niedziela, 2 sierpnia 2020

Początek nowej rumuńskiej przygody

Wakacje już się zaczęły, ale przez lockdown i wszelkie przypadłości spowodowane epidemią koronawirusa spowodowały, że granica między czasem pracy a wakacjami stała dziwnie płynna. W lipcu przeplatałem jeszcze pracę z jednodniowymi wypadami w okolice Białegostoku, które bardzo lubimy, ale z niecierpliwością czekaliśmy na koniec miesiąca, ponieważ od jego połowy zdecydowaliśmy się jednak wyruszyć do Rumunii, tak jak to już zaplanowaliśmy w styczniu. Do połowy lipca mogliśmy jeszcze zrezygnować z zamówionych kwater na Węgrzech i w Rumunii, czego jednak postanowiliśmy nie robić. Dlatego pomimo zrozumiałych obaw z powodu covida, zdecydowaliśmy się znowu pojechać we czwórkę na zaplanowaną wakacyjną wyprawę.

Wczoraj wieczorem dojechaliśmy do Łodzi, gdzie przenocowaliśmy u Jarka, brata Agnieszki, natomiast dzisiaj, w sobotę 1 sierpnia 2020 roku, o piątej pięćdziesiąt rano podjechali po nas Jarek i Jola Janiccy, których samochodem równo o szóstej zero zero wyruszyliśmy w drogę.

Obwodnica Częstochowy okazała się rewelacyjnym rozwiązaniem. Ruch na autostradzie A1 okazał się niezbyt uciążliwy, dlatego podróż na południe Polski przebiegła nam bardzo sprawnie. Zatankowaliśmy za Dąbrową Górniczą tak, żeby nie musieć kupować benzyny na Słowacji i na Węgrzech. Koło stacji benzynowej zauważyłem lokal gastronomiczny o znamiennej nazwie "Kebab u Khuja". Ponieważ w języku angielskim bardzo często nasze "ch" oddaje się jako "kh" właśnie (patrz. Khrushchev -- Chruszczow), nazwisko lub też przydomek właściciela baru z tureckim specjałem nie zachęcało do skorzystania z jego usług.

Na pewne spowolnienie ruchu trafiliśmy dopiero za Krakowem.. Odcinki nowej "zakopianki" sprawiły nam jednak wielką radość. Minąwszy Nowy Targ, i przekroczywszy Biały i Czarny Dunajec, zbliżaliśmy się do granicy ze Słowacją podziwiając po drodze Gorce, Beskid Wyspowy i Tatry od polskiej strony.

Myśleliśmy, że na granicy możemy się natknąć na jakąś kontrolę morową, ale odcinek między Jurgowem a słowackim Podspadem mogłaby przebiec niezauważona, gdyby nie nagła zmiana języka napisów na drogowskazach. Nawigacja poprowadziła nas tak, że przez dłuższą część drogi przez Słowację mogliśmy podziwiać Wysokie Tatry od południowej strony, po czym Tatry Niskie i Słowacki Raj. Stopniowo krajobraz robił się coraz bardziej równinny, aż w końcu wsie, przez które przejeżdżaliśmy zaczęły nosić podwójne nazwy -- słowackie i węgierskie. Wiadomo -- czym bliżej madziarskiej granicy, tym więcej miejscowości zamieszkałej przez mniejszość węgierską.

Kiedy mijaliśmy jaskinię Domica, w której byliśmy cztery lata temu w drodze do Egeru, wiedzieliśmy, że dojeżdżamy do przejścia granicznego, które znowu okazało się widmowe, jak to w strefie Schengen, nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się w Aggtelek, już po węgierskiej stronie.

Kiedy dotarliśmy pod blok, gdzie mamy wynajęte mieszkanie, nieco czasu zajęło nam znalezienie "naszej" klatki schodowej. Nie przyszło nam do głowy, że w Miszkolcu każda klatka schodowa w jednym bloku to osobny numer posesji. Blok, do którego podeszliśmy, miał na pierwszej klatce napisane 16, więc doszliśmy do wniosku, że ten nasz, to blok na tyłach którego Jarek zaparkował samochód. Przeszliśmy na jego drugą stronę i zaczęliśmy sprawdzać klatkę po klatce. Na każdej z nich widniały jakieś dziwne numery: 6, 8, 10, 12, 14. I właśnie ta ostatnia klatka była posesją, której szukaliśmy.

Od właściciela mieszkania o złowieszczo brzmiącym imieniu Attila wiedzieliśmy, że mamy sobie otworzyć drzwi do klatki schodowej podanym kodem, potem otworzyć skrzynkę na listy przy samym mieszkaniu również przy pomocy kodu, żeby wydostać z niej klucz do mieszkania. W razie jakichś problemów mieliśmy do niego dzwonić. Tymczasem kiedy tylko zaczęliśmy wklepywać kod do skrzynki, drzwi od mieszkania otworzył energiczny niski mężczyzna, który energicznie wyciągnął rękę do Jarka (od razu wyczuł w nim szefa ekspedycji, ponieważ resztę nas przy ceremoniach powitalnych zignorował) i przedstawił się jako imiennik okrutnego króla starożytnych Hunów, postrachu miast cesarstwa rzymskiego.

Attila mówił płynnie po angielsku. Na moje pytanie o sytuację z covidem na Węgrzech odpowiedział, że jest u nich wspaniale, bo dzienny wskaźnik zachorować do 1-2 osoby. Nie do końca chce mi się w to wierzyć i podejrzewam jakiś Orbanowski trik propagandowy. Nie zrezygnowaliśmy więc ze środków ostrożności. Wybrawszy się na spacer po mieście, zabraliśmy ze sobą maseczki i płyny do dezynfekcji rąk.

Ludzie w Miszkolcu zachowują się, jak się dało zauważyć, zupełnie tak samo jak Polacy. Dało się zauważyć część pasażerów tramwaju i klientów sklepów karnie zakładających maseczki zakrywające usta i nos, ale również i takich, którzy nos zostawiają niezasłonięty, co sprawia, że ich twarze przybierają karykaturalny wygląd. Tak samo jak w Polsce, również w Miszkolcu spora grupa obywateli lekceważy wszelkie niebezpieczeństwo i w ogóle masek nie nosi.

Do Miszkolca dotarliśmy nieco przed szesnastą, czyli wcześniej niż się spodziewaliśmy, ale i tak dopadł nas głód. Idąc w stronę centrum nie mijaliśmy zbyt wielu ludzi. Podobnie też było w restauracjach. Zdecydowaliśmy się wejść do jednej, w pobliżu ratusza i pomnika Gyorgy Szechenyego, o mitologicznej nazwie "Calypso". Mimo nawiązania do "Odysei", kelnerka przywitała nas po angielsku, natomiast karta zawierała mnóstwo potraw węgierskich. Nasze panie wybrały co prawda dania pochodzące z innych regionów świata (Jola rosotto z grzybami, a Agnieszka sałatkę Cezar), Jarek i ja zamówiliśmy porkelt (po polsku powiedzielibyśmy gulasz, ale na Węgrzech gulasz to zupa) wołowy z kluseczkami (znanymi na Podhalu jako gałuszki, która to nazwa dziwnie przypomina ich nazwę węgierską, ale w tej chwili trudno mi powiedzieć, czy to wpływ madziarskiego na języki słowiańskie, czy też odwrotnie).

Syci i ociężali ruszyliśmy na zwiedzanie zabytkowego centrum miasta, które okazało się pełne świątyń, pomników i tablic pamiątkowych. Przespacerowaliśmy się przez Erzsebet ter (plac cesarzowej Elżbiety "Sissi") obok pomnika Lajosa Kossutha i kąpieliska im. rzeczonej Elżbiety, na wzgórze z kościołem protestanckim Avasi templom i  cmentarzem "reformowanym", czyli ewangelickim. Przeszliśmy malowniczą uliczką w stronę katolickiego kościoła świętych Piotra i Pawła, bardziej znanego jako Mindszenti templom, z barokowym wnętrzem.

Następnie podeszliśmy do rzeźby chłopca w "niemieckim" hełmie, która nieodparcie kojarzyła mi się z powstaniem warszawskim (przecież to 1 sierpnia), ale okazało się, że to wspomnienie ofiar I wojny światowej. Obok znajdowała się też tablica z datą 1956, czyli antysowieckiego powstania krwawo stłumionego przez armię czerwoną, ale nieznajomość języka węgierskiego nie pozwalała nam odczytać treści napisu.

Przeszliśmy na plac z kawiarenką przy ulicy i rzeką, gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowego selfika, po czym udaliśmy się  w kierunku placu z kościołem minorytów pod wezwaniem Wniebowstąpienia NMP. Przed samym placem natomiast obejrzeliśmy z zewnątrz remontowaną z pomocą środków unijnych ortodoksyjną synagogę. W kościele minorytów odbywała się msza, która przyciągnęła mnóstwo wiernych, więc nie wchodziliśmy do środka. 

Na budynku obok odkryłem tablicę poświęconą polskim oficerom pomordowanym przez NKWD w 1940 r. 

Do kościoła z podwójnym krzyżem (jeszcze nie doszedłem, czy to kościół unicki, czy cerkiew prawosławna, o których czytaliśmy w przewodniku) nie znaleźliśmy dojścia. Bramy z kilku stron były zamknięte. Wróciliśmy więc pod kalwiński kościół "z kurem" zamiast krzyża, czyli Kakas Templom, a następnie ulicą Lajosa Kossutha doszliśmy do głównej ulicy wyłączonej z ruchu samochodowego, za to z linią tramwajową. 

W drodze powrotnej na kwaterę odwiedziliśmy Tesco, przed którym koczowała grupa miejscowych "królów życia". Pewne zjawiska są międzynarodowe. 

Naszą uwagę przyciągały również tradycyjne budki telefoniczne, zaniedbane, ale nie zdewastowane, w których aparaty miały czerwone lub różowe słuchawki. Nie sprawdzaliśmy, czy działają. 

Coraz bardziej dawało o sobie znać zmęczenie spowodowane niewielką ilością snu poprzedniej nocy, podróżą i długim spacerem.

















































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz