czwartek, 13 sierpnia 2020

Drugi dzień nieróbstwa nad Morzem Czarnym

Już dnia poprzedniego Jarek doszedł do wniosku, że nie ma większego sensu poświęcać całego dnia na zwiedzanie Konstancy, skoro dnia następnego mieliśmy do pokonania stosunkowo krótką trasę do Bukaresztu, w dodatku autostradą. Dlatego zgodziliśmy się, że najlepszym rozwiązaniem będzie zwiedzenie jedynego dużego miasta portowego Rumunii właśnie po drodze do stolicy tego kraju.
W ten sposób zyskaliśmy kolejny dzień nadmorskiego leniuchowania.

12 czerwca zaczął się wizytą Jarka i moją w sklepiku, gdzie powinien już być chleb. Liczyłem na kilka jego rodzajów i na jakieś bułki, ale okazało się, że jedynym rodzajem chleba, jaki tam dowożą jest pieczywo, które najbardziej przypomina łódzką angielkę, czyli coś o wiele krótszego od bagietki, ale za to grubszego, z tym, że rumuńska paine jest jeszcze trochę grubsza. W smaku jest po prostu pszenną bułą. 

Mieliśmy jajka kupione dnia poprzedniego, więc na naszą trójkę (Agnieszka jajecznicy nie jada) wybiłem ich siedem, natomiast tę masę jajeczną wlałem na patelnię z uprzednio usmażoną cebulą i papryką. Jak Jola z Jarkiem zapewniali, jajecznica im smakowała. 

Nasi rumuńscy sąsiedzi z dołu jak zwykle wyruszyli nad morze wcześnie rano, zaś my, po leniwym wypiciu porannej kawy, wyruszyliśmy na plażę dopiero przed dwunastą. Tym razem postanowiliśmy pojechać trochę dalej, do Vama Veche, czyli do miejsca, które słynęło z czasów Ceausescu jako mekka rumuńskich hippisów, gdzie nawet komunistyczny reżim nie umiał przeniknąć. 

Po hippisach nie było nawet śladu, za to trafiliśmy na cały szereg plaż należących do hoteli i pensjonatów. Najpierw wyszliśmy na sektor opanowany przez kilka rzędów jednolitych parasoli, w cieniu których wylegiwali się na leżakach-łóżkach wczasowicze. Zaraz za nimi był odcinek plaży, gdzie w dużych odstępach od siebie spoczywali na kocach i ręcznikach turyści "niezależni". Do nich też dołączyliśmy. Podczas ok. kilometrowego spaceru, tzn. pół kilometra w stronę granicy z Bułgarią i z powrotem, mogliśmy zaobserwować z kolei kilka rzędów baldachimów, które były kombinacją łóżek z zadaszeniem i możliwością ich całkowitego zasłonięcia. 

O pływaniu znowu nie było mowy, ponieważ dno morza było równie kamieniste jak to w 2 Mai, ale mniej śmierdziało rybami, pomimo, że granicę wody i lądu również pokrywały zielone glony. Prawdopodobnie mewy i kormorany zostawiały w tym miejscu mniej szczątków zjedzonych przez siebie ryb. Niemniej jakieś przeszedłszy jakieś dwieście metrów za strefę baldachimów w odległości ok. 400 metrów dalej zobaczyliśmy odcinek plaży, gdzie nie było już ludzi w ogóle, ale za to w miejscu, które w języku angielskim nazywa się "shore" czerniło się stado ok. 20 kormoranów. 

Plaża robiła przyjemniejsze wrażenie od tej wczorajszej. Pozbawiona była elementów jakichś betonowych ruin. Niemniej piasek nadal miał kolor szary i nadal przypominał ten z placu budowy. Pomyślałem sobie, że byłoby całkiem sympatycznie przebiec się nad samą wodą, ale spacer uświadomił mi, że nie byłoby to przyjemne doświadczenie, ponieważ morze wyrzucało ostre fragmenty muszli. Dlatego postanowiłem przebiec się promenadą na niewielkiej skarpie (dużo niższej niż ta wczorajsza) nad plażą. Tak też zrobiłem. Po przetruchtaniu ok. 2,6 km, zawróciłem do towarzystwa na plaży, ponieważ słońce przysłoniły chmury, które nie wróżyły niczego dobrego. 

Faktycznie, po kilku minutach zaczęło coś na nas kapać. Zebraliśmy się więc, zanieśliśmy nasze rzeczy do samochodu i przeszliśmy się po promenadzie, ale w kierunku przeciwnym do tego, w którym wcześniej biegałem, a mianowicie oddalając się od granicy z Bułgarią. Spacerowaliśmy więc obok kolejnych atrakcji przeznaczonych dla typowych bywalców nadmorskich kurortów. Kolorowa komercja opanowała praktycznie każdy z mijanych odcinków plaży. Dwukrotnie minęliśmy młodego bruneta z długimi włosami i brodą, ale nie był to spodziewany hippis z Vama Veche, a chłopak przebrany w przydługi, jak na moje oko, kilt i udający Szkota. 

Na obiad postanowiliśmy pojechać do "Bianki", ponieważ poprzedniego dnia nam się tam spodobało. Ja stwierdziłem, że skoro jesteśmy nad morzem, to muszę choć raz zamówić jakąś rybę. Niestety, nie było wolnych stolików, więc ruszyliśmy w poszukiwaniu innej restauracji. Kilkadziesiąt metrów dalej faktycznie taką znaleźliśmy, ale tam też nie było wolnych stolików. To znaczy jeden był, ale akurat lały się na niego strugi deszczu, który w tym momencie przybrał na intensywności. Straciwszy nadzieję, że doczekamy jego końca w tej restauracji, i na to, że ktoś w najbliższym czasie zwolni stolik, przebiegliśmy z powrotem w kierunku "Bianki", wstępując do restauracji przed nią. Tam wolny stolik się znalazł. Kelnerka, która nas dostrzegła, energiczna niska brunetka, która wykrzykiwała coś po hiszpańsku, usłyszawszy, że nie mówimy po rumuńsku, spytała, w jakim języku mówimy. Na moją odpowiedź, że po angielsku, uśmiechnęła się i powiedziała "OK", po czym pobiegła obsługiwać inne stoliki. W końcu wróciła i rozdała nam karty dań, pytając przy tym, czy mówimy po hiszpańsku. Odpowiedziałem po rumuńsku "putin", czyli "trochę". Nie wiem, czy bardzo ją to obeszło, ponieważ już pobiegła obsługiwać innych gości. Tymczasem nabrałem ochoty na owoce morza na widok talerza skorupek po małżach zwanych po włosku "cozze". Moje towarzystwo doszło jednak do wniosku, że na żadne morskie danie (przeważały ryby) nie ma ochoty, więc na hasło Jarka "E, chodźmy stąd!" wymaszerowaliśmy z powrotem na deszczową ulicę. Stwierdziliśmy, że wracamy do "Bianki", bo być może coś się już zwolniło. Tak jednak nie było. Wręcz przeciwnie, nad gośćmi spożywającymi swój posiłek przy stolikach stali jak sępy inni, którzy czatowali na te właśnie stoliki. Ten, przy którym jedliśmy poprzedniego dnia w piekącym słońcu, teraz mókł samotnie i ponuro, ponieważ nie było na niego amatorów. 

W takiej sytuacji wyraziłem głośno to, o czym zacząłem już myśleć podczas naszych biegów między kroplami deszczu i między restauracjami. "Chodźmy do naszego wczorajszego sklepu i kupmy makaron i boczek. Zajedziemy na kwaterę i zrobię carbonarę." Jeśli uważnie czytaliście ile jajek kupiliśmy wczoraj i ile zużyłem rano do jajecznicy, łatwo porachujecie, że zostały nam trzy jajka. Mieliśmy tez jeszcze jedno opakowanie parmezanu. 

Wszyscy się zgodzili, więc wszystko przebiegło zgodnie z tym pomysłem. Wróciliśmy na kwaterę, Jola nalała wodę do garnka i wstawiła ją na kuchenkę gazową. Kiedy kroiłem "slaninę", czyli boczek (z braku włoskiego podgardla, "guanciale"), Agnieszka rozbiła jajka. Resztą zająłem się już sam. Bełtając jajka z pieprzem oraz smażąc boczek snułem rozmyślania nad dziejami Morza Czarnego, które Grecy pierwotnie nazywali Morzem Niegościnnym, potem na zasadzie sarkastycznego eufemizmu Morzem Gościnnym (Pontos Euxeinos), które w końcu straciło swoją ironiczną wymowę. Rzymianie jedynie zlatynizowali greckie miano na Pontus Euxinus. Od czasów archaicznych Grecy z przeludnionych, jak na ówczesne standardy, jońskich miast, ale nie tylko jońskich, kolonizowali jego wybrzeże tak, że w końcu faktycznie stał się akwenem, gdzie Hellenowie mogli się czuć jak u siebie. 

Usiłowałem sobie też przypomnieć, którą z nadmorskich miejscowości ukochała przedwojenna królowa Rumunii, Maria. Czytałem o niej w książce przedwojennego brytyjskiego historyka sztuki i podróżnika, Sacherewella Sitwella, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Nie chodziło ani o Konstancę, ani o Mangalię, ale o miejscowość na południe od nich. Chodziło o Bałczyk (Balcic), a nie mogłem sobie przypomnieć po prostu dlatego, że tej miejscowości nie ma już na mapie Rumunii, ponieważ od 1940 roku należy do Bułgarii! Od czasów, kiedy Sitwell podróżował po kraju dawnych Wołochów, Mołdawian i Siedmiogrodzian (1937), nastąpiło tyle zmian, że z trudem można mówić, że podróżujemy po tych samych terenach, choć z drugiej strony stawiamy sobie za cel jednak odkrywanie tych śladów starych czasów. 

Myślałem też o tym, co wcześniej powiedziała Jola na temat polskich plaż, które uważa za najlepsze na świecie. Wszyscy zgodziliśmy się, że pas zalesionych wydm oddzielający żółciutki piasek plaż od tętniących życiem miejscowości wczasowych, jest świetnym rozwiązaniem, zwłaszcza w porównaniu z brudnymi plażami południa Europy, gdzie ludzie rozbijają namioty, śmiecą i samochodami wjeżdżają niemal na sam brzeg morza. Lubimy krytykować wszystko, co nasze, ale myślę, że powinniśmy jednak docenić polską kulturę plażowania (mimo Januszy w sandałach i skarpetach, mimo parawanów itd.). Jedynym mankamentem jest mroźna temperatura Bałtyku. 

Niedawno koleżanka Basia, która jest przewodniczką po Rzymie, zamieściła zabawny włoski artykuł, którego autor twierdził, że wprowadzono karę czterech lat więzienia za dodawanie śmietany do carbonary. Ja akurat trafiłem na poprawny przepis (jajka, pieprz i guanciale do pasty) dość dawno temu, ale w polskich restauracjach nadal pokutuje ta śmietana. To polskie danie jest całkiem smaczne, ale po prostu nie powinno się nazywać pasta alla carbonara. 

Pochlebiam sobie, że moje penne alla carbonara w rumuńskiej miejscowości Limanu, z rumuńskim boczkiem o swojskiej, słowiańskiej nazwie "slanina", wyszły mi bardzo dobrze. Do tego bardzo dobrze pasowała butelka białego rumuńskiego Cotnari. 

Po obiedzie zacząłem nadrabiać pisanie raportów z poprzednich dni na blogu, natomiast inni oddali się swoim ulubionym czynnością, czytaniu i drzemce. Kiedy zrobiło się nieco chłodniej napiliśmy się z Agnieszką kawy na naszym górnym tarasie.

Wieczorem George dał znać Jarkowi, że chciałby, żebyśmy do niego zadzwonili następnego dnia, kiedy będziemy odjeżdżać. 









































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz