poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Termy, zamek Diósgyőr i Tokaj (2 sierpnia)


Niedziela, 2 sierpnia, zaczęła się od śniadania i kawy na naszej kwaterze, czyli w mieszkaniu należącym do przedsiębiorcy o niskim wzroście, ale za to o niezwykle groźnym imieniu Attila, po czym, zgodnie z planem, zeszliśmy do samochodu z ręcznikami i klapkami do chodzenia po jaskiniowych basenach termalnych Miscolctapolca. Ponieważ Jarek jest duchem niespokojnym i potrzebującym wiecznego ruchu, zszedł do swojego auta dużo wcześniej niż my, żeby... nooo, tak z głowy to Wam nie powiem, co Jarek robił przy, czy też w swoim samochodzie przed naszym zejściem, ale prawda jest taka, że był na dole dużo wcześniej niż cała nasza reszta. Ponieważ nasze panie dość długo się szykowały do zejścia, ja również postanowiłem zejść nieco wcześniej i na pobliskim trawniku zdążyłem przećwiczyć dwie części formy taiji stylu Yang w wersji YMAA, co wyraźnie intrygowało przechodniów -- głównie starsze panie z pieskami, ale również innych przechodniów, w tym mężczyzny przed trzydziestką, który zajmował się grzebaniem w śmietniku. 
Pod tym względem Miszkolc robi dość przygnębiające wrażenie. Już bowiem poprzedniego dnia zauważyłem innego młodego człowieka parającego się tym mało higienicznym zajęciem. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że w ten sposób zdobywają środki do życia ludzie w raczej starszym wieku. Dlatego widok młodych chłopaków w tej roli był dla mnie przykrym doświadczeniem. Świat chyba nie powinien być tak urządzony. 

Przed wejściem do basenów uśmiechnięta dziewczyna zmierzyła nam temperaturę zbliżając nam aparat do czoła, lecz go nie dotykając. Próbę tę przeszliśmy pozytywnie, ponieważ zostaliśmy dopuszczeni do kasy. 

Wg mnie główną atrakcją obiektu była możliwość wymoczenia się w ciepłej wodzie, ponieważ przez wszystkie jaskinie można przejść w ciągu pół godziny. Wykupiliśmy pobyt czterogodzinny, a dojechaliśmy do term dość wcześnie, ponieważ liczyliśmy, że nie będzie jeszcze wielu ludzi. Jak się okazało, nasze kalkulacje były słuszne. Ludzie zaczęli się schodzić tłumnie jakieś dwie godziny po naszym przybyciu. Dla mnie osobiście największą atrakcją była możliwość skorzystania z basenu pływackiego, gdzie po ponad rocznej przerwie, pozwoliłem sobie na przepłynięcie ok. 0,5 kilometra. 

Nawilżeni, wymasowani biczami wodnymi i innymi rodzajami wodnego masażu, tudzież opaleni, wróciliśmy na kwaterę, by po szybkim drugim śniadaniu wyruszyć do miszkolckiego zamku Diósgyőr. Historia tej budowli sięga wieku XIII, ale swoją świetność zawdzięczała Nagy Lajosowi, czyli królowi Ludwikowi Wielkiemu z dynastii Andegawenów, znanego u nas jako Ludwik Węgierski, ponieważ ten władca, któremu Węgry zawdzięczały swoją potęgę był siostrzeńcem Kazimierza Wielkiego i po jego śmierci również królem Polski. 

Później zamek był miejscem zamieszkania sześciu węgierskich królowych. Najazd turecki doprowadził do jego poważnych uszkodzeń, natomiast do ostatecznej ruiny doprowadziła go klęska opozycji antyhabsburskiej w 1596 r. Od 1993 r. trwały na jego terenie prace archeologiczne, zaś w 2014 zrekonstruowano go do stanu obecnego. 

Z murów zamkowych dostrzegliśmy ciekawą budowlę, w której odgadliśmy plac do ujeżdżania koni, ale jest w rzeczywistości miejscem współczesnych turniejów rycerskich. 

Kiedy Jarek kupował bilety w kasie, my czekaliśmy przy popiersiu Ludwika Wielkiego niedaleko wejścia do zamku. Tylko Jola miała ważną legitymację nauczycielską. Zarówno Agnieszka, jak i Jarek złożyli w swoich szkołach podania o uaktualnione legitymacje już na początku roku, ale nie doczekali się ich wyrobienia -- prawdopodobnie z winy opieszałości kadrowych. Tymczasem Jarek wrócił z tajemniczą miną i kazał nam zgadnąć jaką zniżkę dostała Jola posiadając swój ważny dokument. Wszyscy podaliśmy błędne typy, ponieważ okazało się, że jej bilet kosztował 0 (słownie "zero") forintów. Trochę więc ponarzekaliśmy na lekceważące podejście do obowiązków niektórych pracowników oświaty, ale nie zepsuło to nam specjalnie satysfakcji ze zwiedzenia zamku, który jest całkowicie konstrukcją nową, ale odtworzoną w miarę wiernie. Efekt psuła papa pokrywająca powierzchnie dachowe i wykorzystanie zupełnie współczesnej terakoty, ale reszta robiła bardzo dobre wrażenie. Już przy wyjściu z zamku Jarek nagle wykrzyknął "O, patrzcie, tam jest jakiś król! Chodźcie zobaczyć, co to za pomnik". Było to popiersie Ludwika Węgierskiego, przy którym czekaliśmy na niego i bilety. Tak był podekscytowany świetnym interesem, jaki zrobiła Jola, że za pierwszym razem nawet nie zwrócił uwagę, pod czyją rzeźbą stoimy. 

Był to jeden z wielu przykładów, jakie znam z życia, wskazujących, że momenty zagapienia zdarzają się dosłownie każdemu. Poprzedniego dnia to Jarek miał ubaw z całej naszej trójki. W naszym mieszkaniu stała bowiem wysoka lampa w kształcie łuku. Doszliśmy do wniosku, że na jego końcu musiała wisieć właściwa lampa z żarówką, tylko uległa uszkodzeniu. Na to do "łuku" podszedł Jarek, i przycisną palcem miejsce, gdzie myśleliśmy że powinien się znajdować brakujący element świecący. Cały "łuk" zaczął emanować intensywnym światłem. I tak to trójka mieszkańców miast z wyższym wykształceniem poległa na obsłudze zwykłej, choć dość nowocześnie zaprojektowanej, lampy.

Prosto z Diósgyőri vár pojechaliśmy do Tokaju. Tej nazwy chyba nikomu nie trzeba specjalnie przybliżać, bo jest to przecież rodzaj wina, które w przedrozbiorowej Polsce uchodziło za synonim trunku najwyższej jakości. Przypomniała mi się historia z lat studenckich, kiedy moi nieco starsi koledzy (z dumą odnoszący się do swojego nazwiska i szlacheckiej tradycji swojej rodziny; dziś ważne osoby w świecie nauki i polityki), którzy w porównaniu do nas, wykazywali się raczej wstrzemięźliwością alkoholową, od czasu do czasu urządzali imprezę, na której jedynym napojem wyskokowym był właśnie tokaj. 

Jechaliśmy ok. 60 km, żeby ok. szóstej po południu dotrzeć do drugiej w naszym doświadczeniu mekki węgierskiego winiarstwa (cztery lata temu byliśmy razem w Egerze). Tokaj okazał się miasteczkiem niezwykle urokliwym, o niskiej, ale jakże czarującej zabudowie. Poważnie odczuwaliśmy już głód, więc zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie moglibyśmy spożyć późny obiad. Minęliśmy dwie restauracje, gdzie wszystkie stoliki były zajęte, minęliśmy jedną, która była zamknięta i wystawiona na sprzedaż, aż przy placu Kossutha natknęliśmy się na Bachus Etterem, czyli Restaurację "Bachus", gdzie dostaliśmy jadłospis w języku polskim, zaś pierwszy kelner, który do nas podszedł przywitał nas kilkoma słowami w mowie Józefa Bema. 

Niektórzy uważają, że nie należy się zadowalać wyborem czegoś "pierwszego lepszego". Tym razem jednak nasza spontaniczna decyzja spowodowana lenistwem (po prostu nie chciało nam się iść pod kolejną restauracje, żeby sprawdzić, czy jej oferta nie jest przypadkiem korzystniejsza) okazała się strzałem w dziesiątkę. Pieczeń wieprzowa "po więgiersku", czyli przykryta leczo z "niby plackami ziemniaczanymi" (małe "walce" z masy ziemniaczanej usmażone w panierce) okazała się przykładem kulinarnej poezji. Równie dobry był sandacz zamówiony przez Jolę, smażony camambert, który wybrała Agnieszka, czy zupa rybna Jarka. Do tego wybornie pasował kieliszek półwytrawnego tokaju. 

Syci i w pełni usatysfakcjonowani, weszliśmy do sklepu oferującego wina i mocniejsze węgierskie alkohole, gdzie za gotówkę (w żadnym z tego typu sklepów nie przyjmowano zapłaty kartą) kupiliśmy dużą butelkę białego wina na wieczór po powrocie na kwaterę. 

Wracaliśmy przez wieś, którą bez przesady można nazwać węgierską wioską bocianią -- dosłownie przed bramą każdego gospodarstwa na słupie swoje gniazdo uwiły sobie bocianie rodziny. Później skręciliśmy na główną szosę wiodącą do Miszkolca, która prowadziła nas przez długi czas wzdłuż rzeki Bodrog. 

Na pożegnanie naszej kwatery wypiliśmy wino przywiezione z Tokaju i obejrzeliśmy kilka skeczy polskich kabaretów, same starocie, które nas nieodmiennie śmieszą (Kabaret Moralnego Niepokoju i Hrabi), co pozwoliło nam nieco zagłuszyć niepokój spowodowany doniesieniami portali internetowych, z których wynikało, że Rumunia pod względem dziennego przyrostu zakażeń znalazła się zaraz za Katalonią. Postanowiliśmy jednak trzymać się ściśle zasad zalecanych przez wszelkie władze -- maseczki, dystans, mycie rąk i dezynfekcja wszystkiego, co się da zdezynfekować -- i podjąć wyzwanie, zwłaszcza, że było już za późno na rezygnację z już opłaconych noclegów.



























































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz