piątek, 14 sierpnia 2020

Konstanca

Rankiem 13 sierpnia (czwartek) spotkała nas miła niespodzianka. Kiedy zeszliśmy na dół, żeby przygotować sobie śniadanie, nasi rumuńscy sąsiedzi akurat jeszcze okupowali kuchnię. Natomiast do stołu, do tymczasowo siedliśmy, podszedł Cornel z deską z otworami, w których tkwiło pięć małych kieliszków do wódki. W drugiej ręce dzierżył dwulitrową plastikową butelkę z bordowym płynem, który zaczął rozlewać do kieliszków. Powiedział, że jest to napój alkoholowy z wiśni, który nie ma więcej niż 14 procent i że dobrze nam zrobi na początek dnia. Jarek oczywiście odmówił, ponieważ czekała go rola kierowcy, natomiast my spróbowaliśmy. Napój okazał się pyszną wiśniową nalewką. Niezbyt mocną, ale jednak o wyraźnym posmaku alkoholu. Nasze żony wysączyły po jednym kieliszku, ja sobie pozwoliłem na dwa. Ponieważ Cornel ze swoją rodziną i przyjaciółmi znowu wybierali się na plażę, pożegnaliśmy się serdecznie, zaś plastikową butelkę z wiśniową nalewką, której zostało ponad litr, ofiarował nam na drogę. Był to kolejny gest rumuńskiej gościnności, który jeszcze bardziej umocnił naszą sympatię do przedstawicieli tego narodu. 

Po śniadaniu wypiliśmy jeszcze kawę na naszym tarasie, znieśliśmy nasze spakowane torby do samochodu i zadzwoniłem do George'a, który obiecał przyjść za dwie minuty. Na pożegnanie wziął mój telefon otworzony na facebooku i wpisał swoje nazwisko, ponieważ uznał, że może być zbyt skomplikowane, po czym zostaliśmy fejsbukowymi przyjaciółmi. Po chwili siedzieliśmy już w samochodzie jadąc koło spalonych przez słońce słoneczników, maszyn stoczniowych wyglądających niczym Marsjanie z "Wojny światów". Skręciliśmy w lewo, jadąc przez Saturn, Magnalię, Eforię Sud i Eforię Nord, Tuzlę i inne miejscowości, których nazw nie zapamiętałem, aż dotarliśmy do Konstancy. 

Jarek znalazł miejsce na parkingu w pobliżu portu, skąd ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. 

Konstanca została założona przez starożytnych Greków, a konkretnie przez kolonistów z Miletu. Przez setki lat miasto funkcjonowało pod nazwą Tomoi, żeby pod panowaniem rzymskim przyjąć łacińską jej wersję, Tomis. Kolonizowanie i podbijanie nowych terenów znaczy tysiące lat ludzkiej historii. Dzieje się tak do dziś pomimo wysiłków humanistów na rzecz zwalczania myślenia kolonialnego. Nie wiem, czy Milezyjczycy musieli walczyć z jakimiś trackimi plemionami zakładając swoją osadę nad Morzem Czarnym, czy może od początku ułożyli sobie z nimi stosunki pokojowe. Być może wybrzeże było puste i żadne lokalne plemię nie rościło sobie doń pretensji. Nie mam pojęcia. Znając starożytnych Greków, ich poczucie wyższości -- wszak od od nich przyjęliśmy termin "barbarzyńcy" odnoszący się pierwotnie do wszystkich ludów niehelleńskich, które my używamy w sensie pogardliwym dając upust naszej ksenofobii i, znowu, własnemu poczuciu wyższości. 

Obecną nazwę starożytne Tomis zawdzięcza siostrze cesarza Konstantyna Wielkiego. Później zaś, wraz z całą Dobrudżą zmieniała właścicieli, należąc do cesarstwa wschodniorzymskiego (przez historyków nazywanego bizantyjskim), następnie przez kilka stuleci pozostając pod panowaniem carów bułgarskich, żeby po krótkich rządach Mirczy (Mircea) I Wołoskiego, wpaść w ręce Turków osmańskich. Świeżo powstałej Rumunii to portowe miast oddano w 1878 r. 

Sacheverell Sitwell w swojej "Rumuńskiej podróży" opisywał wielokulturowy charakter Konstancy, wspominając cerkwie, kościoły i kilka meczetów dla żyjących tu etnicznych Turków. My widzieliśmy dość smutny obraz miasta, w którym bardzo wyraźnie widać ślady dawnej świetności, gdzie kluczowym słowem jest "ślady". 

Po wejściu po schodach wiodących z parkingu na szczyt dość wysokiej skarpy, znaleźliśmy się od razu na placu z muzeum archeologicznym, przed którym stoi pomnik Owidiusza. Ten rzymski klasyk poezji został zesłany do Tomis i tam spędził resztę swojego życia. Oddawszy hołd autorowi "Przemian" obeszliśmy muzeum archeologiczne, które wystawiło w swoich podcieniach starorzymskie pozostałości w postaci fragmentów kamiennych tablic i elementów architektonicznych, tudzież wielkich stągwi. Nas interesowały najbardziej zachowane rzymskie mozaiki na zachowanej podłodze starożytnego domu obudowanej dużym szklanym pawilonem w paskudnym komunistycznym stylu. Za obejście galerii tej części muzeum, z której można podziwiać mozaikę (niestety bardzo wyblakłą), zapłaciliśmy po 10 lei, ale myślę, że było warto. 

Po zabytkach starożytności, przeszliśmy kilka kroków do meczetu, gdzie na szczęście nie musieliśmy zdejmować butów, ponieważ służy chyba tylko jako muzeum, choć przewodnik twierdzi inaczej. Możliwe, że w określonych porach główną część sali modlitewnej odgradza się sznurem od części, gdzie wpuszcza się turystów, a w innych praktykujący muzułmanie korzystają z niego jako miejsce swojego kultu. Meczet Mahmudiye został zbudowany przez króla Karola I jako dar dla dobrudzkich muzułmanów w 1910 r. i jest wzorowany na meczecie z Konyi. 

Jak we wszystkich miejscach publicznych, do których wstępowaliśmy w Rumunii, tak i tutaj przy kasie wisiał dozownik z płynem odkażającym. Pani, która stała przed meczetem, poprawiła maseczkę na twarzy i weszła do kasy, żeby nam sprzedać bilety. Wnętrze świątyni nie jest jest zbyt imponujące, a ogarnięcie go wzrokiem nie zajmuje więcej niż pięć minut, ale za to wszystko rekompensuje widok z minaretu, na który w ramach opłaty mogliśmy się wspiąć. Panorama z morzem, kopułami biserik, pięknymi ale zrujnowanymi kamienicami, itd. jest zaiste imponująca. 

A propos mijanych domów. Po wielu z nich widać, że były niegdyś bogatymi kamienicami, zdobionymi płaskorzeźbami i sztukateriami, o wymyślnych kształtach wykuszy i balkonów. Niestety obecnie straszą odrapanymi ścianami i pustymi oknami. 

Na uwagę zwraca również fakt, że w obrębie tego starego miasta, po którym spacerowaliśmy, nie ma jezdni, a raczej nie różni się ona od chodnika. Turyście może wydawać się, że przechadza sie deptakiem po całkiem ładnych płytkach chodnikowych, a tymczasem trąbi na niego samochód z tyłu, ponieważ po tych ulicach odbywa się normalnych ruch motorowy. 

Po jakichś pięćdziesięciu metrach od meczetu trafiliśmy na kościół do złudzenie przypominający ceglane kościoły z prostokątną wysoką wieżą, jakie można spotkać w Rzymie i całej Italii. Była to faktycznie świątynia katolicka z 1937 r. pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego. 

I znowu nie zdążyliśmy przejść stu metrów, kiedy przed naszymi oczami ukazała się katedra prawosławna (Catedra Orthodoxa) pw. św. św. Piotra i Pawła z lat 80. XIX wieku. 

Naprzeciwko soboru dostrzegliśmy budynek, na którym napis informował, że to muzeum rzeźby Iona Jalei. Nie wiedzieliśmy, kim jest Ion Jalea, a zwiedzania muzeum nie planowaliśmy, więc po obejrzeniu jego rzeźby wystawionej przed budynkiem, postanowiłem później uzupełnić wiedzę na temat tego artysty, natomiast teraz weszliśmy na szeroki deptak ciągnący się bulwarem nad samym morzem. Po drodze przeszliśmy obok posągu Anghela Saligny, projektanta i budowniczego portu.

Przejeżdżając samochodem na parking minęliśmy duży budynek, ale niestety pokryty drobną siatką, jaką się stosuje zwykle przy dużych remontach. Teraz dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że jest to słynny budynek Cazino Paris z 1909 r. Właśnie kierowaliśmy się w jego stronę, kiedy zaczepił nas mężczyzna z kamerą i mikrofonem. Przedstawił się jako dziennikarz lokalnej telewizji. Po kilku słowach po rumuńsku zaproponowałem jednak przejście na angielski. Mężczyzna spytał, czy może nam zadać kilka pytań. Zgodziliśmy się, ale moi towarzysze scedowali to zadanie na mnie. Dziennikarz spytał, czy byliśmy na obchodach Dnia Marynarki Rumuńskiej, na co szczerze odpowiedziałem, że nie, ponieważ wpadliśmy do Konstancy na kilka godzin popodziwiać jej zabytki. Szczerze mówiąc w ogóle nie wiedzieliśmy o tych uroczystościach. Mężczyzna wskazał wzrokiem horyzont morza i spytał, co sądzę o tych statkach, które tam widać, na co odpowiedziałem, że widok jest imponujący i na tym się ten "wywiad" skończył. Nie sądzę, żeby ten materiał został kiedykolwiek wykorzystany, ponieważ moje odpowiedzi były po prostu nie na temat! 

Przed zasłoniętym kasynem zrobiliśmy sobie "sesję zdjęciową", do której przygrywał nam na akordeonie starszy mężczyzna siedzący na ławce wykonujący "Fale Dunaju" Iona Ivanovici, po czym obok posągu królowej Elżbiety, żony Karola I,  poetki znanej jako "Carmen Sylva", a następnie popiersia Mihaia Eminescu przeszliśmy na parking, skąd mieliśmy ruszyć do Bukaresztu. Ponieważ Agnieszka stwierdziła, że musimy wymienić kolejną porcję euro na leje, postanowiliśmy przejechać przez uliczki, po których niedawno spacerowaliśmy, w poszukiwaniu kantoru. W jednym z miejsc, gdzie widniał szyld M&S Exchange był tylko sklep spożywczy. Następnie trafiliśmy na przeszkody w opuszczeniu starej części miasta, ponieważ ciągle trafialiśmy na ślepe zakończenia ulic. W końcu wydostaliśmy się stamtąd ulicą między katedrą a muzeum rzeźby Iona Jalei. Obok portu wyjechaliśmy na ulicę wiodącą w kierunku autostrady na Bukareszt. W pewnym momencie Jarek zauważył kantor po przeciwnej jej stronie, więc skręcił w prawo w boczną uliczkę, gdzie po ok. 200 metrach znalazł miejsce parkingowe. Ruszyli z Agnieszką do owego kantoru, żeby wrócić po 15 minutach bez lei, ponieważ ich zabrakło. Stwierdziliśmy, że wymienimy pieniądze już w Bukareszcie.


















































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz