Niedziela,
2 sierpnia, zaczęła się od śniadania i kawy na naszej kwaterze, czyli w
mieszkaniu należącym do przedsiębiorcy o niskim wzroście, ale za to o
niezwykle groźnym imieniu Attila, po czym, zgodnie z planem, zeszliśmy
do samochodu z ręcznikami i klapkami do chodzenia po jaskiniowych
basenach termalnych Miscolctapolca. Ponieważ Jarek jest duchem
niespokojnym i potrzebującym wiecznego ruchu, zszedł do swojego auta
dużo wcześniej niż my, żeby... nooo, tak z głowy to Wam nie powiem, co
Jarek robił przy, czy też w swoim samochodzie przed naszym zejściem, ale
prawda jest taka, że był na dole dużo wcześniej niż cała nasza reszta.
Ponieważ nasze panie dość długo się szykowały do zejścia, ja również
postanowiłem zejść nieco wcześniej i na pobliskim trawniku zdążyłem
przećwiczyć dwie części formy taiji stylu Yang w wersji YMAA, co
wyraźnie intrygowało przechodniów -- głównie starsze panie z pieskami,
ale również innych przechodniów, w tym mężczyzny przed trzydziestką,
który zajmował się grzebaniem w śmietniku.
Pod
tym względem Miszkolc robi dość przygnębiające wrażenie. Już bowiem
poprzedniego dnia zauważyłem innego młodego człowieka parającego się tym
mało higienicznym zajęciem. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że w ten
sposób zdobywają środki do życia ludzie w raczej starszym wieku. Dlatego
widok młodych chłopaków w tej roli był dla mnie przykrym
doświadczeniem. Świat chyba nie powinien być tak urządzony.
Przed
wejściem do basenów uśmiechnięta dziewczyna zmierzyła nam temperaturę
zbliżając nam aparat do czoła, lecz go nie dotykając. Próbę tę
przeszliśmy pozytywnie, ponieważ zostaliśmy dopuszczeni do kasy.
Wg
mnie główną atrakcją obiektu była możliwość wymoczenia się w ciepłej
wodzie, ponieważ przez wszystkie jaskinie można przejść w ciągu pół
godziny. Wykupiliśmy pobyt czterogodzinny, a dojechaliśmy do term dość
wcześnie, ponieważ liczyliśmy, że nie będzie jeszcze wielu ludzi. Jak
się okazało, nasze kalkulacje były słuszne. Ludzie zaczęli się schodzić
tłumnie jakieś dwie godziny po naszym przybyciu. Dla mnie osobiście
największą atrakcją była możliwość skorzystania z basenu pływackiego,
gdzie po ponad rocznej przerwie, pozwoliłem sobie na przepłynięcie ok.
0,5 kilometra.
Nawilżeni,
wymasowani biczami wodnymi i innymi rodzajami wodnego masażu, tudzież
opaleni, wróciliśmy na kwaterę, by po szybkim drugim śniadaniu wyruszyć
do miszkolckiego zamku Diósgyőr. Historia tej budowli sięga wieku XIII,
ale swoją świetność zawdzięczała Nagy Lajosowi, czyli królowi Ludwikowi
Wielkiemu z dynastii Andegawenów, znanego u nas jako Ludwik Węgierski,
ponieważ ten władca, któremu Węgry zawdzięczały swoją potęgę był
siostrzeńcem Kazimierza Wielkiego i po jego śmierci również królem
Polski.
Później
zamek był miejscem zamieszkania sześciu węgierskich królowych. Najazd
turecki doprowadził do jego poważnych uszkodzeń, natomiast do
ostatecznej ruiny doprowadziła go klęska opozycji antyhabsburskiej w
1596 r. Od 1993 r. trwały na jego terenie prace archeologiczne, zaś w
2014 zrekonstruowano go do stanu obecnego.
Z
murów zamkowych dostrzegliśmy ciekawą budowlę, w której odgadliśmy plac
do ujeżdżania koni, ale jest w rzeczywistości miejscem współczesnych
turniejów rycerskich.
Kiedy
Jarek kupował bilety w kasie, my czekaliśmy przy popiersiu Ludwika
Wielkiego niedaleko wejścia do zamku. Tylko Jola miała ważną legitymację
nauczycielską. Zarówno Agnieszka, jak i Jarek złożyli w swoich szkołach
podania o uaktualnione legitymacje już na początku roku, ale nie
doczekali się ich wyrobienia -- prawdopodobnie z winy opieszałości
kadrowych. Tymczasem Jarek wrócił z tajemniczą miną i kazał nam zgadnąć
jaką zniżkę dostała Jola posiadając swój ważny dokument. Wszyscy
podaliśmy błędne typy, ponieważ okazało się, że jej bilet kosztował 0
(słownie "zero") forintów. Trochę więc ponarzekaliśmy na lekceważące
podejście do obowiązków niektórych pracowników oświaty, ale nie zepsuło
to nam specjalnie satysfakcji ze zwiedzenia zamku, który jest całkowicie
konstrukcją nową, ale odtworzoną w miarę wiernie. Efekt psuła papa
pokrywająca powierzchnie dachowe i wykorzystanie zupełnie współczesnej
terakoty, ale reszta robiła bardzo dobre wrażenie. Już przy wyjściu z
zamku Jarek nagle wykrzyknął "O, patrzcie, tam jest jakiś król! Chodźcie
zobaczyć, co to za pomnik". Było to popiersie Ludwika Węgierskiego,
przy którym czekaliśmy na niego i bilety. Tak był podekscytowany
świetnym interesem, jaki zrobiła Jola, że za pierwszym razem nawet nie
zwrócił uwagę, pod czyją rzeźbą stoimy.
Był
to jeden z wielu przykładów, jakie znam z życia, wskazujących, że
momenty zagapienia zdarzają się dosłownie każdemu. Poprzedniego dnia to
Jarek miał ubaw z całej naszej trójki. W naszym mieszkaniu stała bowiem
wysoka lampa w kształcie łuku. Doszliśmy do wniosku, że na jego końcu
musiała wisieć właściwa lampa z żarówką, tylko uległa uszkodzeniu. Na to
do "łuku" podszedł Jarek, i przycisną palcem miejsce, gdzie myśleliśmy
że powinien się znajdować brakujący element świecący. Cały "łuk" zaczął
emanować intensywnym światłem. I tak to trójka mieszkańców miast z
wyższym wykształceniem poległa na obsłudze zwykłej, choć dość
nowocześnie zaprojektowanej, lampy.
Prosto z Diósgyőri
vár pojechaliśmy do Tokaju. Tej nazwy chyba nikomu nie trzeba
specjalnie przybliżać, bo jest to przecież rodzaj wina, które w
przedrozbiorowej Polsce uchodziło za synonim trunku najwyższej jakości.
Przypomniała mi się historia z lat studenckich, kiedy moi nieco starsi
koledzy (z dumą odnoszący się do swojego nazwiska i szlacheckiej
tradycji swojej rodziny; dziś ważne osoby w świecie nauki i polityki),
którzy w porównaniu do nas, wykazywali się raczej wstrzemięźliwością
alkoholową, od czasu do czasu urządzali imprezę, na której jedynym
napojem wyskokowym był właśnie tokaj.
Jechaliśmy
ok. 60 km, żeby ok. szóstej po południu dotrzeć do drugiej w naszym
doświadczeniu mekki węgierskiego winiarstwa (cztery lata temu byliśmy
razem w Egerze). Tokaj okazał się miasteczkiem niezwykle urokliwym, o
niskiej, ale jakże czarującej zabudowie. Poważnie odczuwaliśmy już głód,
więc zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie moglibyśmy spożyć późny obiad.
Minęliśmy dwie restauracje, gdzie wszystkie stoliki były zajęte,
minęliśmy jedną, która była zamknięta i wystawiona na sprzedaż, aż przy
placu Kossutha natknęliśmy się na Bachus Etterem, czyli Restaurację
"Bachus", gdzie dostaliśmy jadłospis w języku polskim, zaś pierwszy
kelner, który do nas podszedł przywitał nas kilkoma słowami w mowie
Józefa Bema.
Niektórzy
uważają, że nie należy się zadowalać wyborem czegoś "pierwszego
lepszego". Tym razem jednak nasza spontaniczna decyzja spowodowana
lenistwem (po prostu nie chciało nam się iść pod kolejną restauracje,
żeby sprawdzić, czy jej oferta nie jest przypadkiem korzystniejsza)
okazała się strzałem w dziesiątkę. Pieczeń wieprzowa "po więgiersku",
czyli przykryta leczo z "niby plackami ziemniaczanymi" (małe "walce" z
masy ziemniaczanej usmażone w panierce) okazała się przykładem
kulinarnej poezji. Równie dobry był sandacz zamówiony przez Jolę,
smażony camambert, który wybrała Agnieszka, czy zupa rybna Jarka. Do
tego wybornie pasował kieliszek półwytrawnego tokaju.
Syci
i w pełni usatysfakcjonowani, weszliśmy do sklepu oferującego wina i
mocniejsze węgierskie alkohole, gdzie za gotówkę (w żadnym z tego typu
sklepów nie przyjmowano zapłaty kartą) kupiliśmy dużą butelkę białego
wina na wieczór po powrocie na kwaterę.
Wracaliśmy
przez wieś, którą bez przesady można nazwać węgierską wioską bocianią --
dosłownie przed bramą każdego gospodarstwa na słupie swoje gniazdo
uwiły sobie bocianie rodziny. Później skręciliśmy na główną szosę
wiodącą do Miszkolca, która prowadziła nas przez długi czas wzdłuż rzeki
Bodrog.
Na
pożegnanie naszej kwatery wypiliśmy wino przywiezione z Tokaju i
obejrzeliśmy kilka skeczy polskich kabaretów, same starocie, które nas
nieodmiennie śmieszą (Kabaret Moralnego Niepokoju i Hrabi), co pozwoliło
nam nieco zagłuszyć niepokój spowodowany doniesieniami portali
internetowych, z których wynikało, że Rumunia pod względem dziennego
przyrostu zakażeń znalazła się zaraz za Katalonią. Postanowiliśmy jednak
trzymać się ściśle zasad zalecanych przez wszelkie władze -- maseczki,
dystans, mycie rąk i dezynfekcja wszystkiego, co się da zdezynfekować --
i podjąć wyzwanie, zwłaszcza, że było już za późno na rezygnację z już
opłaconych noclegów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz