był na siłowni, ale okazało się, że nasz młody gospodarz (33) jest trenerem brazylijskiego jiu-jitsu, więc jego "gym" to nie była siłka, tylko po prostu sala gimnastyczna, gdzie ćwiczy tę wysoko cenioną ze względu na skuteczność sztukę walki stawiającą głównie na walkę w parterze. W pewnym momencie zaproponował nam, że gdybyśmy chcieli spróbować czegoś mocniejszego, to on oferuje nam palinkę. Spytałem o cenę, ale George odparł, że to poczęstunek z jego strony.

Niestety nasza kwatera nie miała wi-fi, a to z tego względu, że jak wyjaśnił nasz gospodarz, jego goście, którzy przyjeżdżają z dziećmi, chcą, żeby te ostatnie korzystały z uroków natury, a nie siedziały w internecie. Dlatego w związku z elektronicznym detoksem dzieci, przekroczyłem limit danych komórkowych. Niestety ja nie chciałem się narazić na efekt odstawienny. 

Nasze żony zostały na górze i wkrótce poszły spać, natomiast my zeszliśmy na dół do stołu, gdzie wcześniej spożyliśmy nasz obiad. Tam George i jego kuzyn Cornel stali i rozmawiali z kobietami. Cornela poznaliśmy już wcześniej, ponieważ wkrótce po naszym przyjeździe spytaliśmy go o drogę do sklepu, do którego zresztą też zdążyliśmy pójść.

Dół naszego domu zajmował Cornel i jego rodzina, oraz rodzina jego przyjaciół. 

Kiedy zeszliśmy na dół kobiety poszły do swoich pokojów na dole, i została nasza czwórka. Wypiliśmy po kieliszku palinki. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że George jest ekonomistą, który pracuje w rumuńskiej firmie, która jest udziałowcem w stoczni, której dźwigi widać było z naszego tarasu. Świetnie mówi po angielsku, więc nie musiałem wysilać swojego bardzo podstawowego rumuńskiego. W pewnym momencie Cornel wyniósł z kuchni wielką butlę czerwonego wina wyprodukowanego, jak twierdził, przez jego ojca z własnych winogron. Wino zaś miało osiem lat. Miało, jak dla mnie, nieco dziwny smak, ale nie miało to w tym momencie żadnego znaczenia. Nawiązywaliśmy kontakty polsko-rumuńskie! Pijąc na przemian wino i palinkę, pogadaliśmy sobie i o historii naszych krajów, i o obecnej sytuacji, o rumuńskich Romach i innych mniejszościach, w tym o muzułmanach w Dobrudży, bo przecież w tym regionie właśnie się znajdowaliśmy. 

Kiedy powiedzieliśmy, jakie regiony Rumunii zwiedziliśmy w zeszłym roku i podczas poprzednich dni naszej obecnej wyprawy, stwierdził, że znamy jego kraj lepiej niż on sam, ponieważ dla niego często taniej jest wziąć rodzinę, wsiąść na statek i popłynąć do Bułgarii lub Grecji, niż jechać do Siedmiogrodu. 

W międzyczasie Cornel zrobił nam wszystkim selfika. Na szczęście w sumie nie wypiliśmy zbyt dużo, więc rozeszliśmy się o rozsądnej porze. Następnego dnia mieliśmy zaplanowaną plażę i słodkie nicnierobienie.


https://photos.app.goo.gl/SKGBCp8t5Bya2ESYA









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz