Poprzedniego wieczoru rozmawialiśmy m.in. o słowiańskich wyrazach w języku rumuńskim. George i Cornel wiedzieli o słowiańskim wpływie na ich mowę ojczystą, ale np. nie kojarzyli, że nazwa miasta za zachód od Konstancy jest czysto słowiańska. Czy to byłby Polak, czy Słowak, Rosjanin czy Serb, od razu rozpoznałby w nazwie Cernavoda (czyt. Czernawoda) czarną, cziorną, czerną czy też crną wodę. Gdyby ją zrumunizować, musiałaby się nazywać Apa Neagra. Niesamowite są te historie z mieszaniem się kultur i języków. Dlatego zadziwiające jest dążenie pewnego rodzaju polityków i pozostających pod ich wpływem "humanistów" głoszących nauki na temat odwiecznych i "czystych" narodów i kultur. Nasza planeta to tygiel, czy nam się to podoba, czy nie.
11 sierpnia, we wtorek, nie spieszyliśmy się ze wstawianiem, ponieważ nie mieliśmy żadnego napiętego planu. Nasi sąsiedzi z dołu, czyli nasz nowy znajomy Cornel, jego żona i dzieci, oraz rodzina jego przyjaciół wyruszyli na plażę jakoś tak wkrótce po ósmej rano. My natomiast niespiesznie zrobiliśmy sobie i spożyli śniadanie. Po czym równie powoli wypiliśmy kawę. Pewnym problemem był smak herbaty, i w trochę mniejszym stopniu kawy, a to ze względu na właściwości wody. Nie znam się na klasyfikacji tej cieczy, więc nie wiem, czy była zbyt twarda, zbyt miękka, zbyt żelazista, a może zbyt... nie wiadomo jaka, ale herbata nie miała najlepszego smaku. Wszystko inne nam się jednak tak podobało, że przestaliśmy się przejmować wodą.
Po kawie wyruszyliśmy na plażę do miejscowości 2 Mai. Nie wiem, na cześć jakiego wydarzenia tak właśnie ją nazwano, bo nie sądzę, że z powodu dnia naszej flagi. Najpierw pojechaliśmy na sam koniec tej miejscowości, ponieważ Jarek na mapach google wypatrzył tam przejście na plażę, ale okazało się, że jest ono zamknięte łańcuchem z napisem, że "access interzis". Zawróciliśmy i zaparkowaliśmy w jednej z bocznych uliczek po stronie przeciwnej do morza. Przeszliśmy następnie na drugą stronę ruchliwej ulicy będącej częścią szosy prowadzącej do Bułgarii i weszliśmy w uliczkę prowadzącą na plażę.
Po drodze zorientowaliśmy się, że mogliśmy bliżej zaparkować samochód, a czym dalej szliśmy, zobaczyliśmy, że mogliśmy praktycznie podjechać niemal na samą plażę, a konkretnie zaparkować na skarpie tuż nad samą plażą. Zanim zeszliśmy na dół, dotarło do nas, że pasek piasku między skarpą a morzem zajmują namioty, a przed nimi i między nimi paradują ludzie płci obojga (wg najnowszych trendów być może nawet więcej) pozbawieni wszelkich tekstyliów osłaniających ciała. Owszem, jeszcze przed naszą wyprawą do Rumunii zdawaliśmy sobie sprawę, że któregoś dnia w tej okolicy możemy się natknąć na plażę nudystów, ale nie spodziewaliśmy się, że to się stanie pierwszego dnia.
Poprzedniego wieczoru George mówił nam, żeby poszukać darmowych plaż między tymi zajętymi przez hotele i pensjonaty. Te ostatnie mieliśmy rozpoznać bez trudu po parasolach, leżakach lub baldachimach dla gości. Te darmowe ("dzikie", jak nazwała je Agnieszka) były tych udogodnień pozbawione.
Z powodu oporów Joli wobec pozostania w strefie amatorów nagości, powędrowaliśmy kilkadziesiąt metrów dalej. Nawet tam trafialiśmy na panie opalające się co prawda nie całkiem nago, ale topless.
Znaleźliśmy w końcu miejsce, gdzie w ogóle było niewielu ludzi, i tam weszliśmy do Morza Czarnego. W moim przypadku było to pierwsze zetknięcie się z tym akwenem. W odróżnieniu od naszego Bałtyku, który najlepiej spełniałby rolę basenu dla amatorów morsowania, i Adriatyku, w którym pływaliśmy w zeszłym roku podczas pobytu w Chorwacji, gdzie nasze ciała bardzo szybko przyzwyczaiły się do temperatury wody, ale jednak pierwszy z nią kontakt nie był wcale taki... oczywisty, to tutaj, nad Morzem Czarnym, od razu wchodziło się do wody, zaś ciało nie doznawało nawet sekundy stresu związanego ze zmianą temperatury. Woda była od razu ciepła i przyjemna.
Był jednak jeden problem. Otóż piasek na plaży (no niestety nie żółty, jak nad Bałtykiem, ale raczej taki szary, jaki można spotkać na placach budowy) wprowadzał nas w błąd, bo kończył się natychmiast na linii granicznej między wodą a lądem. Dno morza pokryte było kamieniami, niektórymi dużymi, tak że można było na nich stanąć, ale też z nich się ześlizgnąć, a niektórymi małymi, które nieprzyjemnie wbijały się w stopy. Było też ryzyko postawienia stopy między kamienie i utraty równowagi. Kiedy tylko pomyślałem, że nieco dalej jest trochę głębiej i będzie można popływać, z błędu wyprowadziły mnie nastolatki, które zawędrowały jakieś 150 metrów od brzegu, zaś woda nadal sięgała im do kolan. Oczywiście mogłem postawić sobie ambitne zadanie dotarcia do miejsca, gdzie jest trochę głębiej, ale jednak wędrówka po kamieniach -- niektórych śliskich a niektórych ostrych -- wydała mi się ceną zbyt wygórowaną za zaspokojenie męskiej próżności, więc razem z całym towarzystwem usadowiłem się na betonowej belce, która jakimś cudem znalazła się w morzu tuż przy brzegu i tak błogo mocząc nogi, a czasami kładąc się na kamienistym dnie, zanurzając więcej ciała, spędziliśmy ok. dwóch godzin obserwując falowanie wody, tudzież kormorany, z których jeden siedział na drewnianej żerdzi wystającej ze skarpy, dwa inne na suchej gałęzi trochę dalej i grupę kolejnych na budce o nierozpoznanej roli w pobliżu półwysepku z łodziami i zaparkowanymi samochodami.
W pewnym momencie zacząłem ćwiczyć formę taiji, z której wykonałem tylko pierwszą z trzech części, bo choć w tej chińskiej sztuce ważne jest tzw. zakorzenienie, zapadanie się stopami w piasek przy każdym ruchu trudno przypisać tę funkcję. Przerzuciłem się więc na qigongi, a następnie usiadłem przed betonową belką placami do słońca przybierając pozycję lotosu. W ten sposób udało mi się przetrwać pół godziny, po czym zdecydowaliśmy się zejść z plaży i poszukać jakiejś restauracji, ponieważ zaczęliśmy odczuwać głód.
Znaleźliśmy wolny stolik w restauracji na rogu uliczki z której schodziliśmy z plaży i głównej ulicy będącej częścią szosy do Bułgarii. Był osłoneczniony i gorący, ponieważ był to stolik stojący w rogu restauracyjnego ogródka (terasy) i był jedyny bez parasola. Zdecydowaliśmy się jednak zostać. Nie żałowaliśmy, bo choć młody kelner w ogóle nie mówił po angielsku, i na początku nawet nie rozumiał, kiedy po rumuńsku próbowałem mu wytłumaczyć, że chcemy dwa osobne rachunki (note), i po prostu na moment odszedł od nas ku naszemu zaskoczeniu, to jedzenie okazało się bardzo dobre.
Kelner po trzech minutach wrócił i przyjął nasze zamówienie. Upewnił się, że każda z par chce osobny "bon fiscal". Jola zamówiła sałatkę dobrogeana (dobrudzką), Agnieszka bulgaresca (czyli bułgarską), które różniły się tym, że dodatkowym składnikiem tej ostatniej była szynka. Jarek ocenił swoją ciorbę de burta na 6 punktów w skali sebeskiej. Nie tylko uznał, że smak jest taki sobie, ale przede wszystkim nie dostał w ogóle ostrej papryki do zagryzania! Natomiast moje danie całkiem mi smakowało, a były to małe kawałki piersi z kurczaka usmażone razem z czerwoną cebulą i kawałkami papryk w trzech kolorach z sosem sojowym. Do tego wziąłem sobie ziemniaki ugotowane i chyba przysmażone również z papryka, cebulą i chyba pomidorami. Całość bardzo mi smakowała.
Udając się w kierunku uliczki, gdzie zostawiliśmy samochód, stwierdziliśmy, że "Bianca" to całkiem przyzwoita knajpa i następnego dnia chętnie do niej wrócimy. Tymczasem zaszliśmy do sklepu spożywczego na rogu uliczki, gdzie stało auto Jarka i zrobiliśmy zakupy podstawowych produktów spożywczych, w tym dziesięciu jajek i cebuli, ponieważ następnego dnia postanowiłem usmażyć dla Joli, Jarka i siebie jajecznicę. Agnieszka nie cierpi tej prostej i pysznej potrawy, więc nie zgłosiła chęci partycypacji w takim śniadaniu.
Już jadąc nad morze z naszej kwatery w Limanu zauważyliśmy pole zwęglonych słoneczników. Przypomniała nam się opowieść znajomej Joli, która swego czasu mówiła jej o podobnym zjawisku w hiszpańskiej Andaluzji. Tymczasem teraz widzieliśmy to na własne oczy. Całe pole czarnych biednych roślin, spopielonych przez bezlitosne promienie słoneczne. Teraz przejeżdżaliśmy znowu obok tego przygnębiającego widoku.
Kiedy dotarliśmy na kwaterę, poszliśmy z Jarkiem na piwo do miejscowego sklepu, który nie był oznaczony żadnym napisem. Żadna nazwa sklepu, a nawet żadnego słowa "sklep". Niemniej drogę już znaliśmy, więc bez problemu wyjęliśmy sobie z lodówki po butelce zimnego ursusa (bardzo smaczna rumuńska marka) o pojemności 1,5 litra. Człowiek zawsze i przy każdej okazji może się czegoś nauczyć. Otóż poprosiliśmy o otwieracz do kapsli, a drobna blondyneczka, która nas obsługiwała, wzięła nasze butelki i te kapsle po prostu poodkręcała.
Ponieważ w lodówce został już tylko jeden ursus, wzięliśmy dwa bergenbiery, przy których kapsle również się odkręcały jak nakrętki. Siedzieliśmy sobie tak błogo przy stoliku przed sklepem wzbudzając spore zaciekawienie rodziny złożonej z młodego mężczyzny w samych krótkich spodenkach, jego córeczki i synka, oraz niezwykle otyłej kobiety, którą początkowo wziąłem za babcię owych dzieci. Kiedy ze sklepu wychodzili, już tylko synek, uroczy blondynek, intensywnie się wpatrywał w dwóch facetów gadających w obcym języku. Natomiast teraz łatwo można było dostrzec, że kobieta była raczej ich matką, ponieważ miała bardzo młodą twarz.
Wróciliśmy na kwaterę i oddaliśmy się czynnościom relaksacyjnym. Niektórzy czytali, niektórzy zaczęli penetrować internet (mimo braku wi-fi). W międzyczasie napisałem kilka linijek postu na blogu. Po godzinie wpadliśmy na pomysł, żeby wrócić całą czwórką do sklepu, żeby się zapytać, o której rano będziemy mogli kupić świeży chleb.
Tym razem Jarek stwierdził, że weźmie staropramena, odstępując mi wspaniałomyślnie ostatniego ursusa z lodówki. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że chleb dowożą o 8.30. Usiedliśmy przy dwóch stolikach po jednej stronie drzwi wejściowych do sklepu, zaś stolik, przy którym siedzieliśmy z Jarkiem poprzednio zajął miejscowy brunet wyglądający na nie stroniącego od kieliszka i towarzysząca mu kobieta. Kiedy piliśmy piwo, a nasze żony, które tego nie robiły, siedziały obok nas dla towarzystwa, przyszli inni starsi mężczyźni, i brunet podszedł do nas, żeby wziąć krzesło, dla jednego z nich. Biorąc krzesło odezwał się do nas... po angielsku, choć dobór słów wskazywał, że ich zasób był mniejszy niż intencja jego wypowiedzi, która pewnie byłaby bardziej kurtuazyjna, gdyby tylko był on nieco bogatszy. Oto bowiem bardzo uprzejmie się ukłonił, wziął krzesło i powiedział: "This chair is now my!"
Zobaczyliśmy drugiego starszego mężczyznę, który wziął sobie pustą skrzynkę, żeby na niej usiąść, a ponieważ właśnie skończyliśmy pić nasze piwo, sami podsunęliśmy mu jedno z naszych krzeseł. Z uśmiechem pożegnaliśmy się z klientami sklepiku i udaliśmy się na kwaterę. Po dziesięciu metrach przypomniało nam się, że mieliśmy przecież zobaczyć, czy uda nam się wrócić drogą okrężną, idąc w stronę przeciwną do tej, z której przyszliśmy. Tak też zrobiliśmy, idąc uliczką o piaszczysto-kamiennej nawierzchni do jej końca, następnie skręcając w prawo. Nie doszliśmy jednak do naszej ulicy, bo ta nie dochodziła do tej, którą szliśmy. Słońce już zaszło, a my doszliśmy do końca tej części Limanu, skąd z daleka podziwialiśmy latarnię morską, a także monumentalne zarysy dźwigów i innych maszyn stoczniowych, których nazw nie znamy i chyba nawet poznać nie chcemy. Idąc drogą, którą spodziewaliśmy się dojść w końcu do naszej uliczki, zdaliśmy sobie sprawę, że śledzi nas wataha bezpańskich psów, których w rozproszeniu widzieliśmy wcześniej. Teraz jednak zaczęły się gromadzić i groźnie poszczekiwać i warczeć. Chyba wypite piwo tak na mnie podziałało, ponieważ poczułem nagle przypływ odwagi tudzież przypomniałem sobie stary trik poznany podczas wakacji u dziadków na wsi. Otóż pamiętałem, że wiejskie psy w Lasocinie reagowały podkuleniem ogona i ucieczką na sam gest symulujący podniesienie kamienia z ziemi. Teraz spróbowałem tej metody i nie pomyliłem się! Schyliłem się i podniosłem kamień, psy natychmiast uskoczyły. W ten sposób, co jakiś czas powtarzając ten gest (bo one wcale nie rezygnowały z marszu za nami), udało nam się dotrzeć do Porto Lima -- domu, który okazał się bezpieczną przystanią!
Ponieważ nasz stary przyjaciel Jacek wysłał nam swoje zdjęcie z Bieszczad, gdzie spędza wakacje z rodziną, na którym siedzi przy dwóch butelkach piwa Leżajsk, prawdopodobnie pragnąc wzbudzić naszą zazdrość, przy pomocą pewnej aplikacji przygotowałem komiks z naszych zdjęć ze sklepu, który miał stanowić ciętą ripostę na jego zdjęcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz